Raj, który zamienił się w piekło. Londyńska mgła spowijająca przemoc i rasizm. Tajemnicze zabójstwo. Czy w pruderyjnym i łasym na sensacje społeczeństwie ktoś wysłucha czarnoskórej pokojówki?


Uwodzicielka, czarownica, manipulantka, dziwka – tak o Frannie Langton mówili ci, którzy obserwowali jej proces. Służąca i była niewolnica zostaje oskarżona o morderstwo swoich pracodawców. Jej ofiarami mieli być znany angielski naukowiec George Benham i jego ekscentryczna żona Marguerite, którą z Frannie połączył płomienny, ale zakazany romans. Oskarżona nie pamięta tragicznej nocy, w której popełniono zbrodnię.

Przed przybyciem do Londynu Frannie pracowała na jamajskiej plantacji trzciny cukrowej zwanej Rajem. Służyła tam jako asystentka upiornego lekarza, który wykonywał eksperymenty mające udowodnić różnice między rasami. Później wcale nie było lepiej.

Jej procesowi przyglądał się cały Londyn, a w prasie pojawiały się coraz to nowsze sensacyjne doniesienia na temat oskarżonej. Czy miały jednak coś wspólnego z prawdą?

W gorączkowych wyznaniach Frannie opowiada swoją historię – małej dziewczynki uczącej się czytać, niewolnicy, która przypływa do Europy, kochanki, która weszła w niebezpieczny związek. I zadaje sobie bolesne pytanie: czy to możliwe, że zabiła jedyną osobę, którą prawdziwie kochała?

Za książkę “Wyznania Frannie Langton” Sara Collins zdobyła Costa Novel Award w kategorii najlepszy debiut. Na podstawie powieści powstaje serial telewizyjny.

„Tak naprawdę nikt nie oczekuje opowieści od kobiety takiej jak ja. Na pewno spodziewa się pan kolejnej powiastki o niewolnikach, okraszonej łzami i rozpaczą. Tylko kto chciałby to czytać? Nie, to moja opowieść o mnie, moim życiu i szczęściu, które mnie spotkało, choć nie sądziłam, że kiedykolwiek go zaznam i na dodatek dane mi będzie o nim opowiedzieć”.

***

Poruszająca, elegancka, mocna.
Margaret Atwood

Sara Collins
Wyznania Frannie Langton
Przekład: Mateusz Borowski
Wydawnictwo Znak Koncept
Premiera: 27 lipca 2022
 
 


Sąd Kryminalny Old Bailey
Londyn, 7 kwietnia 1826

Nigdy nie zrobiłabym swej pani tego, o co mnie posądzają, gdyż ją kochałam. Mimo to chcą skazać mnie na śmierć i żądają ode mnie zeznań. Dlaczego jednak mam przyznawać się do czegoś, czego, jak święcie wierzę, nie uczyniłam?

Rozdział pierwszy

Mój proces rozpoczyna się tak jak moje życie: rozpychanie łokciami, ścisk i ślina. Z celi wiodą mnie przez galerię, prowadzą po schodach, a potem obok ławy i stołu, który obsiedli adwokaci i urzędnicy sądowi. Wokół mnie powódź twarzy, pomruki wzbierają i przenikają się z szeptami prawników. Szmer przypomina bzyczenie rozwścieczonych pszczół krążących wokół krzewu. Gdy wchodzę, oglądają się na mnie. Każde spojrzenie jak szpada.
Zwieszam głowę, wbijam wzrok w buty, zaciskam dłonie, by powstrzymać przeraźliwe drżenie. Najwyraźniej zszedł się tu cały Londyn, przecież nic tego miasta nie ekscytuje tak jak opowieści o zbrodniach. We wszystkich buzuje to samo podniecenie, każdym wstrząsnęły owe „bulwersujące, brutalne morderstwa”. Tak napisano w „Morning Chronicle”, dzienniku zawzięcie zbierającym atramentowe żniwo tejże sensacji. Z zasady nie czytam tego, co na mój temat wypisuje się w gazetach, przypominają mi bowiem lustro, w którym przejrzawszy się kiedyś na jarmarku przy The Strand, nie mogłam rozpoznać swego dwugłowego odbicia, rozciągniętego jak na łożu tortur. Ci, którzy na swoje nieszczęście dostarczyli prasie tematu, wiedzą, o czym mówię.
Część dozorców w Newgate dla zabawy odczytuje mi co lepsze fragmenty i niewiele da się zrobić, by tego uniknąć.
Kiedy orientują się, że się nie ruszam, popychają mnie, a ja, wstrząsana dreszczami pomimo gorąca, chwiejnie schodzę po schodach.
Morderczyni! To słowo mnie ściga. Morderczyni! Morderczyni-Mulatka.
Muszę przyspieszyć kroku, by nadążyć za dozorcami i nie runąć w dół na łeb na szyję. Strach ściska mi gardło, gdy wpychają mnie na ławę oskarżonych. Adwokaci w żałobnych togach z krowią ospałością podnoszą oczy znad stołu. Ci starzy wyjadacze, którzy wszystko już widzieli, też chcą zerknąć na morderczynię-Mulatkę. Gapi się na mnie nawet gruby i spocony sędzia w todze, o twarzy miękkiej i poszarzałej jak stary kartofel, aż wreszcie przyszpila mnie wzrokiem i skinieniem daje znak łysiejącemu asystentowi, by ten odczytał akt oskarżenia.
FRANCES LANGTON, znaną także jako Hebanowa Fran i Śniada Fran, oskarża się o zamordowanie z premedytacją GEORGE’A BENHAMA i MARGUERITE BENHAM dnia dwudziestego siódmego stycznia roku pańskiego 1826, kiedy to zrealizowała swój zbrodniczy zamiar, nastając na życie GEORGE’A BENHAMA i MARGUERITE BENHAM, poddanych miłościwie nam panującego Króla, ze skutkiem śmiertelnym zadając im razy i ciosy w górną i środkową część klatki piersiowej, ich zwłoki zaś znalazła ochmistrzyni, EUSTACIA LINUX, zamieszkała przy Montfort Street w Londynie.
Funkcję oskarżyciela pełni PAN JESSOP.
W ławach tłoczą się obywatele bardziej i mniej zacni oraz zwykła hołota, sala sądowa to wszakże jedno z niewielu miejsc, gdzie stykają się ze sobą przedstawiciele różnych stanów. Kosztowne jedwabie obok kaszmirowych szali i płóciennych chustek. Wiercą się na drewnianych siedziskach, bije od nich woń jak od kwaśniejącego mleka albo wieprzowiny, którą Phibbah przez roztargnienie zostawiła kiedyś pod gankiem. Od takich zapachów żołądek podchodzi do gardła. Niektóre panie wyciągają z torebek kandyzowaną skórkę pomarańczową i zajadają, żując ze smakiem. To te, które nie znoszą naporu naturalnych zapachów. Damy. Tak dobrze je poznałam.
Jessop unosi w palcach poły togi i wstaje. Jego głos szemrze niczym woda opływająca kadłub statku. Mówi tak łagodnym tonem, jakby gawędził przy kominku. Robi to z premedytacją, żeby zebrani nachylili się w skupieniu.
– Szanowni panowie, nocą dwudziestego siódmego stycznia pana i panią Benham zasztyletowano. Pana Benhama w bibliotece, panią Benham w sypialni. O zbrodnię tę oskarżona jest ta… kobieta… stojąca przed wami jako oskarżona. Nieco wcześniej wtargnęła do ich salonu, grożąc im śmiercią. Zaświadczyło o tym wielu gości zaproszonych na jeden ze słynnych wieczorków pani Benham. Usłyszą panowie zeznania niektórych świadków tego zajścia, a także ochmistrzyni, pani Linux, która, jak twierdzi, widziała, jak oskarżona wchodzi do pokoju pani Benham zaraz po tym, gdy ta udała się na spoczynek. Około godziny pierwszej w nocy pani Linux poszła na górę, gdzie w bibliotece znalazła ciało pana domu. Zaraz potem w sypialni zastała zwłoki jego żony, a przy nich oskarżoną. Leżała w łóżku swej pani. Spała. Ochmistrzyni, obudziwszy ją, zauważyła zaschniętą krew na jej dłoniach i rękawach. Od chwili aresztowania przez cały pobyt w więzieniu… aż do dziś oskarżona nie zdecydowała się opowiedzieć, co się zdarzyło tamtej nocy. Tak ratują się ci, którzy nie potrafią przedstawić wiarygodnej i szczerej obrony. Cóż, jeśli oskarżona teraz ma w zanadrzu jakieś wyjaśnienia, to jestem pewien, panowie, że je usłyszycie. Wydaje mi się jednak, iż nie sposób satysfakcjonująco wytłumaczyć, dlaczego doszło do zbrodni w takich okolicznościach.
Ściskam barierkę, kajdany pobrzękują jak klucze. Teraz jego słowa mi umykają. Mój wzrok błądzi po sali, zatrzymuje się na wiszącym za plecami sędziego mieczu, srebrnym niczym księżyc. Widzę wykuty w złocie napis: „Fałszywy świadek nie ujdzie karania, kto kłamstwem oddycha, nie zdoła się wymknąć”*. Cóż. Marny los czeka i kłamców, i prawdomównych, choć w Old Bailey prędzej bodaj sczezną ci pierwsi. Nie to mnie przeraża. Lękam się tego, że umrę w przekonaniu, iż to ja ją zabiłam.
Widzę pana przy stole dla obrońców. Podnosi pan wzrok, a jedno pańskie skinienie głową ogrzewa mnie jak derka. Oto dowody przeciwko mnie, wyeksponowane jak porcelanowy serwis w witrynie: kołnierzyk Benhama, jego kamizelka z zielonego brokatu, należąca do mej pani suknia z lawendowego jedwabiu, jej halka i opaska z łabędzim piórem, zafarbowanym na ten sam kolor, co reszta stroju. Jest jeszcze rzeźnicki nóż Linux, który, o ile mi wiadomo, leżał w kuchni w pochewce przez cały czas, gdy byłam w pokoju Madame.
Brwi unosi pan jednak dopiero na widok tego, co znajduje się obok. Mnie też ścina się krew w żyłach. To coś, zamknięte w słoju aptecznym, kształtem przypomina pięść. To płód. Ktoś potrąca stół, a kłębek przywiera do ścianki i wygląda niczym policzek przyciśnięty do szyby. W pańskich uniesionych brwiach wyczytuję pytanie, na które nie znam odpowiedzi. Nie spodziewałam się, że zobaczę tutaj to dziecko. Dlaczego wyrażono zgodę, by je tu przynieść? Czy każą mi o nim opowiedzieć?
Gdy je widzę, uginają się pode mną kolana i powraca do mnie przerażenie tamtej nocy. Umysł jest dla siebie siedzibą, jak pisał Milton, może sam w sobie przemienić piekło w niebiosa, a niebiosa w piekło. Jak to się dzieje? Za sprawą pamięci lub zapominania. Umysł zna tylko te dwie sztuczki.
Wzbiera we mnie fala wspomnień. Ona leży na łóżku, podparta na łokciach, z wyprężonymi palcami stóp i jabłkiem w dłoni, a ja na próżno próbuję ją nakłonić do jedzenia.
– Posłuchaj! Słuchasz mnie?
Szturcha mnie stopą.
Podróżnik wracający z starożytnej ziemi
Rzekł do mnie: – Nóg olbrzymich z głazu dwoje sterczy
Wśród puszczy bez tułowia. W pobliżu za niemi
Tonie w piasku strzaskana twarz…

Słucham jednym uchem, wszak dzieje się coś niesłychanego, moja pani leży ze mną na łóżku i czyta mi wiersz! Poza tym był to jeden z tych momentów, kiedy powierzono mi pieczę nad, jak to ujęto, jej równowagą umysłową, jakbym miała pilnować rondla na ogniu. „Czy nic jej nie dolega?”, pytam siebie. Czy nic jej nie dolega?
Odwraca się do mnie.
– Podoba ci się?
– Kto to napisał? – pytam, a mój oddech porusza jej włosami.
– Shelley. Ale wolę Byrona. A ty? To książę melodramatu. – Opada na plecy i zamyka oczy. – Byron to najlepszy dowód, o ile w ogóle go potrzebowaliśmy, że występek mężczyznę ledwie psuje, kobietę zaś piętnuje. Och, Frances, Frances, nie uważasz, iż każdemu należałoby ordynować jeden wiersz dziennie? Kobieta nie może karmić się tylko powieściami!
W tej kwestii miała rację. Powieść jest jak ciepły napój, którym można się długo delektować, wiersz zaś to ostrze przeszywające umysł.
Opowiedziałam panu o tym wczoraj, podczas naszego pierwszego spotkania. Nie wiem dlaczego, może po prostu chciałam, żeby dowiedział się pan o mnie i o niej czegoś innego niż te okropieństwa, które o nas wypisują. Wy, prawnicy, brzydzicie się plotek jak plantator szczecińców, tymczasem podczas procesu całą osobowość zawiera się w kilku pomówieniach.
– John Pettigrew – przedstawił się pan, wyciągając rękę, w której wciąż trzymał pan akta związane wstążkami oplatającymi panu nadgarstek. Patrzył pan spod ciemnych włosów. Zauważyłam, że tego, co przed nami, lęka się pan bardziej niż ja.
– Na litość boską – dodał pan. – Proszę dać mi coś, dzięki czemu ocalę pani skórę.
Jak mogę dać panu coś, czego nie mam? Pamiętamy tak, jak oddychamy – bezwiednie.
Więc opowiedziałam panu tę historię. Chyba chciałam dać panu do zrozumienia, że darzyłyśmy się miłością. Tylko co dobrego może z tego wyniknąć? Relacja, jaka nas łączyła, nie wzbudza szacunku mężczyzn. W każdym razie, jak sam pan powiedział, uczucie nie usprawiedliwia morderstwa, choć bardzo często stanowi jego powód.
Jest to jednak nie tylko historia morderstwa, ale i miłości, choć wiem, że nie tego się pan domaga. Tak naprawdę nikt nie oczekuje wyznań od kobiety takiej jak ja. Na pewno spodziewa się pan kolejnej powiastki o niewolnikach, okraszonej łzami i rozpaczą. Tylko kto by chciał to czytać? Nie, to historia o mnie, moim życiu i szczęściu, które mnie spotkało, choć nie sądziłam, że kiedykolwiek go zaznam i na dodatek dane mi będzie o nim opowiedzieć.
Przyniósł mi pan papier i nowe pióro i polecił, bym wszystko wyjaśniła.
Każdy więzień stwierdzi, że o zbrodni można opowiedzieć na dwa sposoby, a proces w Old Bailey dotyczy przestępstwa, a nie tego, kto je popełnił.
Oto historia, której nikt poza mną nie może zrelacjonować.

Raj
Jamajka, 1812–1825

Rozdział drugi

Nazywano mnie Frannie Langton, zanim z Raju trafiłam do Londynu, gdzie oddano mnie na służbę do pana George’a Benhama, który wziął mnie na pokojówkę dla swojej żony. Nikt mnie nie pytał, czy chcę się tam udać, w moim życiu bowiem rzadko pozwalano mi podejmować decyzje. Należałam do Langtona. Jeżeli on był zadowolony, to ja też. Jeśli coś postanowił, to tak miało być. Nazwał swój dom Rajem pomimo tego, co tam się działo, i nadał imiona wszystkim żywym istotom pod swoim dachem. Cóż jeszcze powinnam o nim powiedzieć?
Tam, skąd pochodzę, mężczyzna może nadać ci swoje nazwisko na różne sposoby. Żeni się z tobą albo cię kupuje. W niektórych rejonach to jedno i to samo, posag to bowiem także nabytek, ale ludzie powinni poznać tę prawdę, że są miejsca, gdzie zakup nie pociąga za sobą ożenku.
To nie będzie rzecz o krzywdzie wyrządzonej mi w Raju ani o tym, co sama uczyniłam. Niemniej muszę chyba wspomnieć o kilku sprawach. Zawsze chciałam opowiedzieć swoją historię, choć relacja jednej osoby to tylko kropla w oceanie. Jednak ktoś, kto choć raz stał wśród fal, gdy nadszedł deszcz, wie, że woda przybiera różne postacie. Ta w morzu w niczym nie przypomina pierwszych chłodnych kropli spadających na twarz, potem na język, a wreszcie, kap, kap, kap, na zamknięte powieki, zanim ulewa całą mocą nie zatłucze w fale.
Najtrudniej wyznaczyć początek. Od urodzenia życie mnie nie rozpieszczało i choć swoją historię mogłabym zacząć od radośniejszych wydarzeń, to nic nie skłania do szczerości tak jak cierpienie. Zarówno to doświadczane, jak i to, które zadaje się innym.
Urodziłam się w Raju, gdzie jako mała dziewczynka trafiłam z kwatery dla niewolników do domu. Niczym łgarz, który przywołuje fakty, lecz rozmija się z prawdą, długo wmawiałam sobie, że mi się poszczęściło.
W te noce, kiedy Phibbah zostawiała otwarte okiennice i zapalone świece, przemykałam wzdłuż rzeki po mokrej trawie, kryłam się za młynem cukrowym i gapiłam na dom. Okna, w których pełgało żółte światło, przypominały kościelne witraże, a szary cień Miss-belli wydłużał się, gdy je mijała. Wyobrażałam ją sobie, jak szykuje się do snu i przysuwa do Langtona. Porusza się flegmatycznie jak wszystkie białe kobiety, w przeciwieństwie do tych z czworaków, które uwijały się jak w ukropie.
O poranku dom też robił wrażenie. Słońce świeciło jak kościółkowe buty Langtona. Upał już chwytał za gardło, ale wciąż jeszcze snuła się mgiełka, delikatna jak koci ogon. Szłam ścieżką na ganek wśród pierzastych traw. Na polu trzciny mężczyźni czekali na miskę tłuczonych ziemniaków. Bielone ściany, ganek o szerokości ramion, okiennice z drewna modrzejcowego, zainstalowane przez Mansa na życzenie Miss-belli, żeby do środka nie wpadały przykre wonie. Dom miał tyle lat co ja i to mi się podobało. Langton szczycił się tym, że postawił go, zmuszając Mansa, najętych kamieniarzy i stolarzy do pracy jak w zegarku przez trzy lata.
Wygładzałam sukienkę z brązowego płótna i szłam na tyły domu. Do Langtona należały czarne, ciągnące się aż do rzeki błotniste tereny wraz ze wszystkim, co się na nich znajdowało. Siadałam na jednym z modrzejcowych foteli Miss-belli, wsłuchiwałam się w skrzypienie podłogi, wzorem białych dam wyciągałam ręce do słońca i koniuszkami palców stóp odpychałam się od podłogi, by zakołysać fotelem. Zamykałam oczy i czekałam, aż dzień dopełznie do południa.
Zanim mnie tam zabrano, mogłam o tym wszystkim jedynie pomarzyć.

*

Pewnego popołudnia Miss-bella wysłała po mnie Phibbah. Ta znalazła mnie na jednym z pól, gdzie kazano mi pójść z całą trzecią zmianą z koszyczkami pełnymi obornika, którym mieliśmy wypełniać dołki na sadzonki. Zabrała mnie do kuchni, a gdy myła mi stopy w wiadrze do szorowania podłóg, nad jej oczami rąbek chustki trzepotał jak skrzydło żółtej ćmy, zaś ciepło z paleniska buchało na moje nogi. Przez chwilę gderała, że Miss-bella chce trzymać wrogów blisko, dlatego ona musi przez cały ranek uganiać się za Murzyniątkami, a potem w okamgnieniu zaciągnęła mnie do środka. Zapytałam, czego chce ode mnie Miss-bella, ale Phibbah zdawała się mieć uszy zalepione złością.
Miss-bella czekała w swoim pokoju, który ją przypominał, cały w jedwabiach i aksamitach, schludny, lecz chłodny jak jaszczurka. Pomieszczenie było tak ogromne, że w progu zaniemówiłam, i tak szerokie, jakby mogło połknąć mnie w całości.
Kiii! To miejsce jest bezkresne jak pola, pomyślałam, ale ma dach i okna, które wpuszczają do środka tyle światła, co trzeba.
Miss-bella siedziała pośrodku na taborecie, a jej spódnice rozlewały się wokół niej. Wyglądałaby jak pajęczyca w sieci, gdyby nie małe, lśniące oczy, przez które bardziej przypominała muchę. Przed nią na niskim stoliku stał dzbanek koziego mleka, a wokół walały się kawałeczki placka kukurydzianego, jakby ktoś rozrzucił je ptakom albo szczurom na przynętę. Miss-bella wzięła odrobinę ciasta. Ruszyłam przed siebie, ale mój pierwszy krok zadźwięczał jak dzwon i ze strachu zamarłam. Wtedy ona wstała i podpłynęła do mnie na oceanie czarnej satyny. Musiała mnie chwycić i wciągnąć do środka. Do dziś pamiętam, że tuż za nią stało lustro. Po raz pierwszy zobaczyłam w pełni swoje odbicie – oto ja, zbliżałam się do siebie, człapiąc jak dzikie zwierzę, a moja twarz przemykała po powierzchni niczym ryba, której nie sposób złapać. Ze strachu znowu przystanęłam i jeszcze raz trzeba mnie było ciągnąć za rękę.
Placek wystygł, a mleko było ciepłe. Jedzenie pewnie stało tam przez dłuższy czas, zanim Miss-bella po mnie posłała.
– A więc – powiedziała – masz na imię Frances.
Dygnęłam.
– Sama ci je nadałam.
Oniemiałam. Nie słyszałam wcześniej, by Miss-bella się mną interesowała. Straciłam równowagę, zachwiałam się i prawie upadłam. Nie wiedziałam, co odrzec, więc tylko podziękowałam. Ona potrząsnęła dłonią, by przypomnieć mi o trzymanym w palcach kąsku. Zdążyłam już porwać ze stołu kawałek ciasta, ale zjadłam jej okruch z ręki.
Wydęła policzki i poderwała dłoń do ust, jakby chciała oblizać palce do czysta.
– Zaiste jesteś małą dzikuską.
Przygryzłam język.
– To mój mąż zdecydował, że zamieszkasz w tym domu.
– Tak, proszę pani – wymamrotałam, próbując przełknąć kęs, zanim zabierze mi resztę.
– Łączy nas tylko to, że żadna z nas nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia.
– Cieszę się, że tu jestem, proszę pani.
– No cóż. Najwyraźniej od teraz mam być dla ciebie jak matka.
Cóż miałam na to odrzec? Nie znałam swojej matki, ale w tamtej chwili obie stanęłyśmy oko w oko z oczywistym faktem. Miss-bella była białą kobietą z wyższych sfer. Ktoś taki jak ona nie urodził kogoś takiego jak ja w całej historii naszego gorącego zakątka ziemi. Wprawdzie byłam śniada, przysadzista i silna jak koń, ale jako Mulatka miałam cerę jaśniejszą niż inni czarni w majątku. Skołtunione loczki na mojej głowie w niczym nie przypominały jej jasnych włosów, tak leciutkich, że każdy podmuch wiatru rozwiewał je, unosił i bawił się nimi, od moich trzymając się z dala.
Wyglądając przez okno dodała jeszcze coś, co, jak sądziłam, dotyczy jej życia, mnie nie powinno więc obchodzić:
– Zbyt wiele lat przeżyłam w miejscu, gdzie wąż czai się i w domu, i w trawie.
Oznajmiła, że zajmie się mną jak matka, więc odważyłam się zapytać:
– Jak długo tu zostanę?
Na jej szyi wykwitł rumieniec, machnęła ręką jak żaba łapą, spojrzała na mnie i odwróciła wzrok, jakbym poraziła ją niczym promienie słońca. Zdziwiło mnie, że tak się speszyła, bo przecieżto ja byłam małym paskudztwem przyniesionym jej z bagna, ona zaś wielką panią domu, która okazywała mi litość, częstując ciastem. Miss-bella się mnie bała.
Wtedy jednak powiedziała coś, co przykuło moją uwagę tak, jakby do pokoju wleciał sępnik.
– Bez względu na to, ile czasu tu spędzisz, zawsze będziesz za długo.

Rozdział trzeci

Wydarzyło się to w 1812 roku. Nikt nie wyjawił mi, po co sprowadzono mnie do domu, a ja nie pytałam, zbyt zajęta wtykaniem nosa w czystą bieliznę i kuchenne odpadki. Mówili, że mam siedem lat albo coś koło tego. Nikt nie kwapił się, by to sprawdzić. Nie znałam daty swych urodzin ani swojej matki. Kiedy zapytałam o nią Phibbah, odparła tylko, że moja rodzicielka uciekła.
– Wypytuj se ile chcesz, i tak jej nie wyczarujesz – odrzekła. – Jedno se wbij do głowy: nie zadajemy pytań, tylko na nie odpowiadamy. Zawsze jednym słowem: „Tak”.
Kiedy dziś zamykam oczy, widzę Phibbah, jak przeciera szmatką sofę z trzciny i unosi ją, żeby wymieść spod niej kurz. Widzę modrzejcowe fotele przesunięte na środek pokoju, by się przewietrzyły, i dywany przysłane Miss-belli przez siostrę z Bristolu, podwijające się w naszym upale, jakby próbowały odpocząć. Widzę jadalnię, gdzie w kredensie pobrzękiwały porcelanowe filiżanki, półmiski i biało-niebieski imbryk. Słyszę posykiwania Phibbah:
– Idźże stąd, pętaku, zejdźże mi z drogi. Może byś dała mi spokój?
Do moich obowiązków należało polerowanie mosiądzu i stawianie kwiatów na stoliku śniadaniowym Miss-belli oraz odganianie much od jej jedzenia. Zazwyczaj jednak błąkałam się po domu, myśląc, jak by tu przywrzeć do Phibbah niczym fartuch. Podczas pracy bez końca utyskiwała, że jej stare kości grzechoczą jak nasiona w kalabasie, że ten, kto wymyślił biel, najwyraźniej nigdy nie harował jako praczka, że meble białych ludzi nie nadają się do niczego, a mnożą się bez potrzeby. Podobało mi się, jak śpiewnie wypowiada słowa, posykując przez wyszczerbione zęby. Brakowało jej czterech, w tym miejscu, w którym mnie właśnie wyrosły nowe.
To ona wyrwała mi mleczaki, więc zapytałam:
– Phibbah, a kto wyrwał tobie?
Och, naprzykrzałam się jej jak fale morskiemu brzegowi. Dzieci to ślepcy wymachujący młotem. Ich okrucieństwo wynika z niewiedzy.
Odwarknęła, że to nie mój interes.
– Nie pamiętasz tego – dodała.
– Czemu?
– To się stało, nim się urodziłaś. Niby jak masz pamiętać?
Zazwyczaj przez okrągły dzień tylko przeklinała, ale w przypływie dobrego nastroju karmiła mnie resztkami kaszy prosto z garnka albo kawałkami placka kukurydzianego. Rankiem, zrywając groszek przed kuchnią, poklepywała ziemię obok na znak, że odłożyła dla mnie garstkę przy miednicy. Podkradałam się i zgarniałam ziarenka, czując jej ramię przy swoim. Nigdy jednak się na mnie nie obejrzała.
Grzechot groszku o cynę, Phibbah pachnąca węglem, ługiem z popiołu i aloesem, z których robiła mydło. Jak siedziałam cicho, czasem opowiadała jakąś historię. Potrzebowała chwili, by zebrać siły, jak fala nadpływająca z oddali. Powtarzała, że do opowiadania musi znaleźć inny oddech niż ten, który daje jej życie.
Najbardziej lubiłam historie o posiadłości.
– Biały człowiek postawił se taki śliczniutki dom jak ten z jednego powodu – mówiła. – Chcesz złowić, to trza zanęcić. Massa, jak wrócił z Anglii i skończył budowę, wysłał list do Bristolu. Tośmy już byli pewni jak nadejścia nocki, że i tu zjawi się biała kobieta. No i przygnała Miss-bella, jak perliczka, gdy jej rzucić kukurydzy. W try miga!
I tak Phibbah poznała nową panią. Musiała obserwować ją jak żeglarze niebo. „Gdy czerwone słońce wschodzi, w marynarzu strach się rodzi. A gdy czerwień o zachodzie, wie marynarz o pogodzie”. Miss-bella przybyła na koźle zaprzężonego w muła wozu, do którego pasowała jak biała rękawiczka do zeschniętego żywopłotu, na kolanach pobrzękiwał jej imbryk z biało-niebieskim wzorkiem stłoczonym wokół wieczka niczym rządek ptaków na gałęzi. Mościła się na poduszkach jak na tronie, aż się porozrywały. Phibbah nie spała przez trzy noce, szyjąc je i wykańczając brokatem w liściasty wzór, godny salonowych mebli. Langton powiedział, że jak pojedzie po żonę, to ma się jej siedzieć jak na cholernej chmurce. No i Miss-bella przyjechała, a z poduszek skorzystał jej imbryk, a nie tyłek! Och, czekała ją gorzka lekcja. Zamieszkała na Jamajce. Sprawy już wkrótce miały się skomplikować.
Wierz albo nie, rzekła raz Phibbah, ale był taki czas, kiedy Miss-bella wyruszała konno z Langtonem, zanim przekonała się, że Jamajki należy się bać. W spódnicy do konnej jazdy w kształcie połówki cytryny i słomkowym kapeluszu z niebieskim piórkiem szare oczy lśniące z podekscytowania wlepiała w Langtona, który cwałując obok, obwoził ją po swoich włościach. Phibbah miała ich wypatrywać i pędem biec do drzwi, żeby im otworzyć, gdy tylko wrócą. Wiedziała, że słono zapłaci, jeśli będą zamknięte choćby o minutę za długo. Jednak dobrze się orientowała, kiedy nadjeżdżali, zanim jeszcze ich zobaczyła.
– Jak? – zapytałam.
– Tak jak ty. Starczy se spojrzeć na pola.
– I obserwować ludzi?
– Pewno. Jak się zbliża, wszyscy robią to samo.
– Patrzą na niego?
– Żeby! Głupiaś! – Cmoknęła, świstając melodyjnie przez wyszczerbione zęby. – Zwieszają głowy. Zobacz se. Za każdym razem to samo, jakby przez trawy szła fala, co wypływa tam, skąd nadjeżdża buckra.
O Miss-bellę należało się troszczyć jak o różę. Nigdy nie widziałam równie jasnych ramion. Przez cały ranek zaprzątało ją jedno: jak nie wystawiać ich na słońce. Poza tym swą talię, wąską jak dziób wilgowrona, ściskała fiszbinowym gorsetem, opinającym ją niczym drugi garnitur żeber. Pupę uwydatniała przysyłanymi przez siostrę halkami i panierami z katalogów dla dam. Twierdziła, że w koloniach tylko modlitwa pozwala przetrwać, a herbata czyni życie znośnym, dlatego Phibbah podawała ją każdego popołudnia na tylnej werandzie, zrzędząc:
– Dlaczego akurat do nas przywlekło jedyną na całej Jamajce białą wariatkę, co chce pić herbatę na zewnątrz?
Rozstawiałyśmy miski ze słodzoną wodą i trucizną kobaltową, żeby wyłapać muchy, wynosiłyśmy wachlarz z drewna pomarańczowego i porcelanową nieckę do mycia stóp. Nie cierpiałam płóciennej sukienki, którą musiałam wtedy zakładać zamiast muślinowej (miękkiej i białej, z koronkowym kołnierzykiem, przez którą goście Miss-belli zawsze mierzyli mnie wzrokiem). Tę drugą nosiłam wyłącznie, usługując przy stole, a tę pierwszą podczas mycia stóp.
Phibbah stała za nią z wachlarzem. Uniosłam rąbek szarej spódnicy naszej pani. Jej palce stóp trzepotały niczym rzęsy. Spojrzałam w dal na pola trzciny. Powiewały strzępy surowej bawełny i muślinu, robotnicy opuszczali szereg, żeby zanurzyć szmaty w wiadrach z wodą i zawiązać je na czole. Pilnowali ich dozorcy na koniach, skryci w cieniu tamaryndowców. Przetarłam ściereczką palce Miss-belli. Jej suche, odrapane stopy wyglądały jak wykopane z paleniska. Nie były śliczne jak ona cała. Gdy popołudnie mijało, jej twarz coraz bardziej czerwieniała. Wachlarz, kołysząc się jak żagiel, leciutko mącił powietrze. Słowa naszej pani szemrały wokół nas jak woda w niecce. Nachyliła się nad filiżanką i westchnęła.
– To zapomniane przez Boga miejsce to istna kaźń dla Europejczyków – powiedziała.
Phibbah oparła wachlarz o biodro.
– Eeee tam! Jak pani tak tu źle, to co my mamy rzec?
Miss-bella zamarła z filiżanką przy ustach. Zaśmiała się.
– No cóż, obawiam się o Europejczyków, dziewczyno. A szczególnie o siebie.
Widziałam, jak Phibbah dostawała baty za byle drobiazg: kiedy ginęły porcelanowe naczynia, gdy rozbiła jedną z filiżanek Miss-belli, jak za późno podała na śniadanie solonego dorsza, ale ani razu nie wychłostano jej za odpyskiwanie. Kiedyś ją o to zapytałam.
– Ta kobieta nie ma innych rozrywek – odparła.
Kiedy spogląda się wstecz, czas zapada się jak ścianki dołka wykopanego w błocie. Widzę naszą trójkę, mieszkanki Raju, jako postacie wygrawerowane na szkle. Zdaje mi się, że to było przed chwilą, że tamta dziewczynka ledwie uklękła u stóp Miss-belli i przymknęła oczy, a już ocknęła się jako morderczyni-Mulatka.
Z miejsca, w którym przykucnęła, rozciągał się widok do samej rzeki. Och, jakże cudownie byłoby poczuć na skórze coś równie miękkiego jak ta woda, choć wystarczyłoby mi, gdybym mogła poleżeć w świeżo ściętej trawie albo przynajmniej przesunąć palcami po dopiero co wypranej lnianej sukience. W powietrzu unosił się ostry zapach palonych wytłoczyn i olejku pomarańczowego, którym Phibbah wszystko polerowała.
– Idź do domu, dziewczyno – poleciła Miss-bella. – Przynieś trochę tej tarty z ananasem, którą wczoraj upiekłaś. Zostało jeszcze oranżady?
Phibbah postawiła dzbanek przy drzwiach. Ze spuszczoną głową usuwałam dłutkiem brud spod paznokci Miss-belli, podnosząc najpierw jedną, a potem drugą stopę. Serce wciąż miałam twarde jak bęben, ale reszta mnie stopiła się niczym masło na patelni. Przyrząd miał trzonek z kości słoniowej, jakby przez to przydawać miał stopom Miss-belli nieco gracji. Jedną ułożyłam na ręczniku przy krześle, żeby wyschła, i wraz z mą panią przyjrzałyśmy się jej z podziwem, jakbyśmy oglądały marmurową rzeźbę w muzeum. Udawałyśmy przed sobą, że jej stopy są równie śliczne jak filiżanki, dzbanek zaś nie jest do połowy napełniony rumem.
Jej narzekaniom nie było końca.
– Mam serdecznie dość gapienia się w kółko na te żałosne wzgórza.
– Mogłybyśmy se wyjść przed dom – zaproponowała Phibbah. – Gdyby tylko nie była pani taka uparta.
– Och, nie. Nie mogłabym.
– Stamtąd widać morze.
– Właśnie dlatego nie dałabym rady. – Posłała Phibbah lodowate spojrzenie znad ramienia. – Powinnaś to zrozumieć.
– Niby co?
– Że nie można znieść widoku rzeczy, której bardzo się pragnie.
Phibbah młóciła powietrze wachlarzem, jakby próbowała kogoś ukatrupić.
– Myślałam, że to wzgórza się pani nie podobają. Teraz mówi pani, że morze też.
Miss-bella zaśmiała się, pijąc z filiżanki. Nagle zamilkła, jakby się zamyśliła.
– Najwyraźniej nie mogę patrzeć przed siebie ani wstecz.
– No to nie ma co robić rabanu, jak samemu się wybrało, gdzie się siedzi.
Miss-bella machnęła ręką.
– Naprawdę ci się wydaje, że z własnej woli znalazłam się w tej posiadłości? – Patrzyłyśmy na nią, gdy napiwszy się herbaty, odstawiała filiżankę. – Gdyby tylko mój ojciec albo mąż mieli trochę oleju w głowie, teraz byłabym tam. Na najszybszym kliperze płynącym do Bristolu.
Manso przeszedł obok z wiadrem, wołając do bydła:
– Krówki moje, krówki!
Przekuśtykał przez podwórko jak szalony kogut z kaprawym okiem. Pod oborą usypał kopczyki z soli. Krowy zlazły się i powoli je lizały.
Do dziś pamiętam, co się stało potem, bo zmieniło to moje życie na lepsze i gorsze zarazem. Miss-bella zamknęła oczy, odłożyła książkę na kolana i wpiła się palcami w skórzaną oprawę. Zobaczyłam wytłoczoną na niej literę „D”. Wietrzyk podrywał strony. Manso pogwizdywał na bydło. „Chodźta, chodźta”. Książka, kolejna rzecz, której pragnęłam, leżała tuż obok. Strony białe jak obrane jabłko. Jak wyprane prześcieradło. Obudziło się we mnie coś dzikiego. Jak to wyjaśnić? Wszystko ucichło, jakby w górze przeleciała sowa. Nawet wachlarz przestał szemrać. Sięgnęłam po nią, moja ręka spadła na kolana pani, ale nagle dotarło do mnie, co uczyniłam, zachwiałam się, chwyciłam za spódnicę Miss-belli i dźwignęłam się. Ona też się zerwała. Książka zsunęła się z jej kolan do wody. Mój żołądek zdawał się ciężki jak kamień uwiązany u szyi topielca.
– Frances!
Wachlarz się zatrzymał.
– Przepraszam, proszę pani – wymamrotałam. – Przepraszam.
Strach kołatał się w mojej głowie, gdy wyławiałam książkę i wycierałam rąbkiem sukienki. Miss-bella mnie uderzyła. Moja głowa jak ryba na wędce, jej dłoń jak haczyk. Nogi ugięły się pode mną.
Cała wyspa była porażona słońcem. Upał kąsał jak mrówki. Światło kłuło w oczy.
Wycierałam, wycierałam i wycierałam książkę. Dłońmi i sukienką, potrząsałam tomikiem jak mokrą szmatą, żeby go osuszyć. Łzy cisnęły mi się do oczu, ale nie odważyłam się rozpłakać w obecności Mansa. Kiedy byłam mała, czasem figlarnie puszczał do mnie oko albo pozwalał mi potrzymać sól lizaną przez krowę, lecz tamte czasy się skończyły. Czarnych służących nienawidzono bardziej niż trzciny cukrowej.
Przycupnęłam za stajnią i dalej osuszałam książkę. Słyszałam jękliwe oddechy koni. Wszyscy wrócili z pola i tylko skrze-skrze-skrzeczenie przedrzeźniacza przypominało mi, że nie jestem sama. Nie przerywałam roboty. Widziałam własny cień. Miss-bella zabroniła mi się stamtąd ruszać.
– Żebyś mi się nie schowała w cieniu. Będę cię mieć na oku.
Czy rzeczywiście?
Była w saloniku, a Phibbah podawała jej rum. Któż mógł wiedzieć, gdzie podziewał się małżonek Miss-belli?
Na samym początku, gdy jeszcze jeździła konno, kazała Phibbah spakować do koszyka owoce chlebowca, indyka na zimno, pomelo i zerwane rankiem mango, żeby mogła zawieźć mężowi drugie śniadanie. Dopiero gdy próbowała nalać wina do półlitrowej flaszeczki, Phibbah ostrzegła ją, że to nie najlepszy pomysł, ale w obliczu uporu Miss-belli postanowiła jej towarzyszyć. Było jej żal kobiety o włosach żółtych jak kukurydza i zbyt wygórowanych oczekiwaniach. Znalazły ich pod kakaowcem, w jedynym miejscu dającym tyle cienia tak daleko od domu. Langton jak pistolet gotów do strzału siedział tyłem do żony, ze wzrokiem wlepionym w dwie dziewczyny, które sobie tam sprowadził. Na szczęście kazał im tylko tańczyć, powiedziała Phibbah. Poruszały się tak płynnie. Ciemna skóra, jasne oczy. Muszkatołowe sutki kołysały się kusząco. Dziewczyny wbiły wzrok w swoją nową panią, nie przerywając śpiewu:
Hopsa! Kochanie! Nie umiesz tak jak ja!
Kolebać się jak ja! Wirować tak jak ja!
Hopsa! Kochanie! Nie bujasz się jak ja!
Nie wijesz się jak ja! Nuże, w tany!
Pewnie do dziś sterczeliby pod tym drzewem, opowiadała Phibbah, bo przez dłuższą chwilę zdawało się, że Miss-bella skamieniała. Dopiero gdy Langton usłyszał, jak koszyk wypada jej z ręki, wreszcie się odwrócił.
Na tym skończyły się przejażdżki, pikniki i oczekiwania. Ale nie tańce. Miss-bella musiała się nauczyć robić to, co wszyscy. Patrzeć przez palce.
Podniosłam głowę i spojrzałam na dom, wyobrażając sobie, że Phibbah zamyka okiennice, zapala świece patyczkiem i zdejmuje moskitierę z haczyka. Miss-bella rozsiada się na taborecie obitym jedwabiem i unosi stopy.
„Nie ruszysz się stąd, póki moja książka nie wyschnie” – oznajmiła. Po jakimś czasie poddałam się i tylko wpatrywałam się w małe czarne litery, ostre jak pazurki. Przechyliłam głowę, jakby próbując dosłyszeć, co chcą mi powiedzieć. Zdawały się unieruchomione, przykute do siebie łańcuchem. Linijka do linijki. Zatrzasnęłam książkę i kucnęłam. Stary koń wlókł się wzdłuż brzegu, ciągnąc wóz załadowany kukurydzą, obok biegło kilku malców, którzy pokrzykiwali i kopali gęsi włażące pod koła.
Tylne drzwi otworzyły się i Miss-bella ostrożnie ruszyła po trawie, a obłoczki kurzu otuliły jej stopy. Obrzuciła mnie surowym spojrzeniem.
– Wyschła już?
Pokręciłam głową i wykrzywiłam usta. Pewnie wyglądałam jak siedem nieszczęść, wszak byłam przekonana, że zaraz wyrzucą mnie z domu. Skończą się pogłaskiwania po głowie, częstowanie rachatłukum i muślinowe sukienki. Chyba dostałam porażenia słonecznego, bo pokazałam na „D” i zapytałam, co to jest. Miss-bella nachyliła się. Jej oddech był gorący i suchy jak powietrze.
– To? De. E… Ef. To się czyta: Defoe.
Dopiero wtedy spostrzegłam Phibbah obserwującą nas z werandy.
Miss-bella wyprostowała się i zmierzyła ją wzrokiem. Jej głos stał się słodki jak melasa.
– Nauczę cię.
Tak, pomyślałam. Tak, tak, tak!
– Nie! – Phibbah zeszła z werandy tak chwiejnie, jakby zaraz miała się przewrócić – Psze pani…
– Niby czemu? – Miss-bella pokiwała głową i spojrzała na nią z ukosa.
– Bo to za dużo dobrego – odparła Phibbah, potykając się. – Za dużo.
Pewnego razu, kiedy Miss-bella zniknęła w domu, Phibbah wpatrzona w krzew różany dała upust swojej frustracji.
– Dokąd bym poszła, gdybym musiała się stąd wynieść? Prosto na wzgórza, w te pędy. W te pędy. Wezmę se muszkiet. Poczekam. Poczekam se na największy gorąc w ciągu dnia, jak na zewnątrz są tylko niewolnicy i wariaci. Wypatrzę modrą plamkę. – Oczy białej kobiety są modre jak wzorki na porcelanie Wedgwood. – Wyceluję prosto w serce.
Teraz tylko wysunęła język przez szczerbę i gapiła się na Miss-bellę.
Zbaraniała, patrzyłam to na jedną, to na drugą.
– Trzeba ją wychłostać – dodała Phibbah. – Za zniszczenie książki.
– Wychłostać? Wychłostać! – Oczy Miss-belli zalśniły złowrogo. – Cóż za pomysł? Chcesz sama to zrobić?
Teraz Phibbah cofnęła się o krok.
– Nie.
Kiii, jakaż nienawiść wtedy we mnie zapłonęła. Ależ żałowałam, że połasiłam się na ten jej groszek. I że tak czekałam na te jej głupie historyjki.
Miss-bella rozejrzała się, jakby szukała miejsca na piknik i zacisnęła powieki jak mosiężne szczypce.
– Masz rację. Nie ma co oszczędzać bata, jeśli nie chce się zepsuć pętaka. Niech Manso zwoła resztę.
Phibbah cała się trzęsła.
– Co?
– To, co słyszałaś. Och, ty to zrobisz, dziewko. Albo Manso. Szybko. Ściemnia się. – Spojrzała na mnie. Jej twarz ociekała potem. – Phibbah chce, żeby cię wychłostać. No to dostaniesz w skórę.
Nie wiem, co było gorsze – to, że Phibbah spuściła mi pierwsze manto, czy że wszyscy się zeszli, żeby się na nas pogapić. Oczywiście musieli się zjawić na zawołanie. Większość ludzi potrzebuje od czasu do czasu takiego przedstawienia, żeby się upewnić, że coś podobnego nie spotka ich samych.
Phibbah zwlekała tak długo, że gdy w końcu zaczęła, odczułam niemal ulgę. Najgorszy jest zawsze moment oczekiwania. Całe ciało się przygotowuje. Usłyszałam, jak podchodzi, a brzozowa rózga świszcze przeciągle. Ból wbił się pazurem w moje udo. Zostawił po sobie bruzdy głębokie na paznokieć. Krew popłynęła strużką, na dobre zaparło mi dech w piersi. Kolejny przeciągły świst. Wcisnęłam czoło w ziemię porośniętą trawą, powstrzymując płacz, ale dostałam dziesięć batów, po razie za każdy rok życia. Biła mnie, aż świst rózgi stał się tylko echem w mojej głowie, a ja, wstyd się przyznać, zaczęłam drzeć się wniebogłosy, wreszcie niebo pociemniało, a mój umysł zasnuła mgła.
Przez cały ten czas Miss-bella stała w milczeniu z założonymi rękami i twarzą białą jak mleko. Kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam, że przygląda się Phibbah, nie mnie. To jej posłała uśmieszek, zaciskając usta, jakby je kto zasznurował. Skinęła głową, zmrużyła oczy. Zdawało się, że choć stoi nieruchomo, jakaś jej cząstka przemknęła przez podwórko i powiedziała coś do Phibbah. Ta w końcu odwróciła wzrok i wbiła go w ziemię. Przełykała i przełykała, choć nie miała nic w ustach. Powoli wszyscy się rozeszli. Tylko Miss-bella wciąż patrzyła.
To Phibbah zaniosła mnie do kuchni, położyła na sienniku i przyniosła mazidło zrobione z whiskey wykradzionej z barku Langtona. Postawiła przede mną talerz placka kukurydzianego, ale tylko się na niego gapiłam i odsunęłam go, gdy wreszcie moja duma zwyciężyła nad głodem. Gniew miotał się we mnie jak ptak w klatce. Phibbah nachyliła się nad paleniskiem i unosząc ramiona jak miechy, trzymała nad ogniem skwierczący kawał solonego dorsza.
– Mnie ciężej niż tobie – powiedziała.
Nic nie odrzekłam.
– Wystroiła cię jak lalkę, a teraz chce cię tresować jak zwierzątko. Ale jak was Langton przyłapie na czytaniu, tobie spuści manto. Rozumiesz? Posłuchaj, Frances. – Wypluła moje imię jak obluzowany ząb. – Posłuchaj mnie. Nie ma na tym świecie rzeczy niebezpieczniejszej niż znudzona biała kobieta. Rozumiesz?
Wzruszyłam ramionami. Tamtego popołudnia to ona była najniebezpieczniejszą rzeczą w moim świecie. Widziałam, jak drżą palce, w których trzymała rybę, ale nie odsunęła ręki. Zamierzała oparzyć dłonie. Nie było mi jej żal.
– Ale ty nie…
Wstałam.
– Dokąd to?
Wyszła za mną. Doskoczyły do nas psy, wlokły się za nami z grzbietami wygiętymi jak szkielety statków, czekając na ochłapy.
– Jazda stąd! – wrzasnęła na nie Phibbah. – Ale już!
Chwyciła mnie za rękę. Obie zamilkłyśmy, a ja nie próbowałam się wyrywać. Kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam, jak jej policzek pulsuje niczym serce.
– Nigdy się nie zastanawiałaś, czemu to ciebie wybrali. Wydaje ci się, że to łut szczęścia? Tylko ty mogłaś tak pomyśleć.
– To źle, że chcę się czegoś nauczyć?
– Naucz się, jak się cieszyć tym, co masz.
– Niby czym? – zapytałam. – Co takiego mam?
Gapiła się na mnie, a ja na nią. Rozdziawiła usta i zatrząsnął nią śmiech, aż drżenie rozpłynęło się po jej ciele jak wrząca melasa. Odrzuciła głowę w tył, śmiała się i śmiała, aż w końcu jej zawtórowałam.

 
Wesprzyj nas