Najnowsza książka autorki bestsellerowych thrillerów “Stażystka”, “Obserwatorka” i “Służąca”. Porywający, klaustrofobiczny thriller z ważnymi tematami w tle.


Kiedy ona zasypia, ktoś odwiedza ją i powoli niszczy jej życie.

Weronika Krzycka ma narkolepsję. Każdego dnia musi zrobić sobie dwie godzinne drzemki, żeby normalnie funkcjonować. Nie zdaje sobie sprawy, że kiedy zasypia, ktoś wchodzi do jej domu. Ktoś, kto ma na jej punkcie niebezpieczną obsesję.

Krzycką zaczyna prześladować nieuzasadniony lęk. Pewnego dnia, tuż po przebudzeniu, widzi coś, co wywraca jej życie do góry nogami. Na podłodze w salonie leży martwy człowiek.

Rozpoczyna się drobiazgowe policyjne śledztwo. Weronika stara się pozbierać, ale sprawa zagadkowej śmierci nie daje jej spokoju. Nie wie, że to dopiero początek koszmaru.

***

Porywający, klaustrofobiczny thriller z ważnymi tematami w tle. Nie oderwiesz się od lektury, dopóki nie poznasz zakończenia! Czekam na więcej!
Marcel Moss

Alicja Sinicka
Uśpiona
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 15 czerwca 2022
 
 


***

Na tyłach twojego domu rosną stare drzewa owocowe. Często do nich wychodzisz. Chyba cię to odpręża. Pijesz kawę, siedząc przy plastikowym stole pod starą jabłonią. Czasem przyjmujesz w ogrodzie uczniów. Prowadzisz z nimi pogawędki po angielsku swoim melodyjnym głosem. Gdy wychodzą, zajmujesz się roślinami. Sama kosisz trawę, podlewasz bazylię rosnącą w wielkiej ceramicznej donicy, podcinasz żywopłot z laurowiśni skrzypiącymi nożycami. (Może czas kupić nowe?)
Najbardziej lubię patrzeć, jak zbierasz jabłka z ziemi, opędzając się od pszczół. Twoje długie czarne włosy czasem sięgają trawnika. Odgarniasz je wtedy nerwowo, jakby ci przeszkadzały, ale gdyby tak było, wiązałabyś je, a robisz to rzadko. Tak naprawdę wiesz, że są twoim atutem, i chętnie pokazujesz je światu.
Lubisz gierki. Wciąż ze mną grasz.
Czasem wydaje mi się, że dobrze wiesz o moich wizytach. To dlatego kładziesz się zawsze w sypialni, na piętrze. Chcesz, żeby było intymnie. Leżysz na szerokim łóżku, zwarta i gotowa. Czekasz na mnie, czując mrowienie między udami. Spotykamy się tam, gdzie kończy się jawa, a zaczyna sen. Przyjmujesz mnie z zamkniętymi oczami. Nie robię ci nic złego. Muszę obchodzić się z tobą ostrożnie. Mam świadomość tego, że gdy otworzysz oczy, czar pryśnie.
Lepiej nie ryzykować. To może się dla nas źle skończyć.

Rozdział 1


– Schody są dość strome, w zimie trzeba uważać – mówię, wdrapując się po wysokich betonowych stopniach na zadaszoną werandę.
Odpowiada mi tylko tupot kroków, rozlegający się tuż za mną. Choć dopiero co się poznaliśmy, wiem już, że nie jest specjalnie gadatliwy. Może to dobrze.
– Drzwi są stosunkowo nowe. Wymieniliśmy je kilka lat temu – mówię dalej.
– My?
Odwracam się i spoglądam na niego, jakbym nie dowierzała, że zadał to pytanie. Nie wiem, skąd nagle ta dociekliwość. Ma bystre niebieskie oczy i czarne włosy sterczące sztywno nad niskim czołem. Na jego szczupłym twardym ramieniu wisi wielka płaska teczka, która od zawsze kojarzy mi się z artystami i studentami Akademii Sztuk Pięknych.
– Tak, my. Moja rodzina i ja – odpowiadam, kontynuując wspinaczkę po schodach.
– Myślałem, że to pani jest właścicielką całego obiektu.
– Teraz tak. Ciocia zmarła przed rokiem, wujek jakieś trzy lata temu. Zostałam tu sama.
– Rozumiem – stwierdza po chwili ciszy, gdy wchodzimy już do mieszkania.
Zsuwam ze stóp gumowe klapki i zostawiam je pod lustrem w sieni. Widząc to, on ściąga swoje przykurzone adidasy. Na dworze jest dość sucho i chłodno, choć mamy dopiero początek września. Ostrożnie opiera teczkę o ścianę, a następnie kuca przy niej i stabilizuje ją, rzucając jej zatroskane spojrzenie, jakby była małą dziewczynką, którą musi zostawić na chwilę samą.
– Mieszkanie nie jest duże, ale myślę, że dla jednej osoby będzie wystarczające – mówię, gdy przechodzimy wąskim korytarzem do niewielkiego salonu połączonego z aneksem kuchennym. Po prawej stronie jest łukowate przejście do sypialni.
– Myślę, że tak – przyznaje mi rację. – Dobrze, że okna są małe. Będę mógł zawiesić na nich zasłony?
– Zasłony? – Spoglądam na niego pytająco.
– Słoneczne światło często mi przeszkadza, gdy maluję.
Nic nie odpowiadam, tylko rozglądam się po salonie. Patrzę na białe ściany, do których dosunięte są wiekowe polakierowane meble. Stary wycyklinowany parkiet błyszczy w bladych promieniach słońca.
– Nie nabrudzę – mówi, jakby czytał mi w myślach.
– Maluje pan w domu?
– Nie dorobiłem się jeszcze swojej pracowni – odpowiada.
– Czyli jest pan zawodowym malarzem?
– Pracuję jeszcze jako grafik komputerowy.
Podchodzę do okna, lekko zbita z tropu. Jest trzecim potencjalnym najemcą, z którym spotykam się w tym tygodniu. Pierwszy przyszedł na spotkanie pijany i nie był w stanie składnie odpowiedzieć na najprostsze pytania, a kobieta, która była wczoraj, sama zadawała mnóstwo wzbudzających niepokój pytań. „Czy będę mogła palić papierosy w mieszkaniu?” „Czy dom jest ubezpieczony od pożaru?” „Czy jeśli moje rzeczy spłoną, to dostanę odszkodowanie?” „Czy jeśli spadnę ze schodów, to będę mogła liczyć na zadośćuczynienie z pani strony?” Za dużo problemów jak na dziesięć minut znajomości.
Bruno Lira jest inny. Spokojny i zdystansowany, tak samo jak ja. Martwi mnie tylko to jego malarstwo. Nie wiedzieć czemu kojarzy mi się niebezpiecznie z alkoholem i narkotykami, z bałaganem, choć on zapewnia przecież, że nie brudzi.
– Mogę wiedzieć, co pan maluje? – pytam nieśmiało, patrząc na pierzaste liście paproci piętrzące się w kącie salonu.
– Głównie ludzi, czasem zwierzęta, generalnie wszystko, czego nie rozumiem.
Odwracam się do niego. Wydaje mi się, że mnie przed chwilą obserwował.
Teraz masuje wewnętrzne kąciki oczu. Wygląda na zmęczonego.
– Po co malować wszystko, czego się nie rozumie? – drążę temat, lekko się uśmiechając.
– Żeby się do tego zbliżyć – odpowiada bez zastanowienia, odwzajemniając uśmiech.
– Czy będzie pan przyprowadzać tutaj ludzi, którzy będą panu pozować?
– Kiedyś tego próbowałem, ale nie potrafiłem się skupić. Gdy maluję, muszę być sam. Wolę korzystać z fotografii i z wyobraźni. Obrazy często powstają w mojej głowie, potem wydobywam je z siebie najwierniej, jak potrafię.
– Słyszałam o tym. Ludzie wysyłają zdjęcia do malarza, a on odsyła im gotowy portret.
– Nie, ja muszę znać osobę, którą maluję. Tylko wtedy jestem w stanie wczuć się w jej istotę.
Nie wiem, co odpowiedzieć na to wyznanie. Właściwie odkąd przyznał, że jest malarzem, nie wiem, co mam z nim zrobić. Teczka nie naprowadziła mnie od razu na ten trop. Nie sądziłam, że malowanie wypełnia jego dni, że będzie chciał tu rozłożyć sztalugę i za pomocą ruchów pędzla zbliżać się do rzeczy, których nie rozumie.
Czuć jednak od niego też jakąś roztropność, która daje mi nadzieję na ciszę i minimalną liczbę problemów. Koleżanka wynajmuje dom grafikowi, który cały dzień siedzi przed komputerem. Mówi, że tacy ludzie to najlepsi lokatorzy.
– Może przejdziemy na kanapę? – proponuję po chwili ciszy.
– Chętnie.
Rozmawiamy o warunkach wynajmu. Odpowiada mu kwota z ogłoszenia, będzie płacił z góry. Sięga do kieszeni i pokazuje lekko wybrzuszoną kopertę. Nie spodziewałam się, że będzie miał ze sobą pieniądze. Nie przyjmuję ich, muszę się jeszcze zastanowić, czy jest odpowiednim kandydatem. Malarz chce się wprowadzić najszybciej, jak to możliwe. Umawiamy się na telefon na następny dzień. W sieni ostrożnie zakłada na ramię swoją teczkę. Zanim wychodzi, pyta jeszcze:
– Czy ktoś tu już mieszkał wcześniej?
– Dawno temu. Skąd to pytanie?
– Ta paproć w salonie wyglądała na zadbaną.
– Jest pan spostrzegawczy.
Wzrusza ramionami, jakby to było oczywiste. Dociera do mnie, że być może każdy malarz zwraca uwagę na szczegóły. Wciąż na mnie patrzy, czuję się zobligowana, żeby pełniej odpowiedzieć na jego pytanie o wcześniejszego lokatora.
– Mieszkał tu kiedyś mój wujek, były mąż cioci. Paproć faktycznie należała do niego. Stoi w tym samym miejscu, w którym on ją postawił. Była regularnie przez nas podlewana, dlatego jeszcze się trzyma.
– Czyli mieszkanie stało teraz puste?
– Tak, stało puste.
– Przez długi czas?
– Przez dwa lata, odkąd umarł.
Czuję mrowienie w klatce piersiowej. Nie chodzi o jego pytania, ale o niewygodną prawdę na temat tego mieszkania, której mu nie wyjawiłam.
– Dopiero teraz zdecydowała się je pani wynająć.
– Dodatkowe pieniądze się przydadzą.
– Wiadomo. To czekam na pani telefon. Do widzenia.
– Do widzenia.
Schodzi po schodach, sunąc smukłymi palcami po metalowej barierce. Gdy jest już przy furtce, odwraca się w moją stronę i kiwa jeszcze głową na pożegnanie. Wracam do mieszkania po Antonim i siadam na wysłużonej kanapie. Sprężyny cicho skrzypią, a ja przypominam sobie dzień, w którym po raz ostatni widziałam tutaj mojego wuja. Przed oczami mam jego zamknięte powieki przypominające szare kamienie, znowu czuję chłód unoszący się nad jego ciałem, jakby było soplem lodu.
Na moment zatapiam twarz w dłoniach, przymykam oczy i już czuję, jak moją świadomość zaczyna rozrzedzać ciemność. Z trudem rozchylam powieki i spoglądam na zegarek. Kwadrans po drugiej. Z reguły o tej porze już śpię, ale nie dziś. Wszystko przez to, że malarz się spóźnił. Umówiliśmy się na wpół do drugiej, bo tak mu pasowało. W końcu i tak przyszedł za pięć. Nie skomentował tego, jakby nie był świadomy swojego spóźnienia.
Już dawno pogodziłam się z myślą, że świat nie będzie działał zgodnie z moim rytmem. Co nie zmienia faktu, że czasem takie trywialne ludzkie przewinienia mnie irytują. Sama jestem uporządkowaną osobą, na tyle, na ile pozwala mi na to moja choroba. Mam narkolepsję. Każdy mój dzień rozpruwają epizody realnych snów, niekiedy poprzedzonych halucynacjami. Zdarzają mi się katapleksje (choć rzadko). Są to chwilowe paraliże, podczas których wiotczeją mi mięśnie twarzy, niekiedy szyi. Moja głowa opada wtedy jak pąk zwiędłego kwiatu, trwa to kilkanaście sekund. Zdarzają się silniejsze ataki, kiedy osuwam się cała na ziemię, ale ostatni raz coś takiego przydarzyło mi się dwa lata temu.
Każdy narkoleptyk choruje inaczej, ja próbuję panować nad moim snem, ujarzmić go, choć bywa to trudne. Aby nie doprowadzać do nagłych epizodów senności, w ciągu dnia robię sobie dwie godzinne drzemki i dodatkowo jedną krótką – chwilę przed południem. Oczywiście nie zawsze udaje mi się trzymać tego schematu, czasem powieki samoistnie opadają mi już o ósmej rano, kiedy czytam poranne wiadomości, ale staram się przestrzegać tej rutyny. Mam już trzydzieści cztery lata i organizm chyba się do niej przyzwyczaił.
Po nocy z reguły jestem wypoczęta i dzięki pomocniczej drzemce przed południem udaje mi się zwykle dotrwać do czternastej. Potem jednak okres czuwania się skraca i muszę sobie zrobić drugą drzemkę, około osiemnastej.
Bruno Lira z kolei żyje w artystycznej bańce, w której nie ma miejsca na monotonię. Artyści to dla mnie odległy świat, fascynujący, ale też niezrozumiały. Pewnie się spóźnił, bo kończył jakieś swoje dzieło, ochlapując ściany i denerwując tym obecnego najemcę. Summa summarum i tak zaprezentował się najlepiej spośród wszystkich kandydatów.
Wracam do siebie, wpisując w wyszukiwarce w telefonie jego imię i nazwisko. Po chwili wpatruję się już w mozaikę miniatur obrazów, na których dominują kobiety. Maluje intensywnymi kolorami, tworzy kontrasty, kreskę ma kanciastą, przez co twarze ludzi wydają się zniekształcone, trójkątne, o nieproporcjonalnie dużych oczach. Przystaję przed wejściem do domu i powiększam jeden z jego obrazów, tak że wypełnia teraz cały ekran. Kobieta z długimi czarnymi włosami patrzy na mnie, przechylając lekko głowę – jakby w geście jakiegoś niedowierzania, ale i wyższości. Ma głębokie spojrzenie egzotycznych ciemnych oczu, które zdają się przeszywać człowieka na wylot. Jej twarz zwęża się nierealnie na dole, broda wydaje się lekko spiczasta, jakby dół facjaty stanowił surrealny balans dla paląco autentycznego spojrzenia oczu. Porusza mnie ten obraz, jest w nim coś elektryzującego. Piszą o Lirze, że lubi zostawiać w tworzonych przez siebie portretach fragmenty własnego wizerunku i że warto przyglądać się rozwojowi jego malarstwa. Ma trzydzieści pięć lat, co jest dla mnie zaskoczeniem. Dałabym mu mniej.
Jego nazwisko chyba nie jest dobrze znane w kręgach malarskich, bo znajduję tylko kilka wzmianek na jego temat. Zdecydowanie więcej wyskakuje mi jego obrazów.
„Interesujący człowiek”, nasuwa mi się, gdy wchodzę do domu. Czuję otępienie z tyłu głowy, jakby ta część była już wyłączona, pogrążona we śnie. Tylko przód jeszcze jakoś się trzyma. Oczy próbują zachować czujność, bo schody faktycznie są strome.
Podczas rozwodu sąd zasądził Antoniemu połowę domu, ale on zgodził się na to, żeby zamieszkać w jego dużo mniejszej części. Wraz z ciocią Idą zrobili remont i wydzielili mu mieszkanie po prawej stronie domu, z osobnym wejściem, do którego prowadzą te schody. Ida (zawsze zwracałam się do niej po imieniu) narzekała czasem, że szpeci jej to budynek, ale wiem, że w głębi duszy cieszyła się, że miała go blisko. Choć sama zażądała rozwodu, nigdy nie przestała go kochać. Myślę, że on też darzył ją jakimś uczuciem. Nigdy nie chciał się stąd wyprowadzić.
Wchodzę głównym wejściem do domu i wędruję schodami na górę, do sypialni. Z każdym kolejnym krokiem czuję, jak wszystko we mnie gaśnie. W końcu widzę rozkopaną pościel na łóżku. Przyciąga mnie jak światło na końcu tunelu. Już jestem na przyjemnie chłodnym materacu i uśmiecham się nieprzytomnie, przebierając kolanami w kierunku drewnianego wezgłowia. Zasypiam, jeszcze zanim przyłożę głowę do poduszki.

***

– Wera.
Czyjś szept przeszywa otaczającą mnie ciszę jak świszczący nocą wiatr. Potem znika, choć mam wrażenie, że w każdej chwili może się znowu pojawić. Czekam na niego w szczelinie między jawą a snem, słysząc różne szmery i stukoty, skrzypienie metalowej huśtawki w ogrodzie i szum przejeżdżających aut za oknem. Przebudzenie po drzemce często wygląda u mnie właśnie tak. Sen miesza się z rzeczywistością, sama nie wiem, czego jest w tej chwili więcej. Gdybym teraz otworzyła oczy, mogłabym nawet ujrzeć jakiś cień, który jeszcze błąka się wokół mnie niczym zjawa, chcąca załatwić wszystkie swoje sprawy do końca. Gdy się budzę, sen nie odpuszcza od razu. Jakby był za dużym płaszczem, pod którym znikam, by później z trudem go z siebie zrzucić.
Wolę to wszystko przeczekać z zamkniętymi powiekami. W końcu, gdy czuję, że sen odszedł, powoli otwieram oczy i patrzę na czarny lustrzany ekran elektronicznego budzika. Dochodzi piętnasta. Obudziłam się chwilę przed alarmem. Wpatruję się chwilę w czerwone, lekko pochyłe cyfry. Próbuję dojść do siebie.
Jest mi gorąco. Czuję wilgoć pod pachami, zasnęłam w bawełnianej bluzce z długim rękawem i w jeansach. Promienie słońca przesączają się przez szpary w roletach, grzeją mi ramiona i kark. Wciąż patrzę na duży ekran budzika, gdy nagle zauważam ruch w jego prawym górnym rogu. Coś się w nim odbiło, jak w ciemnym lustrze. Odrywam głowę od poduszki i odwracam się za siebie. Drzwi od sypialni są szeroko otwarte. Wydaje mi się, że gdy wchodziłam tu godzinę temu, to je przymykałam. Zawsze to robię, ale dzisiaj przed snem byłam już bardzo zmęczona i nie mogę być pewna wszystkiego, co zrobiłam w ostatnich chwilach przed zaśnięciem. Myślałam tylko o tym, by jak najszybciej dojść do łóżka. Spoglądam jeszcze raz na ekran, potem kieruję wzrok z powrotem na drzwi. Chcę dojść do tego, która część wnętrza domu odbija się w jego prawym rogu. Co to mogło być? Mam wrażenie, że jest to coś znajdującego się w oddali, za wejściem do sypialni, może liście juki stojącej przy drewnianej barierce antresoli? Tuż obok są schody. A może to był jeszcze majak ze snu?
Siadam na łóżku i trę kciukami wewnętrzne kąciki oczu. Ostatnio nie sypiam najlepiej, jestem bardziej zmęczona niż zwykle. Czuję niepokój, jakby coś mi zagrażało. Dzwoni alarm. Z dołu słychać pierwsze uderzenie wahadłowego zegara stojącego w salonie. Jest trzecia. Wyłączam budzik i nagle słyszę tupot kroków na dole. Najpierw jest cichy, po chwili robi się nerwowy. Ktoś przemierza salon szybko, w popłochu. To na pewno nie jest sen. Wstaję z łóżka i wychodzę z sypialni. Opieram się o barierkę antresoli i z przerażeniem patrzę w dół.
Najpierw widzę jej bordowe włosy spięte białą klamrą, potem dostrzegam materiałową torbę, którą zostawiła na kanapie, i wypuszczam cicho powietrze. To pani Lucyna, sąsiadka mojej mamy z działki. Byłyśmy umówione na lekcję o piętnastej trzydzieści, ale ona przyszła wcześniej.
Nie wiem, jak mogła tak po prostu wejść do mojego domu. Z reguły zamykam drzwi na klucz przed drzemką, ale dziś byłam już bardzo wyczerpana i istnieje szansa, że o tym zapomniałam. Ostatnie chwile przed snem czasem mi uciekają. Szczególnie gdy jestem zmęczona.
Ta kobieta musiała wykorzystać fakt, że drzwi były otwarte. Mogłam się tego spodziewać. Gdy do mnie przychodzi, zawsze puka kilka razy do drzwi, a potem ciągnie za klamkę, próbując sama sobie otworzyć. Jeszcze nigdy jej się to nie udało, bo zamek zawsze był zabezpieczony, ale ona się nie poddaje. Furtka na dworze z kolei otwiera się przez przekręcenie gałki. Wszyscy uczniowie wchodzą do mnie w ten sposób. Domofon zepsuł się parę lat temu i do tej pory nikt go nie naprawił. Wymieniłyśmy tylko z Idą pochwyt na złotą gałkę. Potem Ida zachorowała i to rozwiązanie było dla mnie nawet wygodniejsze. Nie musiałam zatrzymywać się z torbami zakupów pod furtką, szukać klucza w kieszeni, a potem robić tego samego przy drzwiach wejściowych.
Zawsze gdy się spotykam z Lucyną, odnoszę wrażenie, że ona gdzieś się spieszy. Jej ruchy są nerwowe, wypowiedzi krótkie i konkretne.
– Dzień dobry – witam ją ze zdziwieniem w głosie.
Odwraca się na pięcie z kamiennym wyrazem twarzy. Nie patrzy na górę. Rozgląda się po salonie, szuka mnie z przerażeniem w oczach.
– Tu jestem.
Wreszcie unosi wzrok i przykłada dłoń do klatki piersiowej.
– Na śmierć mnie wystraszyłaś.
Unosi lewą rękę i potrząsa nią, przez co szeroki rękaw tuniki zjeżdża w dół, odsłaniając srebrny zegarek. Przykłada do niego palec wskazujący i ze skupieniem odczytuje godzinę.
– Już po trzeciej – mówi.
Schodzę do niej, wygładzając ręką zmierzwione włosy.
– Byłyśmy umówione na wpół do czwartej.
– Wiem – odpowiada, dotykając klamry wpiętej we włosy – ale dziś szybciej skończyłam pracę i już nie było sensu zahaczać o dom.
– Zawsze w środy spotykamy się o wpół do czwartej, pani Lucyno. Poza tym proszę na drugi raz używać dzwonka.
– Dzwoniłam, ale nie otworzyłaś. Pewnie spałaś, prawda?
Ścisza głos, jakby ktoś mógł nas usłyszeć. Jakby jej pytanie mogło mnie skrępować.
– Tak.
Kiedyś na działce u rodziców położyłam się spać na leżaku pod starą wiśnią. Była jesień, dochodziła czternasta. Nadeszła moja pora spania i nie miałam już sił, żeby wrócić do domu na drzemkę. Przykryłam się grubym kocem i zasnęłam. O ile w lecie widok kobiety śpiącej na leżaku nie zrobiłby na nikim wrażenia, o tyle jesienią wzbudził oczywiście zainteresowanie sąsiadki zza płotu. Zaraz po przebudzeniu, gdy leżałam jeszcze pod kocem, usłyszałam, jak pyta o to moją mamę.
Ta zbyła ją machnięciem ręki. Powiedziała: „Ona wiecznie śpi”. Mama nie wierzy, że mam narkolepsję. Jest prostą kobietą, która posługuje się prostymi kategoriami. Gdyby zdiagnozowano u mnie depresję, też by nie uwierzyła. Byłaby jedną z tych osób, które potrząsają ramionami chorego i mówią do niego: „Weź się w garść”.
Dla niej narkolepsja to wymysł, jakaś fanaberia, wygodne uzasadnienie lenistwa. Nie przekonują jej wyniki badań moich fal mózgowych podczas snu i to, że czasem zdarzają mi się katapleksje. Raz była świadkiem takiego ataku. Policzek zjechał mi w dół, nie mogłam poruszyć szczęką. Zareagowała tak, jakby wszystko, co mówiłam o mojej chorobie, było nieprawdą. Jakbym była zdrowym człowiekiem. Powiedziała wtedy: „To pewnie przez magnez, masz za mało magnezu”.
Jak kiedyś opadła mi przy niej głowa, zasugerowała, że udaję.
Zostałam zdiagnozowana cztery lata temu, tuż przed trzydziestymi urodzinami. Całe życie uchodziłam za „śpiocha” i dla mojej matki pozostaję nim do dziś. Pamiętam, że owego jesiennego popołudnia po rozmowie mamy z Lucyną zbierałam ogórki przy siatce rozdzielającej nasze działki. W pewnej chwili usłyszałam nad sobą głos Lucyny:
– Weronika, czy ty często tak śpisz?
Patrzyła na mnie wymagająco, ciemnymi oczami przysłoniętymi wachlarzem wymalowanych rzęs. Zawsze ma na twarzy mocny makijaż, nawet na działce.
– Tak, codziennie – odparłam od niechcenia, po czym wróciłam do ładowania ogórków do wiadra.
Ich krótkie igiełki drażniły moje palce.
– Nie chcę cię straszyć, ale to może mieć podłoże chorobowe, hormonalne – mówiła z niepokojem w głosie – Sama nie wiem. Może warto to sprawdzić.
– Tak, wiem – siliłam się na uprzejmy ton. – Mam narkolepsję.
– O matko – odparła, chwytając się za pierś. – Współczuję.
– Nie ma powodu, to nie jest takie straszne.
Zapytała, jak sobie z tym radzę, powiedziałam jej, że z reguły kładę się spać dwa razy dziennie na godzinę, dzięki czemu funkcjonuję w miarę normalnie. Wszystko jest w porządku. Powiedziała, że mnie podziwia i że jestem dzielna. Towarzysząca jej nastoletnia córka patrzyła na mnie z zainteresowaniem. Zauważyłam, że młodzi ludzie lubią dowiadywać się o tego typu sprawach. Przychodzi do mnie kilku uczniów liceum i ci, którzy wiedzą o mojej chorobie, wydają się nią zaintrygowani. Jestem chyba dla nich kimś wyjątkowym.
Gdy pani Lucyna przychodzi do mnie na lekcje angielskiego, zawsze pyta, czy spałam, czy jestem już po drzemce, czy jeszcze przed nią. Raz nawet przyniosła mi jakiś artykuł o mojej chorobie, który znalazła w internecie. Wydrukowała go dla mnie. Oczywiście były tam tylko główne hasła, rzeczy, o których wiem od lat, ale jej gest uznałam za uprzejmy, choć też trochę protekcjonalny.
Teraz wędrujemy schodami na piętro. Obok sypialni mieści się gabinet, w którym przyjmuję uczniów.
Kiedyś Ida trzymała tu katalogi z ofertami wycieczek biur podróży, różne segregatory z dokumentami i książki. Dopiero niedawno wszystko wysprzątałam. Grafitowe metalowe żaluzje zastąpiłam jasnymi firankami, z parapetu zdjęłam doniczki z roślinami, które wcześniej tłoczyły się przy oknie, tworząc niechlujne kompozycje o zakurzonych lub podziurawionych liściach. Pokój jest teraz jasny i trochę osobny. Jakby to pomieszczenie nie należało już do domu Idy.
Siadamy przy okrągłym wiekowym stole. Z jego blatu odchodzi fornir. Ida uwielbiała kupować meble na pchlim targu. Wierzyła, że używane rzeczy mają duszę, a te nowe to wydmuszki, powtarzalne, banalne, pozbawione finezji i magicznej energii.
Pani Lucyna zaczęła się uczyć angielskiego dopiero pół roku temu. Od dwudziestu lat pracuje jako główna księgowa w dużej polskiej firmie, która niedawno została przejęta przez szwedzką korporację. Otrzymuje coraz więcej maili po angielsku, zdarza się, że ktoś przyjeżdża z wizytą z zagranicy i trzeba się z nim porozumieć. Boi się, że straci pracę, jeśli nie nauczy się języka, choćby na podstawowym poziomie, umożliwiającym jej przywitanie się z obcokrajowcem lub wysłanie do niego maila.
– Dobrze, poczekaj, nie tak szybko – denerwuje się, gdy pytam po angielsku o jej zainteresowania.
Kobieta zaczyna opowiadać o sobie, używając niewłaściwych słów. Jej ciemne oczy robią się większe, na policzkach pojawiają się czerwone plamy.
Kiwa energicznie głową, gdy ją poprawiam. Gdy tłumaczę jej nowe zagadnienie, dyskretnie ociera łzę. Mam wrażenie, że nie uroniła jej z powodu tego, że nie rozumie, ale z bezsilności wobec sytuacji, w jakiej się znalazła. Wisi nad nią groźba zwolnienia z pracy, w której spędziła prawie całe dorosłe życie. Kiedyś przyznała mi się, że stresuje ją to, że nie zna angielskiego, tym bardziej że niedawno jej przełożoną została Szwedka, z którą może porozumieć się wyłącznie po angielsku. Powiedziała to w chwili słabości, później chyba tego żałując. Czasem czuję się, jakbym była lekarką, do której Lucyna przychodzi ze swoim wstydliwym problemem.
Pod koniec lekcji smartfon, który zostawiła na stole, zaczyna wibrować. Jego ekran wypełnia zdjęcie roześmianej nastolatki. To jej córka. Lucyna wzdycha ciężko i przewraca oczami, tak jakby na ekranie zobaczyła numer akwizytora.
– Mam zajęcia – mówi do córki. – Nie, nie możesz. Masz zostać w domu, jutro poprawka z matematyki. – Nie, Ania! – podnosi głos. – Nie pójdziesz na tę imprezę. Nie zgadzam się. Dobrze wiesz dlaczego.
Niecierpliwym ruchem odkłada telefon, po czym znowu wbija wzrok w kartkę, na której zakreślam jej neonowym flamastrem najważniejsze słówka potrzebne, gdy jesteśmy w restauracji. Plamy na jej policzkach robią się jeszcze większe, oczy – bardziej szkliste. Kontynuuję pracę, wyobrażając sobie, jak Lucyna wyładowuje w domu na córce wszystkie swoje frustracje. Moja wyobraźnia jest większa niż przeciętnego człowieka. Każdy dzień rozpływa się między jawą a snem. Lucyna krzyczy na córkę, bo świat krzyczy na Lucynę. Przypomina w tym moją zapracowaną matkę, która też miała do mnie wiecznie pretensje.
Przez wiele lat jeździła regularnie do Niemiec do pracy. Zajmowała się starszymi i schorowanymi ludźmi. Zjeżdżała do Polski co dwa, trzy miesiące, zostawała tu tydzień lub dwa, a potem wracała do Bonn. Właściwie mieszkałam z tatą. Mama nie miała czasu, żeby mi się przyjrzeć i zrozumieć, że moja senność nie jest żadnym wymysłem, i też często się na mnie wyładowywała. Uciekałam zatem tutaj, do Idy, łagodniejszej wersji mojej mamy. W jej ogrodzie łapałam oddech, w jej kuchni wypiłam pierwszą lampkę wina. A teraz tu mieszkam, korzystając z przestrzeni, w każdym rozumieniu tego słowa.
Proszę panią Lucynę, żeby w domu powtórzyła najważniejsze zwroty używane w restauracji, potem kobieta opuszcza mój dom, rzucając jeszcze na odchodne, że w piątek jej nie pasuje.
Dopiero po dziesięciu minutach od jej wyjścia orientuję się, że zapomniała mi zapłacić. Nigdy dotąd jej się to nie zdarzyło. Jest bardzo uporządkowaną kobietą, dziś coś wyraźnie zaburzyło jej spokój. Może ta łza uroniona podczas zajęć wcale nie była spowodowana trudnością w opanowaniu języka obcego?
Kiedy odgrzewam sobie tajską zupę w kuchni, dzwoni telefon. To Kuba. Odbieram, czekając na jego przyjemny, melodyjny głos, który wczoraj wieczorem mruczał mi do ucha nieprzyzwoite słowa.
– Cześć, Wera.
– Cześć.
– Cały dzień biegam ze spotkania na spotkanie, ale myślę, że około ósmej powinienem do ciebie dojechać.
– W porządku.
– Kupić coś na kolację?
– Nie, wybieram się wieczorem na zakupy.
– OK, gdyby coś ci się przypomniało, to daj znać.
– Jasne.
– Myślę o tobie.
Jego głos wydaje się cichszy i wyraźniejszy zarazem. Jakby szepnął to, zbliżając usta do słuchawki i przysłaniając je dłonią, tak żeby inni nie mogli usłyszeć.
– Ja o tobie też – odpowiadam, przypominając sobie poprzednią noc.
– Do później.
– Pa.
Odkładam telefon na stół, czując znajome ukłucie w brzuchu, przyjemne i niepokojące zarazem. Cała moja znajomość z Kubą jest właśnie taka, niejednoznaczna.
Spotykamy się od paru miesięcy. Pochodzi znad morza, ale w Oławie ma mieszkanie służbowe. Pracuje w dużej korporacji, zdaje się, że w tej samej co pani Lucyna. Poznaliśmy się w oławskim parku. Kuba biega po nim regularnie w każdą sobotę i niedzielę, a ja od czasu do czasu chodzę tam na spacer. Tamtej niedzieli wypadł mu telefon, znalazłam go i tak od słowa do słowa umówiliśmy się na pierwszą randkę. Jest czarującym brunetem o intensywnym spojrzeniu orzechowych oczu i proporcjonalnej budowie ciała. Sprawia wrażenie ciepłej osoby. Gdy pierwszy raz spojrzałam mu w oczy, od razu poczułam ukłucie w klatce piersiowej. W mojej głowie pojawiła się prosta, choć angażująca myśl: „Atrakcyjny”.
Nigdy nie byłam w typie „atrakcyjnych” – tych wszystkich facetów z tajemniczym błyskiem w oku, do których instynktownie ciągnie kobiety. Z reguły podobałam się wrażliwym i spokojnym mężczyznom, niczym niewyróżniającym się z tłumu. „Atrakcyjni” byli zarezerwowani dla innych kobiet, zupełnie innych niż ja. Nie chodzi o to, że jestem szarą myszką, a one są diwami w bujnych blond włosach. Istota atrakcyjności jest nieuchwytna. To aura, która otacza z pozoru przeciętnego człowieka. Coś zapisanego w jego oczach, idealny balans odwagi i wewnętrznego spokoju.
Takie kobiety podobały się „atrakcyjnym”. Aż nagle atrakcyjny zainteresował się mną. Z tego powodu wciąż jestem rozdarta, bo mam wrażenie, że porządek świata został w tajemniczy sposób zburzony. I że nasz związek jest skazany na porażkę, a przecież nic na to nie wskazuje. Zbliżamy się do siebie. Czasem zostaje u mnie na noc, ostatnio nawet pojechał ze mną do Warszawy i czekał pod Instytutem Snu, gdy byłam na kontrolnej wizycie u pani neurolog.
Stara się mnie wspierać, ale widzę, że buduje też dystans, jakby nie chciał zatracić się we mnie całkowicie. Tłumaczę sobie, że to po prostu taki typ człowieka, ale czasem zastanawiam się, czy w związku z inną kobietą, lepiej dopasowaną do niego, nie byłby bardziej obecny. Z tego powodu zdarza mi się odczuwać niepokój.
Wstaję z fotela i podchodzę do drzwi tarasowych. Na drewnianej podłodze pod nimi widzę trochę piasku, jakby strzepanego z brudnych butów. Odwracam się i zauważam, że przez cały salon ciągnie się przerywany, piaskowy szlak. Od drzwi tarasowych, aż do schodów prowadzących na piętro. „Przecież rano zamiatałam”, myślę. Skąd wziął się tutaj ten piasek? Drzwi tarasowe są otwarte, wydaje mi się, że zamykałam je po tym, jak wczoraj wieczorem podlewałam kwiaty w ogrodzie. Dziś z kolei na pewno z nich nie korzystałam.
Rano miałam dwóch uczniów, ale nie wchodzili do salonu. Poszliśmy od razu na górę. Zresztą prawie wszyscy goście (z wyjątkiem pani Lucyny) ściągają w sieni buty. Kto zatem mógł zostawić piasek? Nie mam psa ani kota, mieszkam sama. Może to Lucyna? Tylko ona paradowała po salonie. Miała materiałową torbę z zakupami, może coś się z niej wysypało? To jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy, choć pamiętam też, że na nogach miała lakierowane szpilki, niezbyt wysokie, ale z pewnością czyste. Idę schodami na górę, wpatrując się w każdy kolejny stopień. Tu też zauważam trochę ziaren piasku, ale jest ich mniej, na pewno nie tak dużo jak na dole. Podłoga w gabinecie jest czysta, choć siedziałyśmy tu czterdzieści pięć minut. Może wszystko zostało na schodach?
Wracam na dół, idę po miotłę do schowka pod schodami i zaczynam zamiatać. Moje ruchy robią się coraz bardziej zamaszyste, nerwowe. Przypominam sobie rozmowę Lucyny z córką. Tę złość, którą przesiąkał jej głos, negatywną energię.
– Wchodzi tu jak do siebie i jeszcze brudzi – mruczę pod nosem.
Będę musiała zwrócić jej uwagę przed kolejną lekcją na to, żeby ściągnęła buty w sieni. Przypomnę jej również, że nie zapłaciła. Nie daje mi też spokoju ten ruch, który dostrzegłam na ekranie budzika. W głowie kotłują się myśli. A co, jeśli Lucyna najpierw zakradła się na górę, weszła do sypialni? Próbowała mnie obudzić? Potem się opamiętała, zrozumiała, że przekroczyła granicę, i zeszła na dół?
Zastygam z kijem od miotły w dłoni i patrzę na białe drzwi wejściowe, z małym wąskim witrażem pośrodku. Nie, to niemożliwe. Wracam do zamiatania. Co prawda zaraz po przebudzeniu usłyszałam jej kroki na dole, ale wcześniej żaden odgłos tupotu na schodach do mnie nie dotarł, a byłam już wtedy w miarę obudzona. Odkładam miotłę na miejsce, odrobinę spokojniejsza. Piasek zniknął z podłogi, nie chcę więcej zawracać sobie nim głowy. Wszystko jest w porządku, jak zawsze, zbyt wiele sobie wyobrażam.
Kolejny uczeń przychodzi punktualnie. To Mateusz, mój były partner. Nie spotykaliśmy się długo, dzięki czemu po rozstaniu zachowaliśmy przyjacielską relację.
Puka do drzwi. W wąskiej szybie pokrytej witrażem z kolorowych trójkątów majaczy jego cień, odznacza się burza loków na głowie. Otwieram mu, a gdy wchodzi, jak zwykle obdarowuje mnie promiennym uśmiechem.
– Cześć, Wera.
– Cześć.
Czarny sweter, przetarte jeansy, rzemyki na szyi i na nadgarstku. Nie zmienia się. Jest taki sam od dziesięciu lat.
To właśnie dekadę temu się spotykaliśmy. Między nami było dobrze, spokojnie, bez żadnych sensacji. Normalność jest potrzebna, ale nie na samym początku związku. Wtedy człowiek pragnie wrażeń, ekscytacji i miłosnych uniesień. Byliśmy ze sobą parę tygodni. Później doszłam do wniosku, że czas to skończyć, poszukać czegoś intensywniejszego. Choć inicjatywa wyszła ode mnie, myślę, że to było zerwanie za porozumieniem stron.
Mateusz dość szybko znalazł sobie nową dziewczynę. Widywałam ich od czasu do czasu w oławskich klubach i w parku. Czasem zastanawiałam się, czy ich też łączyła „normalność”. Czy też oblepiała ich związek w ten nieznośnie męczący sposób? A może między nimi było zupełnie inaczej? Chyba to drugie jest bliższe prawdzie, bo dosyć szybko się pobrali. Mają nawet ośmioletniego syna.
Czas i dystans oczywiście zrobiły swoje. Teraz znowu widzę w nim całkiem przystojnego, inteligentnego faceta, który rozwiewa wokół siebie zapach korzennych perfum. Jest wziętym psychologiem, pracuje we Wrocławiu. Doskonale zna niemiecki, ale angielskim posługuje się w stopniu komunikatywnym. Musi go rozwinąć, ponieważ jest często zapraszany na konferencje międzynarodowe.
– Potrzebuję napisać post na stronę po angielsku, pomożesz mi? – pyta, gdy siadamy przy stole.
– Jasne, możemy od razu zacząć – odpowiadam, spoglądając na zegarek.
Chcę jeszcze dzisiaj przerobić z nim zwroty używane podczas negocjacji i mam nadzieję wyrobić się w ciągu czterdziestu pięciu minut. Już jestem odrobinę senna. Wszystko przez malarza. To on zaburzył mi porządek dnia, musiałam nieco skrócić pierwszą drzemkę. Zaraz po lekcji muszę się położyć.
– Mam to po polsku. – Podsuwa mi kartkę formatu A4 zapisaną jego rozwlekłym pismem.
Rzucam okiem na tekst. Dotyczy samobójstw. Zaczyna się od cytatu z profesora Brunona Hołysta, prezesa Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego. „Samobójstwo jest jak wrzucenie kamienia do wody – na wodzie powstają kręgi znacznie większe niż sam kamień”.
– Czy to nie jest idiomatyczne? – pyta Mateusz. – Czy „wrzucenie kamienia do wody” można przełożyć na angielski?
– Tak, spokojnie – odpowiadam. – Tu nie chodzi o zwrot „jak kamień w wodę”, którego w istocie nie da się przetłumaczyć dosłownie, ale o nazwę czynności.
Biorę się do tłumaczenia, czując przypływ ciepła na twarzy. „Samobójstwo odbija się na całej rodzinie, znalezienie ciała to traumatyczne przeżycie, które wwierca się bezpowrotnie w umysł”.
Na chwilę odkładam długopis. Przed oczami mam teraz sine, zamknięte powieki Antoniego. Rozchodzą się powtarzalnym wzorem pomiędzy liniami tekstu Mateusza.
Parę razy mrugam, żeby wszystko wróciło do normy. To przez zmęczenie. Przykładam palce do wewnętrznych kącików oczu. Z moich ust wydobywa się ciche przekleństwo.
– O cholera, nie pomyślałem, przepraszam, Weronika.
Oława to małe miasto. Mateusz wie, że przed trzema laty to ja znalazłam ciało wujka, widocznie właśnie sobie o tym przypomniał. Chce zabrać tekst, ale kładę dłoń na jego dużych palcach. Zerkamy sobie w oczy dokładnie w tym samym momencie i powietrze nagle dziwnie gęstnieje.
Odrywamy dłonie, jakby coś nas ukłuło.
– Daj spokój – mówię szybko, żeby jakoś zatuszować tę niefortunną chwilę. – Zaraz to przetłumaczymy.
Kaszlę lekko, choć wcale nie drapie mnie w gardle, po czym biorę się do pracy. Ten niezręczny moment chcąc nie chcąc trochę mi pomógł. Jestem teraz przytomna i skupiona. Przemierzam resztę tekstu Mateusza bezrefleksyjnie, wyłapuję tylko znaczenie zdań, ale nie zastanawiam się do końca nad ich sensem. Tworzę tamę. Nic nie przenika głębiej, jakbym pluskała się w płytkiej kałuży. Potem szybko przechodzę do meritum lekcji i odpytuję Mateusza ze słówek, które miał na dzisiaj przygotować. Odpowiada bezbłędnie. Reszta czasu upływa nam na symulacjach negocjacji warunków cenowych. Potrzebuje ich, gdy ustala zasady wystąpień publicznych za granicą.
Gdy odprowadzam go do drzwi, mówi coś, co mnie zaskakuje:
– Jesteś megaprofesjonalna. Bardzo to sobie cenię.
– Dzięki.
Zamykam za nim drzwi, dwukrotnie przekręcając korbę zamka. Potem wracam na górę i wreszcie kładę się spać.

 
Wesprzyj nas