Nowa powieść autora książki “Niepokój przychodzi o zmierzchu”, laureata Międzynarodowej Nagrody Bookera, – o utracie, obsesji, samotności i poszukiwaniu siebie. Mocna, odważna i wstrząsająca książka o tym, jak łatwo jest spłoszyć miłość.


Dziwna nastolatka, naiwna jak dziecko i nad wiek dojrzała, opuszczona przez najbliższych w niekończącej się żałobie, szuka ucieczki w wyimaginowanych rozmowach z Freudem i Hitlerem, drobnych kradzieżach, fantazjach o lataniu, muzyce, w której zatapia się cała.

Kiedy miejscowy weterynarz, troskliwy i szanowany, okazuje jej zainteresowanie, otwiera się przed nim.

Zafascynowany dziewczyną Kurt wabi ją, przyciąga, podsyca pragnienia, poddając się złudzeniu, że sam wreszcie zapomni o lękach i koszmarach, które dręczą go każdej nocy.

Pośród obietnic, wyznań, sprzeczek, szeptów, wspólnych lektur i SMS-ów z cytatami z popularnych piosenek jego gesty stają się coraz mniej niewinne, sen miesza się z jawą, a za granicą tego, co zakazane, majaczy upiornie biel dwuosobowego materaca.

***

Dajcie mi Nabokova i Rijnevelda! Dzięki nim literatura robi to, do czego została stworzona: odważnie idzie tam, gdzie nikt wcześniej nie dotarł. Od czytelnika zależy, czy i gdzie da się ponieść transgresywnym opowieściom spod znaku Lolity.
Frank Hellemans, boeken.doorbraak.be

Ta powieść jest jak tornado, zmiata nas i zostawia po sobie ślad emocjonalnego zniszczenia. Tak działa tylko naprawdę dobra literatura.
„Landshuter Zeitung”

Koszmar opowiedziany wirtuozowsko pięknym językiem.
„Der Tagesspiegel”

Marieke Lucas Rijneveld
Mój mały zwierzaku
Przekład: Jerzy Koch
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 28 września 2022
 
 


Ta opo­wie­ść jest zmy­śle­niem. Wszyst­kie imio­na, po­sta­ci, miej­sca i wy­da­rze­nia mają źró­dło w fan­ta­zji au­to­ra lub zo­sta­ły uży­te jako fik­cyj­ne. Wszel­kie po­do­bie­ństwo do ist­nie­jących osób, ży­jących czy zma­rłych, wy­da­rzeń lub ich tła jest czy­stym przy­pad­kiem.

LATO 2005

4

Może nie było w tym nic dziw­ne­go, może to naj­zwy­klej­sza rzecz pod sło­ńcem, że tam­te­go upal­ne­go po­ran­ka wstąpi­łem do skle­pu z łó­żka­mi. Ku­pi­łem tam naj­dro­ższy ma­te­rac, jaki mie­li, z zim­nej ter­mo­ela­stycz­nej pian­ki, a do tego dwie po­dusz­ki z ka­cze­go pu­chu, ma­te­rac za­ci­ągnąłem na tył mo­je­go fia­ta, po­ło­ży­łem go w części ła­dun­ko­wej i roz­ło­ży­łem śpi­wór za­bra­ny z domu z wy­szy­tym ini­cja­łem C jak Ca­mil­lia, li­te­rę ukry­łem przy drzwiach, abyś ni­g­dy jej nie za­uwa­ży­ła, i wte­dy po­my­śla­łem, że ko­bie­ta, któ­rą mam, leży u mo­ich stóp, a ko­bie­ta, któ­rej chcę, trze­po­cze się nie­uchwyt­na w mo­jej spo­co­nej gło­wie; ro­zej­rza­łem się do­ko­ła, czy nikt nie za­uwa­żył, jak wiję gniazd­ko mi­ło­ści, pra­wie tak pil­nie jak ły­ska, a po­tem po­je­cha­łem do cie­bie, pie­rś roz­pie­ra­ła mi ra­do­ść prze­mie­sza­na z obrzy­dze­niem z po­wo­du tego, co wio­złem z tyłu w prze­strze­ni ła­dun­ko­wej sa­mo­cho­du, lecz wszyst­ko pry­sło, kie­dy cię uj­rza­łem, bo wie­dzia­łem już, że to, co ro­bię, jest do­bre, że ty i ja by­li­śmy nie do unik­ni­ęcia, że uosa­bia­li­śmy sobą ten brid­ge z jed­nej z pio­se­nek, by­li­śmy inni niż wszy­scy i wszyst­ko do­oko­ła. Przy­pa­try­wa­łem się, jak fi­glar­nie opa­dłaś na ma­te­rac z ksi­ążką Ja­ku­bek i brzo­skwi­nia ol­brzym­ka w dło­niach i spy­ta­łaś, czy tu­taj śpię, więc za­żar­to­wa­łem, że ow­szem, je­stem wil­ko­ła­kiem, a za­trzy­mu­ję się za ro­giem na po­bli­skim par­kin­gu, bo chcę spać pod ksi­ęży­cem w pe­łni, któ­ry w tym ty­go­dniu wid­niał na nie­bie jak wrzód, po­tem oka­że się, że to wca­le nie był żart, bo co­raz częściej no­co­wa­łem za ro­giem, żeby jak naj­szyb­ciej zna­le­źć się u cie­bie, a miej­sce pa­sa­że­ra za­częły wy­pe­łniać pu­ste to­reb­ki z McDo­nal­da, po­jem­nicz­ki z za­schni­ętym ame­ry­ka­ńskim so­sem do fry­tek, mnó­stwo opa­ko­wań po ka­nap­kach i pusz­ki po coli ze sta­cji ben­zy­no­wej, oczy­wi­ście że w tym cza­sie od­wie­dza­łem też in­nych rol­ni­ków i inne fir­my, ale od­bęb­nia­łem tam pra­cę, żeby znów przy­je­chać do The Vil­la­ge, do cie­bie, i może nie było nic nie­zwy­kłe­go w tym, że po­ło­ży­łaś się tam na ple­cach z ksi­ążką nad gło­wą, kła­dąc mi nogi na ko­la­nach, choć mia­łem na so­bie brud­ne ro­bo­cze spodnie, i że wte­dy ostro­żnie za­cząłem do­ty­kać two­ich pal­ców u nóg, jed­ne­go po dru­gim, de­li­kat­nie uci­skać kost­ki, ma­so­wać je jak brzeg ko­ro­ny ko­ńskie­go ko­py­ta, cza­sem, kie­dy cię ła­sko­ta­ło, de­li­kat­nie co­fa­łaś sto­pę, i mu­sia­łem się opa­no­wać, bo chcia­łem wy­pie­przyć tę ksi­ążkę na tra­wę i wzi­ąć cię czu­le na ko­la­na, wsu­nąć nos w two­je wło­sy, jesz­cze mo­kre po pły­wa­niu, pach­nące chlo­rem, i nie mo­głem po­wie­dzieć, z cze­go ten za­pach się skła­dał, bo wte­dy na pew­no po­wie­dzia­łbym coś że­nu­jące­go, a ty pach­nia­łaś sobą, ni­kim in­nym, tak po pro­stu było, a kie­dy po raz pierw­szy do­tknąłem two­jej skó­ry, de­li­kat­nej jak kro­wie strzy­ki, i z czu­ło­ścią do­ty­ka­łem pal­ców u two­ich stóp, uda­jąc, że ba­dam struk­tu­rę ko­ści, mo­żna wy­czy­tać z nich, czy je­steś zdro­wym zwie­rzęciem, po­wie­dzia­łaś mi, że film Tima Bur­to­na Char­lie i fa­bry­ka cze­ko­la­dy obej­rza­łaś już z pew­no­ścią z dzie­si­ęć razy i że Wil­ly Won­ka za­wsze cię prze­ra­żał, to świr, któ­ry na­przy­krza­jące się dzie­ci zo­sta­wiał same so­bie, często­wał je w fa­bry­ce tymi wszyst­ki­mi sło­dy­cza­mi, ale nie prze­strze­gał przed nie­bez­pie­cze­ństwem, któ­re nie­sie ze sobą chci­wo­ść, po­wie­dzia­łaś, że ka­żde­mu, kto jest zbyt chci­wy, cze­goś bra­ku­je, i że w tym fil­mie za­wsze prze­wi­ja­łaś wszyst­kie pio­sen­ki, bo ro­bi­ło ci się od nich nie­do­brze, i dłu­go my­śla­łaś, że pew­ne­go razu ty też znaj­dziesz taki zło­ty ku­pon w ta­blicz­ce cze­ko­la­dy, a wte­dy wszy­scy zro­zu­mie­ją, że mu­sisz stąd ode­jść, jed­nak ni­cze­go nie zna­la­złaś i wzdy­cha­łaś, że Ro­al­da Dah­la już po­cho­wa­no, ra­zem z jego ulu­bio­ną cze­ko­la­dą z Pre­sta­tu, pu­de­łkiem ołów­ków HB, ki­jem sno­oke­ro­wym oraz piłą me­cha­nicz­ną, i że na cmen­ta­rzu we wsi Gre­at Mis­sen­den śla­dy Wiel­ko­mi­lu­da pro­wa­dzi­ły do jego gro­bu, i że bar­dzo chcia­ła­byś tam po­je­chać, żeby się po­ło­żyć na zim­nej pły­cie i wy­szep­tać, że ura­to­wał ci ży­cie, cho­ciaż nie po­wie­dzia­łaś mi dla­cze­go, i że oznaj­mi­ła­byś mu wte­dy, że po­sia­dasz moce Ma­tyl­dy i uprzej­mo­ść Char­lie­go i że ca­ły­mi no­ca­mi nie mo­głaś za­snąć z po­wo­du Wie­dźm, po tym jak obej­rza­łaś je w trze­ciej kla­sie, a na­uczy­ciel po­wie­dział, że tyl­ko dzie­ciom, któ­re mają od­por­ne du­sze, wol­no oglądać ten film, a ty wte­dy pod­nio­słaś rękę, ale od­kry­łaś, że two­ja du­sza na pew­no nie jest od­por­na, i usły­sza­łaś gdzieś, że Ro­ald Dahl nie za­ak­cep­to­wał za­ko­ńcze­nia fil­mu, bo było inne niż w ksi­ążce, i Luke znów z my­szy stał się czło­wie­kiem, sły­sza­łaś, że Dahl usta­wiał się przed nie­któ­ry­mi ki­na­mi i krzy­czał przez me­ga­fon: „Don’t go the­re, it’s a mo­use­trap”. Chcia­łaś, żeby sta­nął przed drzwia­mi two­jej kla­sy i po­wie­dział, że du­sza sta­je się od­por­na do­pie­ro wte­dy, kie­dy się ją wie­le razy zgu­bi, i wie­dzia­łaś, że Ro­ald Dahl do­znał ura­zu czasz­ki w wy­pad­ku lot­ni­czym i dla­te­go po­tra­fił tak pi­ęk­nie pi­sać, a ty by­łaś pew­na, że to­bie też się coś po­dob­ne­go przy­tra­fi­ło, wpraw­dzie nie w cza­sie pierw­sze­go lotu sa­mo­lo­tem, ale coś mu­sia­ło ci upa­ść na gło­wę, przez co roz­my­śla­łaś o ta­kich rze­czach jak wła­śnie te­raz, a może sta­ło się tak, bo prze­wier­ci­łaś Twin To­wers, i tam nad gro­bem mu­sia­ła­byś wy­znać pi­sa­rzo­wi, że ni­g­dy nie prze­czy­ta­łaś Fan­ta­stycz­ne­go Pana Lisa, bo nie­spe­cjal­nie prze­pa­da­łaś za li­sa­mi, któ­re wy­ko­py­wa­ły mar­twe nio­ski za­grze­ba­ne na zbo­czu gro­bli, nie, nie prze­pa­da­łaś, i do­da­łaś, że lisy nie mają za grosz przy­zwo­ito­ści, więc nie chcia­łaś o nich czy­tać, i tak wła­śnie cały czas mó­wi­łaś, a ja pa­trzy­łem na cie­bie, mój mały prze­świet­ny zwie­rza­ku, pa­trzy­łem, jak ma­te­rac, wy­star­cza­jący dla nas dwoj­ga, otu­la two­je cia­ło, ale nie mia­łem od­wa­gi po­ło­żyć się obok cie­bie, wte­dy jesz­cze nie, i po­tem wy­po­wie­dzia­łaś moje imię, ugnia­ta­jąc pal­ca­mi stóp moje uda, tak jak ro­bią koty, kie­dy się do­brze czu­ją: „Wiesz, Kurt, cza­sem so­bie my­ślę, że nor­mal­nie to już ni­g­dy nie będzie”. Wes­tchnęłaś i znów za­częłaś śle­dzić li­nij­ki w ksi­ążce, a ja gło­wi­łem się nad tym, co wła­ści­wie już ni­g­dy nie będzie nor­mal­nie, ale nie py­ta­łem o nic, cze­ka­jąc, aż znów się ode­zwiesz, i za­częłaś opo­wia­dać o pły­wal­ni na skra­ju The Vil­la­ge, o chłop­cach, któ­rzy ska­czą z naj­wy­ższej tram­po­li­ny, żeby zro­bić wra­że­nie na sa­mych so­bie, na przy­ja­cio­łach, a przede wszyst­kim na dziew­czętach, jak pew­ne­go razu w czwar­tej kla­sie po­ca­ło­wa­łaś się z kimś pod wodą i nie wie­dzia­łaś, czy masz mieć z tego przy­jem­no­ść, czy się brzy­dzić, a w ko­ńcu oka­za­ło się, że on po­ca­ło­wał cię tyl­ko dla­te­go, że za­po­mniał pie­ni­ędzy i chciał, że­byś mu po­tem ku­pi­ła pacz­kę ża­bek Ha­ri­bo, dla­te­go na­zwa­łaś go Żabą, i cza­sem jesz­cze roz­my­śla­łaś o tym po­ca­łun­ku, że sma­ko­wał chlo­rem i tro­chę tym chłop­cem, a ja spy­ta­łem wte­dy, o czym fan­ta­zju­jesz, kie­dy my­ślisz o Ża­bie, i gła­dzi­łem two­je kost­ki i bia­łe pa­ski od bu­tów, tam gdzie nie do­szło sło­ńce, a two­ja bla­do­ść o wie­le bar­dziej mi się po­do­ba­ła niż opa­le­ni­zna, zu­pe­łnie jak­byś była z por­ce­la­ny, chcia­łbym, że­byś tak wy­gląda­ła, jak moja por­ce­la­no­wa dziew­czyn­ka, i wie­dzia­łem, że już daw­no prze­sta­łaś czy­tać, zo­ba­czy­łem two­je za­ru­mie­nio­ne po­licz­ki, jak po­ko­lo­ro­wa­ne kro­wim mar­ke­rem, któ­rym za­zna­cza­łem ja­gni­ęta po za­szcze­pie­niu, ła­pa­łaś po­wie­trze usta­mi, mó­wi­ąc, że ptak wci­ąż za­bi­ja Żabę, po­ły­ka­jąc ją za jed­nym za­ma­chem, i że po­tem na­gle sama sta­łaś się Żabą, nie mo­głaś nic na to po­ra­dzić, a po­tem cof­nęłaś sto­py z mo­ich ko­lan i ob­ró­ci­łaś się na brzuch, mó­wi­ąc: „Naj­wi­ęcej my­ślę o so­bie”. Nie wie­dzia­łem, jaki to ma zwi­ązek z Żabą, ale do­tknąłem cze­goś, o czym nie chcia­łaś roz­ma­wiać, nic nie mo­głem na to po­ra­dzić, że tkwi­łem tam z tą moją nie­po­rad­ną po­żądli­wo­ścią, i nie wie­dzia­łem już, czy chcę cię ho­łu­bić, czy ro­ze­rwać na strzępy, może chcia­łem jed­ne­go i dru­gie­go, brud­ne ro­bo­cze spodnie uci­ska­ły mnie w przy­ro­dze­nie i pra­gnąłem do­tknąć po­de­szew two­ich stóp, na­dal po­marsz­czo­nych od wody, pra­gnąłem wy­ca­ło­wać wer­sy Ro­al­da Dah­la z two­jej gło­wy i wy­pe­łnić ją wła­sny­mi sło­wa­mi, lecz na­gle wy­da­łaś się ja­kaś od­le­gła, jak­byś nie była już częścią mo­jej trzo­dy, mimo to by­łem wte­dy nie­zmier­nie za­do­wo­lo­ny z tego, co się mi­ędzy nami roz­wi­ja­ło, a przede wszyst­kim z za­ku­pu ma­te­ra­ca, mój sa­mo­chód sta­nie się od te­raz na­szym mi­ło­snym pa­ła­cem, po bo­kach za­wie­szę pla­ka­ty, z jed­nej stro­ny Ni­rva­ny, z dru­giej kró­lo­wej Be­atry­cze, ostat­nie­go kwiet­nia była w The Vil­la­ge z wi­zy­tą, a to­bie po­zwo­lo­no przy­pi­ąć kor­saż ksi­ęciu Wil­hel­mo­wi-Alek­san­dro­wi, przy­pa­try­wa­łem się z da­le­ka, jak pod ko­ścio­łem prze­stępo­wa­łaś ner­wo­wo z nogi na nogę, ba­łaś się, że szpil­ką prze­bi­jesz ma­te­riał ma­ry­nar­ki aż do pier­si, że za­bi­jesz ksi­ęcia z dy­na­stii Ora­ńskiej-Na­ssau, i drżący­mi dło­ńmi bez sło­wa przy­pi­ęłaś bu­kie­cik, a po­tem na­pi­sa­łaś o tym do szkol­nej ga­zet­ki wspa­nia­ły ka­wa­łek, któ­ry Ca­mil­lia ci spraw­dzi­ła i dała mi do prze­czy­ta­nia, a mnie wzru­szy­ło, że uży­łaś opcji Wor­dArt, żeby na­pi­sać ty­tuł wiel­gach­ny­mi li­te­ra­mi, i prze­czy­ta­łem na­stępu­jące zda­nie: „I am al­most numb with cold, but the tho­ught that I will soon see Prin­ce Wil­lem-Ale­xan­der ke­eps me warm”. Wte­dy nie mo­głem jesz­cze wie­dzieć, że nie roz­grze­wa­ła cię żad­na myśl, że ow­szem po­tra­fi­łaś o czy­mś my­śleć i pi­sać, ale tego nie czu­łaś, że chcia­łaś ho­łu­bić ksi­ęcia i żeby on ho­łu­bił cie­bie i że ta­kie ho­łu­bie­nie by cię nie uspo­ko­iło, prze­ciw­nie, uświa­do­mi­ło­by ci ka­żdą mo­żli­wo­ść utra­ty, ża­ło­bę, któ­rą no­si­łaś w so­bie, a gdy tyl­ko ko­goś po­lu­bi­łaś, tra­ci­łaś całą swo­ją mi­ło­ść i trud­no ci było z tym wy­trzy­mać, więc po­zwa­la­łaś temu zwi­ęd­nąć jak kwiat­kom z kor­sa­żu albo z ca­łych sił pró­bo­wa­łaś za­ra­dzić ich uschni­ęciu, co było rów­nie bez­sen­sow­ne, a ja wy­sta­wi­łem gu­mow­ce przed sa­mo­chód i z ręko­ma zło­żo­ny­mi pod gło­wą fan­ta­zjo­wa­łem tego po­po­łud­nia, kie­dy za­in­au­gu­ro­wa­łaś ma­te­rac, że wła­śnie kró­lo­wa prze­ma­wia do mnie z pla­ka­tu i uro­czy­ście oświad­cza, że otrzy­mu­ję Or­der Wier­no­ści i Za­słu­gi, po­nie­waż ni­g­dy nie od­stąpię od cie­bie, ko­cha­na ulu­bie­ni­co, i że do­sta­łem me­dal za Ura­to­wa­nie Ży­cia, bo cię wy­ba­wi­łem, bo po­ka­za­łem ci, jak na­praw­dę się lata, i my­śla­łem o tym wszyst­kim, pa­trząc na po­lde­ry, na by­li­ny na po­bo­czu, i przez mo­ment po­czu­łem taką bło­go­ść jak w mło­do­ści, może jak wte­dy kie­dy by­łem w two­im wie­ku i wy­da­wa­ło mi się, że wszyst­ko jest mo­żli­we, i wła­śnie tak się te­raz po­czu­łem, tyl­ko że aku­rat sta­łem się kimś, kim nie chcia­łem być, chcia­łem cię po­skle­jać, a nie po­ła­mać, ale za­wsze by­łem nie­zręcz­ny, i na­gle ogar­nął mnie mrok, już daw­no nie było tak ciem­no, zo­ba­czy­łem, że z ksi­ęży­ca sączy się ropa i ska­pu­je po drzwiach mo­je­go fia­ta, przy­po­mnia­łem so­bie, jak upu­ści­łem odświ­ęt­ny ser­wis mo­jej mat­ki, ho­len­der­ski fa­jans w kwia­ty, któ­ry spa­dł na twar­de ka­fle w kuch­ni i roz­le­ciał się na ka­wa­łki, i jak mu­sia­łem spać w chle­wi­ku po­śród swo­ich grze­chów i pa­ru­jących ciał pro­sia­ków, i jak od­kry­łem tam­tej nocy, że te ko­cha­ne ró­żo­we pro­si­ęta nie są w sta­nie spoj­rzeć w nie­bo, bo nie mają wy­star­cza­jąco ela­stycz­ne­go kar­ku, już wte­dy wie­dzia­łem, że Bóg nie może ist­nieć, nie, Bóg nie ist­niał, więc na­stęp­ne­go ran­ka po­wie­dzia­łem o tym mat­ce, gdy mnie za­wo­ła­ła z obo­ry na śnia­da­nie, i ob­ser­wo­wa­łem po­tem, jak co­raz głębiej wsu­wa wi­de­lec w swój na­le­śnik, za­wsze sma­ży­ła je wte­dy, kie­dy nie po­tra­fi­ła ukryć zło­ści, to były na­le­śni­ki po­jed­na­nia i sma­ko­wa­ły ina­czej niż te zwy­czaj­ne, ci­ężko za­le­ga­ły w żo­łąd­ku, cia­sto było mie­sza­ne w zło­ści i mia­ło za mało mle­ka, ale gdy tyl­ko po­wie­dzia­łem jej o Bogu, od razu mu­sia­łem pó­jść z nią na górę, do jej sy­pial­ni na­prze­ciw mo­jej, po­wo­li zdej­mo­wa­ła ku­chen­ny far­tuch i dłu­gą skrom­ną su­kien­kę, tak jak­by sama jesz­cze mia­ła na­dzie­ję, że się roz­my­śli, ale się nie roz­my­śli­ła i roz­ło­żyw­szy nogi, usia­dła na brze­gu łó­żka, a mnie ka­za­ła uklęk­nąć przed nią na go­łych ko­la­nach w sia­dzie jak pies, i szcze­ka­łem, żeby jej spra­wić przy­jem­no­ść, żeby się ro­ze­śmia­ła, hau-hau po­wie­dzia­łem, nie za­śmia­ła się, mia­ła te głu­pie czar­ne pod­ko­la­nów­ki, a ja czu­łem jesz­cze na języ­ku i war­gach cu­kier pu­der, i wte­dy ode­zwa­ła się ochry­płym gło­sem, któ­re­go nie zna­łem: „Mo­żesz prze­stać do­pie­ro wte­dy, gdy Bóg znów będzie w to­bie”.

 
Wesprzyj nas