Co charakteryzuje obrazy Vermeera? Ograniczona paleta kolorów. Piękne tkaniny, obicia, faktury. Mapy i okna. Perły. Postaci kobiet. Ale przede wszystkim – są praktycznie niemożliwe do podrobienia.


A jednak kiedy na świecie szaleje wojna, mieszczącą się w Berlinie pracownię malarską odwiedza oficer SS. Ma dla właściciela zlecenie z gatunku niewykonalnych – skopiować Alegorię malarstwa Vermeera. Jacob Wolf, fałszerz i Żyd z pochodzenia, znajduje się w sytuacji bez wyjścia.

Sprawa obrazu wraca pięćdziesiąt lat później. Z Lucasem Allardem, paryskim dziennikarzem, kontaktuje się były więzień obozu koncentracyjnego. Jeśli wierzyć jego słowom, Wolf sporządził nie jedną, lecz dwie kopie arcydzieła. Tylko co w takim razie stało się z oryginałem?

Jednocześnie profesor Sorbony Maxime Oiseau otrzymuje od tajemniczego kolekcjonera zadanie odnalezienia oryginału. W śledztwo wciąga swoją doktorantkę, ale im więcej odkrywają i im dalej podążają tropami Vermeera, tym bardziej zaczyna interesować ich inna zagadka: kim jest ich zleceniodawca?

Agnieszka Ptak (ur. 1973 w Krakowie), absolwentka Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, była adwokat, aktualnie prokurator. Wolny czas poświęca na podróże po Francji śladami latarń morskich (Bretania i Normandia) i komandorii templariuszy. Estetka, miłośniczka sztuki plakatu, w szczególności o tematyce marynistycznej, z zamiłowania fotograf. Na tropach Vermeera jest jej drugą książką po Zagadce (wyd. 2021).

Agnieszka Ptak
Na tropie Vermeera
Wydawnictwo Znak Horyzont
Premiera: 13 lipca 2022
 
 


Rok 1941 był ostatnim rokiem życia Jacoba Wolfa. Nim jednak Czytelnik dowie się, kim był ten berlińczyk i jak dokonał żywota:

1) do Afryki Północnej na czele jednostek Afrika Korps zawita Erwin Rommel (na ksywę Lisa Pustyni będzie musiał jeszcze trochę popracować),
2) brytyjscy komandosi zaatakują Lofoty, a przy okazji na pokładzie niemieckiej jednostki patrolowej Krebs znajdą nie tylko tabele kluczy do niemieckiej maszyny szyfrującej, ale także samą Enigmę,
3) Rudolf Hess spakuje walizy i gdy tylko pewien astrolog określi korzystny układ planet, 10 maja o godzinie 17:45 zasiądzie za sterami messerschmitta Bf 110 i z lotniska w Augsburgu wystartuje w kierunku Wielkiej Brytanii,
4) Niemcy zaatakują kraj, który powinni ominąć szerokim łukiem, traktując plany operacji „Barbarossa” jako zwykłą makulaturę.
Ale te wydarzenia są nam znane. One się już nie zmienią…
W przeciwieństwie do książki.

PROLOG I

Na razie kupiłeś tę książkę. Może nawet cieszysz się z jej zakupu. I chwała Ci za to, bez względu na to, czy zrobiłeś to z myślą o moim zysku – szczerze w to wątpię – czy też jedynie z nudów, dla zabicia czasu. Ale skoro już niesiesz ją do domu, skoro oboje zmierzacie w stronę wygodnego fotela, mogę Cię tylko zapewnić, że wszystko dopiero przed Tobą.
Jeszcze nie widać tonącego w mroku, niczym kret przedzierającego się przez śnieżne zaspy mercedesa. Jeszcze nie przeciął on linii wiejskiej posiadłości Karinhall, nie wtoczył się majestatycznie przez bramę i nie minął dwóch wież z herbami rodowymi Göringa. To nie ten moment, to za chwilę. Do tego czasu jeszcze wiele się zdarzy. W końcu mamy przed sobą całe trzy lata. Ale to nastąpi. To nieuniknione, jak wiele zdarzeń, o których też wspomnę.
Na razie naszą uwagę przyciągnie pewien fałszerz.

Berlin, Lindenstraße 32, pracownia malarska Jacoba Wolfa
2 lutego 1941 roku (data jak każda inna)

Upłynęła prawie minuta, nim czarne, lśniące oficerki opuściły wnętrze pewnego samochodu. Po chwili stanęły na krawężniku. Uczyniwszy zaledwie pół kroku, zatrzymały się na skraju odśnieżonego chodnika, okrążyły zabłocony kawałek i udały się w sobie tylko znanym kierunku. Przecięły skrzyżowanie ulic Lindenstraße i Feilnerstraße, skręciły w Lindenstraße, ponownie zatrzymały się na krótki moment, by w końcu ruszyć wzdłuż pierzei kamienic opatrzonych parzystymi numerami. Towarzyszący im stukot obcasów był miarowy i dobitnie świadczył, że ich właściciel doskonale zna drogę.
Na wysokości numeru trzydziestego drugiego stukot ustał. Oficerki początkowo zwolniły, aż w końcu zatrzymały się przed jedną z kamienic. Chwilę później stare, odarte z farby i połatane drzwi wejściowe zaskrzypiały groźnie, a podkute buty rozpoczęły kolejny etap podróży.
W takt echa odbijającego się od wysokich ścian budynku wspięły się po schodach na parter, następnie po tyluż samych stopniach zeszły w dół, minęły z lewej strony drzwi piwniczne i ruszyły w kierunku tych dwuskrzydłowych wychodzących na podwórze. Kwadratowy dziedziniec, wspólny dla całego kwartału kamienic, z obu stron upstrzony był licznymi komórkami. Ich stan przywodził na myśl rozbiórkę i bynajmniej nie świadczył o zamożności mieszkających tu ludzi.
Parterowy drewniany dom stający niemal centralnie na środku podwórza pomiędzy dwoma trzepakami, na których całymi dniami bawiły się obdarte dzieciaki, od blisko dziesięciu lat był pracownią malarską Jacoba Wolfa. Tego dnia okazał się także celem podróży czarnych oficerek.
Ale nie uprzedzajmy faktów.
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kroki ustały, a właściciel oficerek zatrzymał się pośrodku dużego pomieszczenia, na wprost dwóch ogromnych okien i kilka centymetrów od blaszanej miski do połowy wypełnionej wodą. Odruchowo spojrzał w górę. Kapało ze świetlika. Słabe o tej porze roku słońce najwyraźniej roztopiło resztki śniegu zalegające na dachu, a pęknięta w prawym rogu szyba nie stanowiła żadnej przeszkody. Czubkiem buta przesunął miskę i kropla roztrzaskała się o podłogę. Po chwili naczynie wróciło na miejsce, a miarowy odgłos spadających kropli wypełnił pomieszczenie. Zerknął na zegarek. Dochodziła czternasta. Gdzie się podziewał gospodarz? Zniecierpliwionym ruchem wyjął srebrną papierośnicę, wyciągnął papierosa i zapalił. Dym wypełnił mu płuca. Szybkim krokiem przeciął pracownię, oparł się plecami o parapet, zamknął oczy i czekał.
Bywał tu niejednokrotnie i można by powiedzieć, że był przyzwyczajony nie tylko do odrapanych ścian, licznych śladów wilgoci i wypaczonych, nieszczelnych okien, ale i do panującego wokół bałaganu, do tego, że wszędzie walały się stare deski, drewniane ramy, schnące bądź już gotowe – to znaczy wielokrotnie zagruntowane i oszlifowane – podobrazia, zabezpieczone przed wilgocią szpongami. Znał na pamięć ustawienie mebli i stołów, wiedział, w których glinianych naczyniach stoją pędzle z borsuka, w którym z wiewiórki, a w którym z sierści wołowej. Zawartość żadnego pudełka ani żadnej skrzynki nie stanowiła dla niego zagadki. Wiedział więcej niż każdy, kto tu przychodził. Wiedział więcej, niż chciałby tego Wolf. Ten ostatni nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Odkąd wybuchła wojna, major SS nie raz zastanawiał się, skąd fałszerz bierze te wszystkie materiały. Gdy go o to zapytał, tamten odparł, zgodnie z przewidywaniem, że ma swoje źródła, a te z kolei mają swoją cenę.
Hartman doskonale się orientował, jakich materiałów w swej pracy używał Wolf. Nie on jeden wiedział, że z uwagi na rodzaj zleceń stosuje on pigmenty pochodzenia naturalnego, których ceny wielokrotnie przewyższały ceny złota. Dla przykładu, taką purpurę tyryjską, czerwonofioletowy barwnik stosowany w starożytności, otrzymywano z gruczołów żyjącego w Morzu Śródziemnym i Oceanie Spokojnym rozkolca Murex trunculus; z kolei fiolet pozyskiwano z Murex brandaris; lapis lazuli wytwarzano ze sproszkowanego kamienia półszlachetnego – lazurytu. Używane przez fałszerza spoiwa i werniksy też nie stanowiły dla Hartmana żadnej tajemnicy. Receptury starych mistrzów opierały się głównie na żywicach: mastyksowej otrzymywanej z pistacji kleistej z wyspy Chios, zwanej potocznie „łzami Chios”, oraz damarskiej, na balsamie modrzewiowym pozyskiwanym z alpejskiej odmiany wysokogórskiego modrzewia oraz na oleju orzechowym.
Zanim zjawił się Wolf, trzydziestodwuletni Sturmbannführer wypalił papierosa, kilka razy poprawił kołnierzyk munduru i skórzaną rękawiczką strzepnął z bryczesów nieistniejący paproch. Zdążył również policzyć wszystkie szmaty, którymi poutykano okna pracowni, oraz zastanowić się, o ile powiększyły się plamy wilgoci, odkąd przyglądał im się po raz ostatni. Zniecierpliwienie powoli sięgało zenitu. Kto jak kto, ale Friedrich Hartman nie nawykł do czekania. Przez chwilę rozważał nawet wizytę w mieszkaniu fałszerza, ale lenistwo jak zawsze wzięło nad nim górę. Wchodzenie po stromych schodach na drugie piętro sąsiedniej kamienicy zostało wyrzucone z planów z szybkością błyskawicy.
Po kolejnej chwili z głębi domu dał się słyszeć głos gospodarza:
– Herr Hartman! Proszę wejść i się rozgościć.
– Już to zrobiłem.
– Tak też myślałem – dobiegło z oddali.
Hartman był zmuszony kontynuować dialog na odległość:
– Swoją drogą, skąd pan wiedział, że to ja?
– Tylko pan nie puka i tylko pan pali, nie spytawszy o zgodę – odparł Wolf.
– Ale chyba to panu nie przeszkadza. – Niby pytanie, a trąciło zdaniem oznajmującym.
Zamiast odpowiedzi pojawił się Wolf – wysoki brunet z dwudniowym zarostem, wyższy od swego rozmówcy o pół głowy, ubrany w ciemne spodnie, jasną koszulę i za luźną, pobrudzoną farbami, niegdyś czarną marynarkę. W żylastych dłoniach o uwalanych farbą i pożółkłych od nikotyny palcach ściskał małą kamienną miseczkę. Jego długie palce wprawnie coś mieszały.
– Czyżbym przerwał panu pracę? Widzę, że uciera pan spoiwo z pigmentem. – Hartman zajrzał Wolfowi przez ramię. – A może się mylę?
– Pan major nigdy się nie myli – odparł może nieco zbyt cynicznie gospodarz.
Odstawił ciężki przedmiot i zaczął szukać po kieszeniach papierosów. Wypuścił obłoczek dymu, nim esesman zdążył się odezwać.
– Przyniosłem panu papierosy, które pan tak lubi – powiedział w końcu Hartman, wyciągając z kieszeni płaszcza markowe papierosy, których próżno było szukać nawet na czarnym rynku.
– Ale chyba to nie jedyny powód pańskiej wizyty? Nie chce mi się wierzyć, że ktoś w randze Sturmbannführera fatyguje się tu tylko po to, by wręczyć prezent komuś takiemu jak ja.
Karton papierosów wylądował na stole. Po chwili zniknął w jednej z szuflad, a Hartman przytaknął od niechcenia.
– Przejrzał mnie pan.
– A zatem? – nie poddawał się Wolf. – Co pana tak naprawdę do mnie sprowadza?
– Zna pan obrazy Vermeera? – Pytaniu towarzyszyło zdjęcie czapki oficerskiej i zaczesanie włosów do tyłu.
– To zależy.
Enigmatyczne odpowiedzi były wizytówką Wolfa. Czarne oczy zamknięte równie ciemną oprawą na myśl o Holendrze zwęziły się jednak, a fałszerz stał się zdecydowanie czujniejszy.
– Co pan wie o Alegorii malarstwa? – zapytał jego gość.
– Olej na płótnie znany także pod nazwami: W pracowni artysty i Sztuka malarska. Datowany na lata tysiąc sześćset sześćdziesiąt dwa–tysiąc sześćset sześćdziesiąt pięć. Dość duży jak na Vermeera, sto trzydzieści na sto dziesięć centymetrów. O dziwo sygnowany. Sygnatura znajduje się na mapie, na prawo od modelki. Przedstawia… – nie dokończył, bo Hartman wpadł mu w słowo:
– Domyślam się, że zna pan każdy szczegół tego obrazu. Skąd pana zainteresowanie?
– To moja praca.
Lodowate spojrzenie niebieskich oczu przeszyło fałszerza niczym miecz.
– Niech pan ze mnie nie kpi. – Wąskie usta mocno się zacisnęły. – Wielokrotnie się pan przekonał, że nie rozpowiadam wszem wobec i każdemu z osobna żadnych sekretów. Jestem znany z dyskrecji. – Jego stanowczy głos odbił się od ścian pracowni.
Wolfowi przebiegło przez myśl, że jego rozmówca o wiele lepiej znany jest z paru innych powodów. Ale teraz wolał o tym nie myśleć. Strach i tak go nie opuszczał. Musiał w to brnąć:
– Kiedyś, jeszcze przed wojną, pewien bogaty holenderski Żyd…
Na dźwięk tego wyrazu Hartman aż się skrzywił.
– Powiedzmy, że był zainteresowany tym obrazem. – Wolf nie sprecyzował, co ma na myśli. Po chwili dodał: – Wydaje mi się, Herr Hartman, że chce mi pan złożyć podobną ofertę.
– Przejrzał mnie pan – skwitował ponownie esesman. – Choć wolałbym, żeby nie porównywał mnie pan do czegoś takiego. – Poziom antysemityzmu i wrogości do innych nacji wyróżniał Hartmana nawet wśród innych oficerów jego formacji.
– Odmówiłem jemu, odmówię i panu.
– Chyba jasno się wyraziłem – wysyczał wściekle Hartman, a drobne kropelki śliny niczym fontanna runęły w dół na jego lśniące, wyglansowane oficerki.
Wolfa to nie zraziło.
– Ale mogę pana skontaktować z kolegą. On się podejmie tego zadania. To Holender. Nazywa się Han van Meegeren.
– Co też pan pieprzy?! – Obcesowość tego stwierdzenia świadczyła o zdenerwowaniu Hartmana. – Odsyła mnie pan do jakiegoś Holendra? Ktoś specjalizujący się w podrabianiu dokumentów, kartek żywnościowych i pieczęci próbuje mnie zbyć? Jak pan śmie! Nic nie daje panu do tego prawa, ani pana talent, ani znajomość sekretów dawnych mistrzów – grzmiał esesman na cały głos. – Pan oszalał! – zakończył tyradę równie gwałtownie, jak zaczął. – Gówno mnie obchodzi, jak pan to zrobi. Potrzebuję ten obraz na wczoraj. To znaczy jego kopię – poprawił się szybko.
Przez dłuższy czas w pracowni panowała grobowa cisza. Nawet woda ze świetlika przestała kapać do miski. W międzyczasie dwa papierosy powędrowały do ust, równocześnie zapłonęły dwie zapałki, a dym wypełnił pomieszczenie. Jakby w odpowiedzi na ostatnie frazy dialogu słońce skryło się za chmurami, a pracownię wypełnił półmrok. Stali w milczeniu i palili. Wreszcie odezwał się Wolf. Mógłby tak milczeć do wieczora, ale uznał, że gdy przerwie ciszę i ugnie się przed Sturmbannführerem, tylko na tym zyska.
– Jeśli się zgodzę, to znaczy, jeśli przyjmę propozycję – poprawił się szybko – ile będę miał czasu?
– Dam panu tyle czasu, ile tylko będzie pan potrzebował.
Deklaracja esesmana zaskoczyła Wolfa.
– Ale przed upływem roku chcę dostać obraz.
Wolf nie spodziewał się tak odległego terminu. Zaskoczenie musiało odbić się na jego twarzy, bo Hartman prędko dorzucił:
– Im szybciej się pan upora ze zleceniem, tym szybciej ujrzy pan pieniądze.
Wolf się opanował.
– Jaka stawka?
– Trzykrotna.
– Musi panu na nim bardzo zależeć. – Tym razem gospodarz odważył się skomentować na głos hojność oficera.
Hartman uznał to za impertynencję.
– Nie pańska sprawa – warknął, szykując się do wyjścia.
– Zrobię to pod jednym warunkiem: to będzie ostatnie zlecenie, jakie dla pana wykonam.
Bezczelność fałszerza wprawiła esesmana w osłupienie. Zatrzymał się w pół kroku.
– Niech i tak będzie.
Ledwie za Friedrichem Hartmanem zamknęły się drzwi, do pracowni wtargnęła Margarethe Wolf. Niewysoka postać o okrągłej twarzy i zwykle wesołym spojrzeniu wyglądała teraz niczym gradowa chmura. Rysy miała ściągnięte, oczy zmrużone, a usta zaciśnięte. Gdyby tylko mogła, rzucałaby piorunami. Wolf na widok żony zrobił krok w tył.
– Po co tym razem przyszedł ten nazista? – zagrzmiała kobieta kilka oktaw głośniej niż zazwyczaj.
– Proszę, nie podnoś głosu. Ktoś może cię usłyszeć, donieść, czasy są niebezpieczne, trzeba na wszystko i wszystkich uważać – próbował ją uspokoić mąż.
 – I ty mi to mówisz? Ty, który zadajesz się z nazistą?
Wolf westchnął.
– Ja nie szukam z nim kontaktów – tłumaczył się nieudolnie niczym uczniak na dyrektorskim dywaniku.
– Pytałam, po co on tu przyszedł – kontynuowała swój atak Margarethe. – Obiecałeś, że nie będziesz przyjmować zleceń od esesmanów.
– Wiesz, że nie mamy pieniędzy, a życie jest coraz droższe. Zresztą sama widzisz, że pieniądze nie mają prawie żadnej wartości.
– Bzdury – podsumowała tyradę męża.
– To nie są żadne bzdury – próbował się bronić. Nie przychodziła mu do głowy elokwentna odpowiedź.
– Ostrzegam cię, Jacobie Wolfie. To się kiedyś źle skończy. Obym się myliła.
Wiedział, że jego żona ma dużo racji, że nie powinien pracować dla kogoś takiego jak Hartman, że nie powinien się sprzedawać esesmanowi. Chwilę milczał, wpatrując się w ciemnoniebieskie oczy pani Wolf. Po czym uśmiechnął się i powiedział, że ma pewien plan. Jego Margarethe znała ten błysk w oku. Ufała mężowi bezgranicznie, dlatego nie musiał jej tłumaczyć, na czym polegał planowany fortel. Odwzajemniła uśmiech. Jacob spojrzał jej głęboko w oczy.
– Gdy mój holenderski konkurent będzie malować Chrystusa i jawnogrzesznicę, na którą połaszczy się sam Göring, ja przechytrzę Sturmbannführera Hartmana.
– Oby wszystko się udało.
– Uda się – zakończył stanowczo Wolf.
Pomiędzy pierwszą a ostatnią wizytą Hartmana upłynęło ponad osiem miesięcy. Z zimy zrobiła się chłodna, ociekająca wodą wiosna, ta przeszła w upalne lato, po nim nastała wczesna jesień, ciągnąca za sobą welon z liści, i z kolei powoli ustępowała miejsca zimie. Wyglądało na to, że mróz i śnieg na dobre zagościły w Berlinie.

Berlin, Lindenstraße 32, pracownia malarska Jacoba Wolfa
28 listopada 1941 roku

Praca nad Vermeerem zajęła mu niemal dziewięć miesięcy. Kopia, którą stworzył, była idealna, niemal doskonała. Nie próbował ukrywać satysfakcji i zadowolenia. Hartman miał się zjawić o piętnastej trzydzieści. Taką przynajmniej godzinę podał w liście, który doręczono Wolfowi jakiś tydzień wcześniej. Jacob ustawił obraz na sztalugach, nakrył go poplamioną szmatą i wyszedł z pracowni. Gdyby choć przez chwilę przypuszczał, jaki los zgotuje mu Hartman, gdyby wiedział, co go czeka, zapewne malowałby o wiele dłużej, znacznie dłużej. Może nawet nie udałoby mu się skończyć zlecenia.
Ale teraz było już za późno. To nie był odpowiedni moment na zmianę planów, to nie była odpowiednia data na uniknięcie wizyty esesmana, to nie był odpowiedni czas na zmianę fabuły książki. Wszystko było z góry przesądzone, rozpisane na poszczególne rozdziały. Wszystko stanowiło zamkniętą całość, powieść, od której nie należało robić jakichkolwiek odstępstw. Zresztą tak to już z powieściami bywa…
Friedrich Hartman zjawił się w momencie, w którym zegar wybił wpół do czwartej. Czarny skórzany płaszcz, który narzucił na ramiona, wysiadając z samochodu, uczynił go niemal niewidzialnym w zapadającym mroku. Zdradzały go jedynie oficerki. To właśnie ich stukot oznajmiał mijającym go nielicznym przechodniom, kim jest właściciel podkutych butów. W obawie o życie skulone z zimna postacie bezgłośnie znikały w bramach, rozpływały się w powietrzu. Ledwie skręcił w ulicę, a wszyscy już wiedzieli, że po Lindenstraße maszeruje elita, jednoosobowy synonim ładu, porządku i władzy.
Fałszerz zdjął ze sztalug nakrycie i oczom esesmana ukazały się dwa identyczne Vermeery. Nawet w najśmielszych snach nie spodziewał się, że przyjdzie mu kiedyś podziwiać dwie ustawione obok siebie Alegorie malarstwa. Przez dłuższą chwilę stał oczarowany, usiłując odgadnąć, która z nich jest kopią. Mimo upływu ponad pięciu minut nadal nie był pewny. Obszedł sztalugi dookoła, przyjrzał się uważnie każdemu obrazowi z osobna, wnikliwie przestudiował ich verso. Wciąż nie miał pewności. Sztuczne światło nie ułatwiało zadania. Wreszcie spojrzał na Wolfa i z uznaniem powiedział:
– Jest pan prawdziwym mistrzem.
– Dziękuję, majorze. To prawdziwy komplement w ustach takiego autorytetu w kwestii malarstwa flamandzkiego jak pan. Podobno pana konikiem jest siedemnasty wiek?
Odpowiedzi się nie doczekał. Hartmana za bardzo zżerała ciekawość.
– Niech mi pan lepiej powie, który z tych Vermeerów jest prawdziwy.
– Ten po lewej – odparł gospodarz bez zastanowienia.
– Kto by pomyślał – skwitował esesman, wkładając rękę do kieszeni płaszcza.
Gruba koperta zaszeleściła i po chwili zniknęła w równie przepastnej kieszeni Wolfa. Pieniądze zmieniły właściciela, transakcja została zakończona, a kwestia autentyczności jednego z obrazów definitywnie wyjaśniona. Fałszerz mógł przystąpić do pakowania. Oryginał zawinął w czerwoną szmatę, kopię – w zabrudzone płótno. Na koniec oba dzieła zostały obwiązane sznurkiem.
Hartman właśnie zbierał się do wyjścia, gdy Wolf nieśmiało przypomniał swój warunek:
– Pamięta pan, że to ostatnie zlecenie dla pana, jakiego się podjąłem?
Major SS przyglądał mu się przez chwilę, jakby nie wiedział, o czym tamten mówi. Kilka kolejnych sekund się zastanawiał, ważąc słowa, po czym rzekł:
– Zawsze dotrzymuję słowa.
Wolf nie mógł rozszyfrować, czy wypowiedziana przez esesmana kwestia skrywa drugie dno. Gdy tamten opuszczał jego pracownię, nie wiedział, że nim minie doba, słowa Hartmana dotrą do niego ze zdwojoną siłą.
Choć pewne rzeczy zostały już zaakcentowane, pozwolę sobie jeszcze na małą dygresję. Oto nadszedł ostatni moment, aby wspomnieć o oficerkach. Wyglansowane buty właśnie wychodzą z pracowni, unosząc ze sobą ostatnie chwile wolności Wolfa. Gdy znikną mu z oczu, będzie się cieszyć życiem jeszcze tylko niecałą dobę.
To i tak za wiele powiedziane.

Sachsenhausen, obóz koncentracyjny
29 listopada 1941 roku
Na razie jeszcze Berlin.

Dochodziła szósta rano, gdy dwaj cywile wdarli się siłą do mieszkania Wolfów i wywlekli stamtąd na wpół śpiącego fałszerza. W tym samym czasie grupka esesmanów przeprowadziła rewizję w jego pracowni. Dwie godziny później koperta z pieniędzmi wróciła do Hartmana, a Jacob Wolf został przekazany w ręce Gestapo. Można przyjąć, iż był to moment przełomowy w życiu Wolfa. Po kolejnej godzinie przed cywilnym samochodem otwarto bramę obozu.
Wreszcie – choć to może niezbyt fortunne słowo – obóz.
Kwadrans później komendant obozu wykonał telefon. Dzwonił do Berlina. Chciał mieć pewność co do losu więźnia. W jego ocenie Wolf powinien być przydzielony do pracującej w barakach osiemnastym i dziewiętnastym grupy fałszerzy. Ku swojemu zdziwieniu w słuchawce usłyszał kategoryczne: NIE. Rozkaz był jasny. Wolf to więzień z gatunku NN, Nacht und Nebel (Noc i Mgła), ze wskazaniem do całkowitej izolacji, ciężkich robót, głodowych racji i rychłej śmierci.
Ale zanim Wolf umrze, zanim kula roztrzaska mu czaszkę, przejdzie jeszcze w asyście dwóch esesmanów przez plac apelowy, potem skręci na wydeptaną ścieżkę prowadzącą do ostatniego baraku, pokona sześć metrów, następnie uklęknie pod niewidoczną od strony obozu ścianą i zdejmie czapkę. Kilka sekund później gęsta krew zmieszana z drobinami mózgu utworzy nieregularny wzór na wysokości niewidzących już oczu Jacoba Wolfa. Chwilę później komendant obozu skreśli go z listy więźniów, poczyni stosowną notatkę i wykona drugi już tego dnia telefon do Berlina.
Rozmowa, którą odbędzie, potrwa nieco dłużej niż ­egzekucja.

Austriackie góry nieopodal Salzburga, region Salzkammergut
Kopalnia soli w Altaussee u podnóża góry Loser
Wiosna 1945 roku

Alegoria malarstwa Vermeera została odnaleziona przez wojsko amerykańskie w wydrążonej we wnętrzu potężnej góry i odpornej na bombardowania kopalni soli. Później obraz przejęły władze Austrii i przekazały go Kunsthistorisches Museum w Wiedniu.
Przyjmijmy, że to prawda…
Rok 1944 nie różnił się od poprzednich. Wciąż trwała wojna. Ustalenia poczynione podczas konferencji w Casablance, w myśl których działania wojenne miały być prowadzone aż do bezwarunkowej kapitulacji państw Osi, co rusz ukazywały kolejne przerażające odsłony konfliktu.
I choć czasy były niespokojne (w takt ustaw norymberskich ludzkie życie uchodziło z dymem), czarny rynek święcił triumfy, liberalne podejście do cudzej własności stało się naczelną dewizą co drugiej jednostki, a przywódcy państw coraz częściej przedkładali biznes nad prawa człowieka, to Czytelnik nie powinien być zdziwiony, że piszący zapragnął wrzucić go w sam środek wojny, wprost pod nogi Göringa.
Jedna uwaga:
Rok 1944 nie był rokiem powrotu głównego bohatera. Z tym musimy się jeszcze wstrzymać. Nasz bohater przyjdzie na świat w sześć lat po podpisaniu aktu kapitulacji. Dokładnie dwa tysiące trzysta dwadzieścia trzy dni po tym, jak admirał Karl Dönitz skinie głową, a Generaloberst Alfred Jodl w cieniu katedry w Reims nabazgrze swój podpis. Warto również nadmienić, że mały Max uczyni to w siódmą rocznicę powstania osławionych The Monuments Men (MFAA; Monuments, Fine Arts and Archives), garstki frajerów, którzy przyjęli na siebie ciężar odzyskania zagrabionych dzieł sztuki.
Jednak zanim Maxime Oiseau zawita na karty tej powieści, Czytelnik przeczyta jeszcze drugi prolog, zostawiając za sobą czterdzieści trzy strony Na tropie Vermeera.

PROLOG II
Karinhall, rezydencja marszałka III Rzeszy Hermana Göringa
16 marca 1944 roku, sobota

Za kilka sekund zegar wybije drugą po południu.
Gdy zadzwonił telefon, leżał bezczynnie w łóżku i od blisko półgodziny oddawał się rozmyślaniom. Od dwóch dni ubiegał się o audiencję u marszałka Rzeszy i jak na razie bezskutecznie. Czyżby Göring był aż tak zajęty? A może jego łaskawe oko przestało dostrzegać Hartmana?
Szybkim ruchem odrzucił kołdrę, włożył kapcie i nałożył szlafrok na piżamę. Aparat stał w przedpokoju, na jednej z konsol. Już przy trzecim sygnale zdjął słuchawkę z widełek i podał władczym tonem swoje nazwisko. Dzwoniącym okazał się osobisty sekretarz Reichsmarschalla. Człowiek po drugiej stronie linii poinformował Hartmana, że Göring chce go jak najszybciej widzieć i wysyła po niego samochód. Z uprzejmości tylko zapytał, czy za godzinę będzie gotowy. Esesmanowi pozostało mu przytaknąć.
Rozsunął ciężkie i przykurzone zasłony. Mimo połowy marca pogoda pozostawiała wiele do życzenia. Padający od kilku dni śnieg przechodzący w marznący deszcz, porywisty wiatr i temperatura wahająca się w okolicach zera stopni nie napawały optymizmem. Nastawił wodę, zalał kawę, posłodził i zamieszał. Odczekał tyle, ile zwykle zajmuje mu wypalenie jednego papierosa. Zanim wszedł do łazienki, pusta filiżanka wylądowała w zlewie.
Wykąpał się w kwadrans. Za to golił się zdecydowanie dłużej niż zazwyczaj. Na koniec wtarł w ręce wodę kolońską i potarł policzki. Lodowate spojrzenie niebieskich oczu, które zobaczył w lustrze, przeraziło nawet jego. Przeszył go dreszcz. Szybko się opanował. Czyżby faktycznie był skałą, monolitem, za który uchodził w oczach innych? Czy to możliwe, że zatracił człowieczeństwo?
Postanowił, że tego dnia nie wystąpi w mundurze. Na tę okoliczność ciemny garnitur wydał mu się zdecydowanie stosowniejszy. Z szuflady w komodzie wyjął dwa pudełka. W jednym były spinki do koszuli, w drugim złota odznaka NSDAP w dwóch rozmiarach. Mniejsza przeznaczona do ubrań cywilnych oraz o sześć milimetrów większa wpinana w mundur. Zanim podjął decyzję, jaki założy zegarek, śnieżnobiała biel mankietów została ozdobiona złotym owalem z monogramem F.H. Ponieważ przywiązywał wagę do detali, a do tego był estetą, zdecydował się na ciemnopopielaty garnitur, o ton ciemniejsze palto z futrzanym kołnierzem, czarne buty i odpowiadający im kapelusz oraz rękawiczki. Te ostatnie wykonano z delikatnej skóry, która ściśle opinała dłonie.
Przed włożeniem marynarki wpiął w klapę prestiżową odznakę NSDAP. Był z niej dumny. Odznaczano nią elity. A według obowiązujących od 1933 roku standardów Hartman przynależał do tej właśnie grupy. Były dwa rodzaje Goldenes Ehrenzeichen der NSDAP. Pierwszy z nich przeznaczony był dla Alte Kämpfer, tak zwanej starej gwardii, czyli mówiąc wprost, pionierów i bojowników nazizmu. Taką odznakę miało prawo nosić jedynie pierwszych sto tysięcy członków, którzy wstąpili do partii przed rokiem 1930. Niestety Hartman był za młody, żeby dostąpić takiego zaszczytu. Chcąc nie chcąc, musiał zadowolić się odznaką przyznawaną członkom NSDAP, którzy nie tylko cieszyli się specjalnymi względami Adolfa Hitlera, lecz także mieli na swoim koncie szczególne zasługi dla partii oraz III Rzeszy.
Piętnaście minut później był gotowy do wyjścia. Oflagowany czarny mercedes-benz serii 770 z osobistym kierowcą Göringa stał już zaparkowany na wprost kamienicy, w której mieszkał Hartman. Nie czekając, aż płatki śniegu oblepią mu palto, zajął miejsce na tylnej kanapie. Kierowca zatrzasnął za nim drzwi. Wnętrze samochodu pachniało nowością, tytoniem oraz skórą. Auto zakręciło i po chwili włączyło się do ruchu. Dopiero przy wyjeździe z Berlina esesman uzmysłowił sobie, że piastujący funkcję marszałka przebywa poza miastem. Dla pewności zapytał jednak kierowcę, czy ich celem jest Karinhall. Tamten tylko przytaknął. Ledwie minęli rogatki miasta, skręcili w stronę Bernau, następnie udali się w kierunku Eberswalde-Finowfurt. Tu kierowca zatankował. Po półgodzinie minęli położone w głębi lasu jezioro Werbellinsee i skierowali się do Schorfheide, a konkretnie na zachodni kraniec lasu, ku przesmykowi pomiędzy jeziorami Wuckersee i Großer Döllnsee. Właśnie w tym miejscu znajdowała się leśniczówka Karinhall.
Mimo że mieli do przejechania niewiele ponad sto kilo­metrów, zajęło im to prawie dwie godziny. Przez całą drogę padał mokry śnieg, który oblepiał samochód, zaklejał szyby, blokował wycieraczki. Błoto, które pojawiło się za miastem, też nie ułatwiało jazdy, bo co rusz samochód niebezpiecznie się ślizgał, a kierowca robił wszystko, żeby nie skończyli w przydrożnym rowie. Po jednym z takich poślizgów Hartman postanowił odrobinę rozładować napięcie, wypytując o parametry auta. Kierowca, jak przystało na zawodowca, wyliczył dane wozu z prędkością karabinu. Jego pasażer zapamiętał tyle, że samochód, którym jechali, pochodzi z serii luksusowych samochodów wyprodukowanych w latach 1930–1943, że zrobiono ich łącznie dwieście pięć sztuk w dwóch seriach, że wyposażono go w benzynowy silnik, że osiągał maksymalną prędkość stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, że miał czterobiegową manualną skrzynię biegów, gdzie przełożenie czwarte było nadbiegiem, i że najbardziej charakterystyczną cechę modelu 770 stanowi elegancka chromowana chłodnica.
Podczas gdy kierowca opiewał zalety mercedesa, Hartman krążył myślami o wiele dalej niż chromowana chłodnica. Jego umysł zaprzątała pewna kolekcja dzieł sztuki, a konkretnie pewien amsterdamski Żyd, który nie rozumiał, jak bardzo jego rozmówcy zależy nie tyle na jej całości, ile na kilku, no, powiedzmy kilkunastu, arcydziełach szesnastowiecznego malarstwa. Hartman znał wiele sposobów, aby przekonać „śpieszących na pociąg”, jak ich w myślach nazywał, by dobrowolnie pozbyli się wszelkich dóbr, przekazując je w zamian za życie swoje bądź swoich bliskich w stosowne ręce, za stosownym pokwitowaniem. Umiał ich też zmusić, to znaczy przekonać, aby za symboliczne kwoty, z tych samych powodów, zbyli gromadzony przez pokolenia majątek. Jednym słowem, potrafił zdobyć niemożliwe do zdobycia. Miał do tego talent i znał się na rzeczy jak mało kto. Odkąd pracował dla Göringa, siła jego perswazji była tym większa, im większy procent dostawał od „wykupionej” rzeczy. Ale tym razem Żyd pozostawał nieugięty, był problemem. Był. Hartman złapał się na tym, że myśli o holenderskim kolekcjonerze w czasie przeszłym. Uśmiechnął się pod nosem. Skoro stary dziad tak się stawiał, nie pozostało mu nic innego, jak wypchnąć go z czasu teraźniejszego prosto w objęcia przeszłego. Nic prostszego. W tym akurat był specjalistą.
Tak oto dotarłeś, Czytelniku, do zapowiadanej w pierwszym prologu sceny.
Teraz już widać tonący w mroku, niczym kret przedzierający się przez śnieżne zaspy samochód ze znaczkiem Mercedesa. Właśnie w tej chwili przecina on linię wiejskiej posiadłości Karinhall, wtacza się majestatycznie przez bramę i mija dwie wieże z herbami rodowymi Göringa.
Hartmana przywitały lodowate podmuchy wiatru. Okazała rezydencja marszałka III Rzeszy Hermanna Göringa wzniesiona za państwowe pieniądze w niczym nie przypominała dawnego pałacyku myśliwskiego, w którym miało powstać mauzoleum poświęcone pamięci jego pierwszej żony – Karin von Kantzow.
Nie minęły dwa lata od zakupu stu tysięcy akrów, gdy urokliwe miejsce położone na stromym zboczu pomiędzy jeziorami stało się placem budowy wymarzonego domu Göringa. Głównym budulcem były kamień oraz drewniane bale. Projekt obejmował hol prowadzący do pokoju kominkowego, kuchnię, dwie toalety oraz znajdujący się na piętrze gabinet z dużym tarasem. Z czasem jednak domek myśliwski stał się jedynie częścią ogromnego kompleksu będącego symbolem władzy, potęgi i bogactwa.
Dworek skrywał kilkanaście sypialni, liczne pokoje dla gości, kręgielnię, krytą kopułą bibliotekę z długim na ponad dziewięć metrów biurkiem, olbrzymi basen z podgrzewaną wodą, salę gimnastyczną oraz gigantyczną – dwieście pięćdziesiąt metrów kwadratowych – jadalnię. Największą atrakcją było okno z widokiem na jezioro o imponujących wymiarach dziesięciu metrów szerokości i pięciu wysokości. Zostało ono skonstruowane tak, aby szyby chowały się w podłogę po naciśnięciu guzika. Niewiele mniej zachwytów wywoływała zajmująca kilkaset metrów kwadratowych makieta kolejowa z domkami, tunelami i górami.
Słynący z zamiłowania do luksusu Göring robił wszystko, aby posiadłość wzbudzała podziw. Reprezentacyjne pomieszczenia z marmurowymi podłogami wyściełane kosztownymi dywanami, obwieszone francuskimi gobelinami, udekorowane obrazami i rzeźbami największych mistrzów niejednego olśniły. Same dzieła sztuki „nabyte” przez holenderskiego antykwariusza Aloisa Miedla każdego, kto choć odrobinę znał się na sztuce, wprawiały na przemian w zachwyt i konsternację. A Holender dwoił się i troił, żeby zadowolić Göringa. Zresztą nie pracował za darmo. Zanim dostąpił tego zaszczytu, Gestapo aresztowało jego żonę i dzieci. Wspaniałomyślny marszałek oczywiście obiecał nakaz ich zwolnienia, pod warunkiem że Żyd będzie pracował tylko dla niego. A Göringa interesowała zwłaszcza słynna kolekcja Goudstikkera.
Ociekający przepychem pałac zasypywały dzieła sztuki. Dla przykładu: w chwili wypowiedzenia Polsce wojny znajdowało się tam zaledwie dwieście eksponatów. Aktualnie kolekcja liczyła ponad tysiąc trzysta obrazów (gospodarz szczególnie cenił Rubensa, Vermeera i Memlinga), około dwustu pięćdziesięciu rzeźb, ponad sto gobelinów, około sześćdziesięciu francuskich i perskich dywanów oraz blisko dwieście arcydzieł sztuki rękodzielniczej. Śmiało można powiedzieć, że była to jedna z największych i najcenniejszych kolekcji sztuki na świecie. To jednak miało się niebawem zmienić. To i kilka innych rzeczy.
Drugi po Hitlerze człowiek słynął z obsesji na punkcie starożytnego Rzymu. Kiedyś został nawet przyrównany do Nerona. Ośmielił się to uczynić Schacht, minister gospodarki i prezes banku. Ale to, że marszałek biegał po ogrodzie odziany w togę, z wieńcem laurowym na głowie i pierścieniami na palcach u rąk i stóp, jakoś nikogo w III Rzeszy nie śmieszyło. Ponury naród, takie same czasy.
Mimo że dwaj panowie za sobą nie przepadali, Hartman był częstym gościem w Karinhallu. Göring podziwiał jego niebywałą skuteczność, z kolei sam Hartman doceniał pełną niezależność.
I tym razem, idąc w kierunku gabinetu, starał się nie dostrzegać zalegających wszędzie zwierzęcych skór, masy poroży i wypchanych zwierząt. Nigdy nie był zwolennikiem polowań, myśliwskich trofeów i innych atrakcji spod znaku Hubertusa. Nigdy też nie wziął udziału w gonitwie za lisem. W tym względzie nie rozumiał upodobań marszałka. To znaczy rozumiał je połowicznie. Bo tropienie, ściganie i strzelanie rezerwował tylko dla ludzkiej zwierzyny. Taki już był. I nie zamierzał się zmienić.
Z daleka dostrzegł znajomą sylwetkę Karla Haberstocka. Berliński marszand, a zarazem oddany i zaufany doradca artystyczny dowódcy Luftwaffe przechadzał się nerwowo korytarzem. Ponieważ Hartman nie znosił konkurenta z wzajemnością, ich powitanie sprowadziło się do Heil Hitler! i zdawkowej, grzecznościowej rozmowy. Upłynął kwadrans, zanim gabinet opuścił Allen Loebl, osobisty Żyd marszałka. Haberstock, nie czekając, aż zostanie poproszony, wślizgnął się do środka. Loebl stał na środku korytarza wyraźnie czymś wstrząśnięty.
Nienawiść do Żydów była u Hartmana silniejsza od zasad, które mu wpojono. Ograniczył się do skinięcia głową. Niemiec nie mógł przeżyć, że ktoś taki jak Göring toleruje takiego śmiecia. Nie potrafił też pogodzić się z faktem, że odznaczenie partii zdobiło klatkę piersiową Żyda. Oszaleli! Wszyscy powariowali! Ktoś taki zasługiwał co najwyżej na gwiazdę Dawida! Kraj ewidentnie schodzi na psy. Ostatnie spostrzeżenie zaskoczyło nawet jego.
Gdy Hartman wszedł do gabinetu, marszałek siedział za wielkim dębowym biurkiem, na którym w srebrnych ramkach stały obok siebie dwie fotografie: jego pierwszej żony oraz Hitlera. Tuż obok wylegiwał się niemałych rozmiarów tygrys. Göring prezentował się fatalnie. Był bez munduru i wyglądał jak wieprz. Ostatnio bardzo się roztył. Istniało niebezpieczeństwo, że w krótkim czasie osiągnie wagę stu pięćdziesięciu kilogramów. Hartman nie miał pojęcia, dlaczego ktoś, kto posiadał całą gamę mundurów (niektóre sam zaprojektował), kto przechowywał w szafie około dwudziestu cywilnych garniturów, mógł publicznie wystąpić w skórzanym stroju à la Robin Hood. Fantazyjna kamizelka, gatki jak dla krasnala, koszula o przykrótkich rękawach i wzorzyste getry wprawiły go w konsternację. Brakowało tylko kapelusika z piórkiem i łuku. Ten ostatni gadżet mógł się jednak kryć pod biurkiem. Ale nie pogrążajmy jeszcze bardziej w oczach Czytelnika pana na Karinhallu.
Pierwszy odezwał się Göring.
– Napije się pan czegoś? – zaproponował, wskazując wysadzaną diamentami buławą wolny fotel.
Hartman pokręcił głową, zajmując miejsce.
– To może od razu przejdziemy do rzeczy?
Esesman założył nogę na nogę.
– Nie naciskałbym na to spotkanie, gdyby nie pewne okoliczności. Jak już mówiłem, interesuje mnie kilka obrazów.
– Dwadzieścia pięć, o ile się nie mylę. – Göring nie mógł sobie odmówić przyjemności przerwania wypowiedzi nielubianego rozmówcy.
– Dokładnie. Chciałbym, aby zostały zabezpieczone i przewiezione do Jeu de Paume.
Jeu de Paume w ogrodach Tuileries. Wcześniej sala do gry, która kiedyś przerodzi się w tenisa. Potem – galeria.
– Po cóż te eufemizmy? Powiedzmy sobie wprost: chciałby pan położyć na nich łapę.
Hartman nawet nie udawał obruszonego.
– Nie do końca, ale przyjmijmy, że ma pan rację i chciałbym te obrazy zatrzymać dla siebie.
– W porządku. Czy to te same obrazy, o których ostatnio rozmawialiśmy? – Pytaniu towarzyszyło drapanie buławy po tłustym karku.
– Tak.
– Toż to cała plejada mistrzów – jęknął Göring, przywołując w pamięci niektóre z nazwisk. – Czy to zabezpieczenie na przyszłość?
– To pańska teoria.
Tajemniczość Hartmana wywołała na twarzy marszałka grymas niezadowolenia.
Niewiele osób mogło pozwolić sobie na taki ton w rozmowie z Göringiem. Uprzywilejowaną pozycję dawała Hartmanowi pewna teczka, którą trzymał u kochanki. Były w niej dokumenty. Karta przetargowa, która wywleczona na światło dzienne nie tylko pogrążyłaby marszałka III Rzeszy, ale i najpewniej zaprowadziłaby go pod sąd. A tego przecież nikt nie chciał. Nikt tu nie zamierzał prać brudów. Nikt też nikogo nie próbował szantażować. Przynajmniej nie w tej chwili.
– Rozumiem, że nic się już od pana nie dowiem.
– Wolałbym pewne rzeczy zachować dla siebie. Pan akurat powinien mnie zrozumieć.
Göring zamilkł na kilka sekund i przyglądał się Hartmanowi, zanim podjął rozmowę:
– Doskonale pana rozumiem, Sturmbannführer. Oddam panu tę jedną przysługę. Potem nie chcę pana widzieć.
– Wedle rozkazu. – Niedbały ton, z jakim Hartman przytaknął, świadczył o tym, że strach przed rozmówcą był mu obcy.
Fałszywa nuta uniżoności jeszcze przez jakiś czas dźwięczała w głowie Göringa.
– W takim razie proszę zapisać tytuły w tym notesie.
Wyglądało na to, że dobili targu. Na twarzy Göringa odmalowała się ulga. Chwilę później niewielki notes oprawiony w czarną skórę, na której wybito symbol swastyki, wylądował na biurku przed Hartmanem. Po kilku sekundach dołączyło do niego pióro.
Sporządzenie listy zajęło Hartmanowi ponad pięć minut. Wśród dwudziestu pięciu malarzy dwukrotnie występowali Hans Holbein, Jan Vermeer, Jan van Eyck, El Greco, Caravaggio, Jean-Auguste-Dominique Ingres, Alfred Sisley oraz Caspar Netscher. Trzy razy rzucało się w oczy imię i nazwisko Giuseppe Arcimbolda. Pojedynczo występowali Rembrandt, Leonardo, Hans Memling, Paolo Uccello, Antoon van Dyck oraz Thomas Gainsborough.
Sama lista prezentowała się następująco: Caravaggio, Oszuści karciani (1596, 97 × 134 cm); Holbein, Portret astronoma Nikolasa Kretzera (1528, 83 × 67 cm); van Eyck, Portret mężczyzny w czerwonym turbanie (1433, 25,8 × 18,9 cm); Rembrandt, Autoportret (1629, 89 × 74 cm); Caravaggio, Biczowanie Chrystusa (1607, 134,5 × 175,4 cm); Holbein, Portret Erazma z Rotterdamu (z dopiskiem na marginesie: ten większy, namalował dwa i to w tym samym roku!) (1523, 76 × 51 cm); El Greco, Widok Toledo (ok. 1600, 121 × 109 cm); van Dyck, Portret Izabelli Brant (1621, 153 × 120 cm); Arcimboldo, Bibliotekarz (1566, 97 × 71 cm); Netscher, Piszący list (1665, 27 × 18,5 cm); Sisley, Młyn w Moret (1803, 51 × 70 cm); Leonardo, Święty Jan Chrzciciel (1513–1516, 69 × 57 cm); El Greco, Święty Hieronim pokutujący (1612–1614, 168 × 110 cm); Vermeer, Czytająca list (1657, 83 × 64,5 cm); Ingres, Edyp i Sfinks (1808, 189 × 144 cm); van Eyck, Madonna Kanclerza Rolin, zwana także Madonną z Autun (1435, 66 × 62 cm); Uccello, Święty Jerzy ze smokiem (1455, 56,5 × 74 cm); Vermeer, Alegoria malarstwa (1662–1665, 130 × 110 cm); Memling, Betszeba wychodząca z kąpieli, inaczej Król Dawid podglądający Betszebę w kąpieli (1485–1490, 192 × 85 cm); Arcimboldo, Sędzia (1566, 64 × 51 cm); Gainsborough, Panienki Sloper (ok. 1784, wraz z adnotacją: brak wymiarów cm); Arcimboldo, Ziemia (1570, 70 × 48,5 cm); Sisley, Most w Argenteuil (1872, 38 × 61 cm); Ingres, Kąpiąca się, zwana również Kąpiącą się Valpinçona lub Wielką kąpiącą się (1808, 146 × 97,5 cm); Netscher, Młoda dziewczyna trzymająca list (ok. 1665, 74 × 60 cm).

 
Wesprzyj nas