Niesamowita opowieść, pełna napięcia, przekazana z mistrzostwem właściwym J.D. Barkerowi. Tajemnicza zjawa, samotny mężczyzna popadający w coraz większą obsesję oraz chłopiec o przerażającej destruktywnej mocy. Co połączy te postacie i jakie jest ich przeznaczenie?


Po stracie rodziców młody Jack Thatch widzi na cmentarzu Stellę – tajemniczą ośmioletnią dziewczynkę o ciemnych włosach i jeszcze ciemniejszych oczach, siedzącą samotnie na ławce, ściskającą ulubioną książkę.

To krótkie spotkanie wywołuje obsesję. Jack myśli o niej bezustannie, aż w końcu odnajduje ją ponownie dokładnie rok później, siedzącą na tej samej ławce, tylko po to, by wkrótce zniknąć.

W zaułku zostają znalezione zwłoki mężczyzny. Całe jego ciało jest spalone, ale ubranie zupełnie nietknięte. Detektyw Faustino Brier widzi to nie po raz pierwszy i wie, że nie ostatni. Za rok od dzisiaj znajdzie kogoś podobnego. Dokładnie 9 sierpnia.

Odizolowany od świata w zacienionym laboratorium, mały chłopiec znany tylko jako Obiekt „D” czeka, rośnie, uczy się. Nie wolno mu z nikim rozmawiać. Nigdy nie zaznał czyjegoś dotyku. Jego moc jest tak przerażająca, że ci, którzy go kontrolują, nigdy nie pozwolą mu opuścić tych murów.

Losy ich wszystkich łączą się w niewyobrażalny sposób.

J.D. Barker
W jej sercu czai się mrok
Przekład: Agata Ostrowska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 13 lipca 2022
 
 


Miała na imię Stella i poko­cha­łem ją od pierw­szego wej­rze­nia. Nawet kiedy na moich oczach zabiła czło­wieka, który był do mnie bar­dzo podobny, nie mogłem prze­stać jej kochać.
Nie wie­dzia­łem, że go zabiła – w tam­tej chwili nie mogłem tego wie­dzieć. Widzia­łem tylko, jak się całują, ale ten moment prze­po­wie­dział kres jego życia z taką pew­no­ścią, z jaką woda spływa po zbo­czu wzgó­rza.
Póź­niej mie­li­śmy razem ukryć ciało przy akom­pa­nia­men­cie jej prze­pro­sin za to, co uczy­niła.
A potem ode­szła, znik­nęła w mroku nocy.
Ja zaś nie mia­łem wyboru – musia­łem ruszyć za nią, choć serce prze­peł­niał mi ból, ale jej zapach cią­gnął mnie z całej siły.
Jack Thatch – 22 lata

Część 1


Pomyśl o dłu­gim łań­cu­chu zło­tych czy żela­znych ogniw, cierni czy kwia­tów, które by ni­gdy cie­bie nie oplą­tały, gdyby nie było jed­nego jakie­goś waż­nego i pamięt­nego dnia w twoim życiu.
Char­les Dic­kens, Wiel­kie nadzieje

8 sierp­nia 1984 roku
Osiem lat

1
– Czas.
– Cicho, smar­ka­czu. Roz­ma­wiam z sio­strą.
Patrzy­łem, jak cio­cia Jo wyciąga kolej­nego papie­rosa z paczki czer­wo­nych marl­boro setek, która leżała na jej szma­cia­nej tor­bie w kratę, wkłada go do ust, zapala srebrną zippo i posyła w niebo kłąb sza­rego dymu.
– Powie­dzia­łaś, że za godzinę. To było o pią­tej. Teraz jest szó­sta. Czas minął – stwier­dzi­łem. W ogóle nie miała poczu­cia czasu. Gdyby tylko mogła, cały dzień sie­dzia­łaby na tym cmen­ta­rzu i gadała do nagrob­ków. Czy raczej do nagrobka mojej mamy. Z tatą nie roz­ma­wiała. Ni­gdy za nim nie prze­pa­dała.
– Za dwie godziny leci Nie­ustra­szony.
– Nie prze­ga­pisz Nie­ustra­szo­nego.
– Ostat­nio prze­ga­pi­łem – przy­po­mnia­łem. – Wyszli­śmy stąd o szó­stej trzy­dzie­ści, w domu byli­śmy o siód­mej, zje­dli­śmy kola­cję, zmu­si­łaś mnie do kąpieli, a jak już sia­dłem przed tele­wi­zo­rem, to minęło pół odcinka. Takiego serialu nie można oglą­dać od środka. Trzeba zacząć od początku.
Cio­cia Jo zacią­gnęła się papie­ro­sem.
– Masz nie­sa­mo­witą pamięć jak na ośmio­latka, wiesz?
– Możemy już iść?
– Jesz­cze nie.
Wes­tchną­łem i się­gną­łem po radio.
Cio­cia Jo roz­ło­żyła koc na gro­bach rodzi­ców, żeby­śmy nie sie­dzieli w mokrej tra­wie. Przez całe rano padał deszcz, a słońce w Pit­ts­bur­ghu, nawet sierp­niowe, nie­zbyt sku­tecz­nie suszyło. Zie­mia na­dal klą­skała bło­tem.
– Cztery lata, Katy – prze­mó­wiła cio­cia Jo do nagrobka mamy. – Cztery lata temu ten drań cię zabrał. Ode­brał cię nam, mnie i two­jemu malut­kiemu Jac­kowi.
– Tatuś nie zabił mamusi.
– Prze­cież to on pro­wa­dził, nie?
– To był wypa­dek.
– Był pijany.
– Mama wypiła dwa kie­liszki wina, a tata colę. Tak powie­dział kel­ner. Wszystko jest w rapor­cie poli­cji.
Cio­cia Jo popra­wiła prze­krzy­wione kwiaty w wazo­nie mamusi. Paznok­cie miała pożół­kłe. Sam wybra­łem te kwiatki, sto­krotki, w super­mar­ke­cie w dro­dze na cmen­tarz. W wazo­nie tatu­sia nie było żad­nych kwiat­ków, tylko zatę­chła desz­czówka i chwa­sty. Cio­cia Jo nie pozwa­lała mi go wyczy­ścić.
– Upił się jesz­cze przed wyj­ściem.
Pokrę­ci­łem głową.
– W domu pił her­batę mro­żoną, mama też, a potem pod­rzu­cili mnie do cie­bie.
– Skąd możesz to wie­dzieć?
– Sama mówi­łaś, że mam samo­witą pamięć.
– Mia­łeś cztery latka.
– Piłem mleko cze­ko­la­dowe. Mama prze­lała mi je do butelki z dziób­kiem, żebym mógł je ze sobą zabrać. Sie­dzie­li­śmy u cie­bie na kana­pie, obej­rze­li­śmy Magnum, a potem od razu poło­ży­łaś mnie spać. Wtedy nie kaza­łaś mi się kąpać.
– Hm.
– Radio nie działa. – Obró­ci­łem pokrę­tło dookoła, ale z gło­śnika doby­wały się tylko trza­ski.
– Działa, tylko trudno tutaj zła­pać sygnał.
– To po co je przy­nio­słaś?
– Bo cza­sem się udaje, a twoja mama lubiła muzykę.
Sta­cja Bob FM nada­wała na 96,9. Usta­wi­łem pokrę­tło ciut na lewo od 97. Huey Lewis zaśpie­wał coś o jakimś nowym leku, ale po chwili wokal znów uto­nął w szu­mie.
Rzu­ci­łem radio na koc obok torby cioci.
– Może odpusz­czę dziś sobie kąpiel.
– Nic z tego.
– Jeśli nie będę się kąpał, będziemy mogli zostać aż do siód­mej, a i tak nie prze­ga­pię Nie­ustra­szo­nego – tłu­ma­czy­łem.
Cio­cia Jo zdu­siła nie­do­pa­łek na kra­wę­dzi nagrobka taty, po czym scho­wała go do nie­du­żej puszki, którą trzy­mała w kie­szeni far­tuszka spło­wia­łego, nie­gdyś różo­wego stroju kel­nerki. Zwy­kle rzu­cała pety na zie­mię, ale nie tutaj, na cmen­ta­rzu, a zwłasz­cza w pobliżu grobu mamusi. Zapa­liła kolej­nego i zacią­gnęła się głę­boko.
– No dobrze, dzi­siaj bez mycia, ale jutro koniecz­nie masz się wyką­pać. Zgoda?
– Zgoda.
– No to jesz­cze godzinkę. Co tu jest napi­sane, Jack? Umiesz prze­czy­tać?
– Prze­cież wiesz, że umiem.
– No to co jest napi­sane?
– Co roku każesz mi to czy­tać.
– Co jest napi­sane, Jack? – Postu­kała w bok nagrobka mamy dło­nią, w któ­rej trzy­mała zapal­niczkę. – Prze­czy­taj.
Prze­wró­ci­łem oczami.
– Kaitlyn Gar­gery Thatch. Szes­na­sty lutego tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­siąt osiem, ósmy sierp­nia tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­siąt. Kocha­jąca żona, matka i sio­stra.
– Moja kochana sio­strzyczka. Powinni jesz­cze napi­sać: „Zamor­do­wana przez potwora, który piciem wpę­dził się do grobu obok, a ją zacią­gnął ze sobą siłą, bo nie chciał być sam”.
– Tatuś nie pił.
– Pił jak smok.
Cio­cia Jo lubiła się napić, głów­nie wina. Zakła­dała, że wszy­scy inni też piją. Ni­gdy nie widzia­łem, żeby tata pił. Mama ow­szem, ale nie­dużo, nie tak jak jej sio­stra.
Na nagrobku tatu­sia wid­niały tylko imię i nazwi­sko, data uro­dze­nia i data śmierci. Ta sama co u mamusi. Gdyby cio­cia Jo posta­wiła na swoim, w ogóle nie miałby nagrobka. Na szczę­ście decy­zja nie nale­żała do niej – kole­dzy taty ze sklepu z narzę­dziami zro­bili zrzutkę i zapła­cili za obie tablice, bo rodzice nie mieli odło­żo­nych żad­nych oszczęd­no­ści na pogrzeb. Nagrobki wycio­sano z jed­nej czar­nej gra­ni­to­wej płyty. Kamień mamy lśnił, zaraz po przyj­ściu cio­cia sta­ran­nie go wypo­le­ro­wała. Ten taty pokry­wała war­stwa pyłu i brudu, a sam kamień pod spodem zma­to­wiał. Wrócę póź­niej, żeby go wyczy­ścić, żeby lśnił tak jak ten mamusi.
Kiedy zgi­nęli, mia­łem cztery lata, więc zaokrą­glone szczyty nagrob­ków nade mną góro­wały. Jed­nak od tego czasu uro­słem już pra­wie pół metra. Teraz wsta­łem i wygła­dzi­łem dżinsy na guzo­wa­tych kola­nach.
– A ty dokąd?
– Przejdę się tro­chę.
– Powi­nie­neś zostać i poroz­ma­wiać z matką – żach­nęła się cio­cia. – Na pewno jest bar­dzo cie­kawa, co się u cie­bie wyda­rzyło przez ten ostatni rok.
Znowu prze­wró­ci­łem oczami i poło­ży­łem dłoń na nagrobku mamy.
– Mam osiem lat, mamo. Nie mam kole­gów, bo dzie­ciaki są głu­pie. Cio­cia Jo nie pozwala mi jeść cia­stek cze­ko­la­do­wych na śnia­da­nie, a w szkole jest nudno. Kolejny raport za rok, może wcze­śniej, jeśli coś się zmieni w spra­wie cia­stek.
Ciotka mach­nęła ręką z papie­ro­sem.
– Idź. Tylko nie odchodź za daleko.
Zer­k­ną­łem na nagro­bek taty. Wie­dzia­łem, że wrócę i z nim poroz­ma­wiam. Ale nie chcia­łem, żeby cio­cia Jo słu­chała.
Wzią­łem radio z koca, mak­sy­mal­nie wycią­gną­łem antenę, pogło­śni­łem i trzy­ma­jąc nie­duży odbior­nik przed sobą, ruszy­łem w górę zbo­czem nie­wy­so­kiego pagórka w kie­runku reszty cmen­ta­rza.
Rodzi­ców pocho­wano na połu­dnio­wym krańcu pod klo­nem czer­wo­nym. O tej porze roku liście pło­nęły jaskrawą barwą.
Szum na chwilę ustał i wyda­wało mi się, że sły­szę Eltona Johna, ale zaraz znowu prze­padł. Na szczy­cie wzgó­rza skrę­ci­łem ostro w lewo, pil­nu­jąc, żeby trzy­mać się kamien­nej ścieżki i nie dep­tać po gro­bach.
Zatrzy­ma­łem się przy mau­zo­le­ach sto­ją­cych w dwóch rów­nych rzę­dach po obu stro­nach ścieżki.
W Pit­ts­bur­ghu było wiele cmen­ta­rzy. Ten, All Saints Hol­low, nale­żał do naj­więk­szych.
Mau­zo­lea.
Nie prze­pa­da­łem za nimi.
Cio­cia Jo mówiła, że kiedy prze­jeż­dża się obok cmen­ta­rza, trzeba wstrzy­my­wać oddech, żeby dusze zmar­łych nas nie zna­la­zły. Nie wiem, dla­czego ta zasada nie obo­wią­zy­wała na tere­nie cmen­ta­rza, ale jeśli gdzie­kol­wiek powinna mieć rację bytu, to wła­śnie przy mau­zo­le­ach. Powie­trze było tu nie­ru­chome. Wyobra­ża­łem sobie nie­bosz­czy­ków wyglą­da­ją­cych przez szcze­liny w kamien­nych ścia­nach, wycią­ga­ją­cych kości­ste dło­nie gotowe w każ­dej chwili łapać niczego nie­podej­rze­wa­ją­cych chłop­ców i wcią­gać ich do tych przy­sa­dzi­stych budowli, tak żeby zagi­nął po nich wszelki słuch.
Nabra­łem dużo powie­trza w płuca, przy­ci­sną­łem radio do piersi i rzu­ci­łem się bie­giem mię­dzy mau­zo­le­ami. Pra­wie się potkną­łem, kiedy z gło­śnika ryk­nął nagle Steve Perry.
Kiedy dotar­łem do końca sze­regu mau­zo­leów i wypu­ści­łem powie­trze, z radia znów roz­legł się szum. Nie mia­łem poję­cia, dla­czego radio zadzia­łało mię­dzy gro­bow­cami, i nie zasta­na­wia­łem się nad tym. Mogłem zna­leźć inne miej­sce. Na pewno tam nie wrócę.
Rozej­rza­łem się wokół, po ponad­stu­hek­ta­ro­wym pagór­ko­wa­tym tere­nie, ale nie dostrze­ga­łem już cioci Jo ani klonu czer­wo­nego.
Cmen­tarz koń­czył się gęstą linią drzew. Stała tam czarna meta­lowa ławeczka, omia­tana gałę­ziami wierzby pła­czą­cej – bal­da­chim z wąskich liści i mchu uno­sił się ciężko w ciem­no­ści. Na ławce sie­działa dziew­czyna. Jakieś trzy­dzie­ści metrów dalej, przy bia­łym SUV-ie na jed­nej z dróg dojaz­do­wych, stała kobieta z rękami w kie­sze­niach dłu­giego bia­łego płasz­cza.
Nie było upału, ale chłodu też nie, za cie­pło na taki strój. Jej to chyba nie prze­szka­dzało. Płaszcz miała zapięty pod szyję. Kiedy zauwa­żyła, że zbli­żam się zza wzgó­rza, obró­ciła się w moją stronę. Oczy miała czarne, jastrzę­bie. Włosy, białe tak jak płaszcz, powie­wały na deli­kat­nym wie­trze. Na mój widok zesztyw­niała, wypro­sto­wała plecy. Dło­nie zaci­snęły się w pię­ści i znik­nęły w fał­dach płasz­cza. Stała tak jesz­cze przez chwilę, nie odry­wa­jąc ode mnie czuj­nych, dziw­nych oczu, a potem prze­nio­sła wzrok znowu na dziew­czynę na ławce.
Dziew­czyna miała na sobie białą marsz­czoną blu­zeczkę, rów­nież zapiętą od góry do dołu i schlud­nie wsu­niętą w czarną spód­nicę za kolano. Dłu­gie brą­zowe włosy, żywio­łowo pofa­lo­wane i pokrę­cone, spły­wały jej na ramiona i plecy. Z jed­nej strony czę­ściowo zasła­niały jej twarz, z dru­giej były zało­żone za ucho. Nie odry­wała ciem­nych oczu od książki, którą trzy­mała na kola­nach dłońmi w ręka­wicz­kach.
Trudno powie­dzieć, jak długo tam sta­łem.
Trudno powie­dzieć, dla­czego tam sta­łem.
Ale sta­łem i patrzy­łem na nią, jak prze­wraca strony z łagodną deter­mi­na­cją, lekko roz­chy­lo­nymi ustami bez­gło­śnie odczy­tu­jąc kolejne słowa dla zafa­scy­no­wa­nej jed­no­oso­bo­wej publicz­no­ści.
Moje radio ryk­nęło nagle Jes­sie’s Girl i dziew­czyna pode­rwała gwał­tow­nie głowę, spoj­rzała na mnie, jedną ręką roz­waż­nie zazna­cza­jąc miej­sce w książce.
Zaczą­łem nie­zdar­nie krę­cić gał­kami radia i w końcu udało mi się ści­szyć.
Nie pamię­tam, żebym pod­cho­dził do ławki, ale w jakiś spo­sób do niej dotar­łem i zatrzy­ma­łem się tuż obok.
Dziew­czyna zmarsz­czyła czoło i z zacie­ka­wie­niem prze­krzy­wiła głowę.
– Ojejku, ale z cie­bie brzy­dal.
Nie wie­dzia­łem, co na to odpo­wie­dzieć, więc mil­cza­łem. Wie­dzia­łem, że nie jestem brzydki. Cio­cia Jo powta­rzała, że na szczę­ście wro­dzi­łem się w mamę, bo wygląd po ojcu byłby praw­dzi­wym prze­kleń­stwem. Ale mia­łem zdję­cie tatu­sia, jedyne, które udało mi się ukryć przed cio­cią. Wyglą­dał jak gwiaz­dor fil­mowy, stał obok pordze­wia­łego forda, tego samego, który pro­wa­dził, kiedy…
– Ubra­nia też masz zła­chane. – Mówiła z dziw­nym akcen­tem, tro­chę jak James Bond, ale nie do końca.
Radio zapisz­czało gło­śno, zagłu­sza­jąc Ricka Spring­fielda i wszystko inne. Wyłą­czy­łem odbior­nik, zło­ży­łem antenę i nagle wdra­py­wa­łem się na ławkę, żeby siąść na prze­ciw­nym końcu. Znowu nie wie­dzia­łem dla­czego. Mój mózg krzy­czał, żebym ucie­kał. Prze­cież to dziew­czyna. Nie inte­re­so­wały mnie dziew­czyny, zwłasz­cza takie sztywne porząd­ni­sie pach­nące kwiat­kami. Ale nie ucie­kłem. Usia­dłem na tej samej ławce co ona, igno­ru­jąc dziwne łasko­ta­nie w brzu­chu.
Poka­za­łem głową na kobietę sto­jącą przy SUV-ie.
– To twoja mama?
– Nie, to nie jest moja matka.
– To dla­czego na cie­bie patrzy?
– Taka jej rola.
– Tro­chę to dziwne.
Dziew­czyna się uśmiech­nęła, ale po chwili spo­waż­niała, jakby nie chciała, żebym to zauwa­żył, jakby nie roz­da­wała uśmie­chów tak swo­bod­nie.
– Co z cie­bie za chło­pak, że sam włó­czysz się po cmen­ta­rzu? Gdzie twoi rodzice?
– Nie żyją.
– Naprawdę? Kto ich zabił?
Nie „na co umarli?” albo „co się stało?”, ale kto ich zabił. Jakby śmierć z rąk dru­giej osoby była czymś zupeł­nie logicz­nym.
– Co czy­tasz? – spy­ta­łem, żeby zmie­nić temat. Nie chcia­łem teraz roz­ma­wiać o mamie i tacie. Na dziś mia­łem dość.
Pod­nio­sła książkę, poka­zu­jąc mi okładkę – Wiel­kie nadzieje Char­lesa Dic­kensa. Grzbiet mięk­kiej oprawy był nie­mal biały od zagięć, egzem­plarz otwie­rano i zamy­kano tyle razy, że kolor wyblakł, a papier popę­kał. Okładka pre­zen­to­wała się nie­wiele lepiej. Książka miała na oko tak z tysiąc lat, wyglą­dała na ura­to­waną z dna kar­tonu w jakiejś piw­nicy.
– To ta o chło­paku z tra­twą?
– Hmm. Brzy­dal, a do tego nie­oczy­tany.
– Co to niby ma zna­czyć?
– Cho­dzi ci o Przy­gody Hucka Finna. Tam­tej książki nawet nie napi­sał Dic­kens, tylko Twain. Twain to marny pismak. To nawet nie jest jego praw­dziwe nazwi­sko. Zwy­kły kapi­tan łódek, któ­remu uda­wało się naskro­bać parę lini­jek w prze­rwach od picia i hazardu.
Nie czy­ta­łem niczego Dic­kensa ani Twa­ina. Na mojej półce z książ­kami stała połowa serii o bra­ciach Har­dych i kil­ka­dzie­siąt komik­sów. Nie zna­łem nikogo, kto czy­tałby Twa­ina czy Dic­kensa, nawet moi rodzice czy cio­cia Jo.
– O czym są Wiel­kie nadzieje?
Kobieta od SUV-a zna­la­zła się bli­żej nas. Nie zauwa­ży­łem, żeby się prze­miesz­czała, ale teraz stała już tylko w odle­gło­ści kilku metrów, obser­wo­wała nas kątem oka i nie­wąt­pli­wie nasłu­chi­wała każ­dego słowa.
Dziew­czyna spoj­rzała na książkę trzy­maną w rękach.
– O wszyst­kim, co naprawdę się liczy.
– Nie rozu­miem.
– Nic dziw­nego.
– Mogę zoba­czyć? – Się­gną­łem po książkę, ale dziew­czyna odsu­nęła się dalej na swój koniec ławki. Kobieta zaczęła się zbli­żać, lecz sta­nęła, kiedy dziew­czyna na nią spoj­rzała.
Poło­żyła książkę na ławce i czub­kami pal­ców prze­su­nęła ją w moją stronę. To wyraź­nie uspo­ko­iło kobietę.
Wzią­łem tomik do ręki i prze­czy­ta­łem opis na tyl­nej okładce.
– Mam na imię Stella – powie­działa dziew­czyna. – Na cześć boha­terki tej książki, tyle że ona nazy­wała się Estella.
Poda­łem jej książkę. Spo­dzie­wa­łem się, że każe mi prze­su­nąć ją z powro­tem po ławce, ale nie. Chwy­ciła ją i znów poło­żyła sobie na kola­nach.
– Kiedy dziew­czyna ci się przed­sta­wia, wypada się odwza­jem­nić.
– Odwza­jem­nić?
Wes­tchnęła.
– Zro­bić to samo, odpo­wie­dzieć.
– Aaa, nazy­wam się Jack, Jack Thatch.
– Pospo­lite imię dla pospo­li­tego chło­paka. A jak naprawdę masz na imię? Nikt tak naprawdę nie nazywa się Jack, zwy­kle to zdrob­nie­nie od Johna, zresztą ni­gdy tego nie rozu­mia­łam. Nie jak Mike od Micha­ela, bar­dziej jak Bill od Wil­liama, tylko jesz­cze dziw­niej.
– Ofi­cjal­nie nazy­wam się John Edward Thatch – odpar­łem. – Ale wszy­scy wołają na mnie Jack.
– Oczy­wi­ście. A kim jest ten Edward? To zapewne jakiś krewny.
– Mój tata miał na imię Edward. Wszy­scy mówili mu Eddie. Ile masz lat? Dziw­nie mówisz.
Jej wzrok powę­dro­wał do star­szej kobiety, a potem spo­czął na okładce książki. Zaczęła sku­bać kartki.
– Osiem.
– Nie mówisz, jak­byś miała osiem lat. Ja też mam osiem.
– Cóż, ty też nie mówisz jak ośmio­la­tek.
– Stello? – powie­działa kobieta pół­gło­sem, jakby z przy­ganą, prze­cią­ga­jąc imię. – Musimy już iść.
Stella wes­tchnęła i przy­mknęła oczy. Powie­działa coś szep­tem tak cichym, że nie dosły­sza­łem słów, ale kobieta naj­wy­raź­niej zro­zu­miała, choć stała dalej.
Pokrę­ciła głową, a Stella zmarsz­czyła brwi, zesko­czyła z ławki i ręką wygła­dziła spód­nicę. Ruszyła ku kobie­cie przez trawę.
– To cześć – powie­dzia­łem, pod­no­sząc rękę.
Zatrzy­mała się i zwró­ciła w moją stronę.
– Nie­zwy­kle miło było mi cię poznać, Joh­nie Edwar­dzie Jacku That­chu.
Po tych sło­wach poma­sze­ro­wała pod górę do cze­ka­ją­cego samo­chodu. Kobieta podą­żyła za nią. Kiedy się odwra­cała, wiatr pode­rwał połę jej płasz­cza i zoba­czy­łem coś pod spodem, obraz, który wciąż widzę tak wyraź­nie, jakby to było wczo­raj: lufę strzelby opartą o jej nogę.
Patrzy­łem, jak Stella wsiada do tyłu auta. Kobieta zamknęła za nią drzwiczki i oto znik­nęła, ukryta za przy­ciem­nia­nymi szy­bami, coraz mniej­szymi, w miarę jak samo­chód się odda­lał.

2
– Zosta­wi­łam w kuchni dzie­sięć dola­rów na pizzę. Już zamó­wi­łam. Jak przy­wiozą, daj dostawcy całą dychę: osiem za pizzę i dwa napiwku, jasne?
– Jasne – odpo­wie­dzia­łem, nie odry­wa­jąc wzroku od tele­wi­zora. W zeszłym roku cio­cia Jo upo­lo­wała atari 2600 na jakiejś wyprze­daży gara­żo­wej, a do kon­soli dorzu­cili całe pudełko gier. Naj­chęt­niej gra­łem w Pac-Mana i cał­kiem nie­źle mi szło. Jesz­cze lepiej radzi­łem sobie z Ms. Pac-Man, ale to już w salo­nie gier. Pit­fall! też był fajny.
– Czy ty mnie w ogóle słu­chasz?
– Pizza, kasa, napi­wek, jasne – mruk­ną­łem.
– Dobrze, a czego masz nie robić?
– Nikomu otwie­rać.
– Z wyjąt­kiem dostawcy pizzy.
– Z wyjąt­kiem dostawcy pizzy.
Cio­cia Jo schy­liła się i poca­ło­wała mnie w czu­bek głowy. Jej kel­ner­ski mun­du­rek pach­niał nale­śni­kami i przy­pa­lo­nymi grzan­kami.
– Dzi­siaj zamy­kam, ale powin­nam wró­cić około pół­nocy. Może nawet wcze­śniej, jeśli mi się uda.
– A co, jak facet z pizzą będzie miał sie­kierę i porą­bie mnie na kawa­łeczki?
– To nie dasz mu napiwku. Muszę lecieć. – Po chwili już była za pro­giem, została po niej tylko smużka dymu z papie­rosa.
Duch Blinky zła­pał mnie w rogu plan­szy i stra­ci­łem trze­cie życie, game over.
– Kurna.
Daw­niej cio­cia zosta­wiała mnie z kolej­nymi opie­kun­kami, aż do ubie­głego roku, kiedy skoń­czy­łem sie­dem lat. Teraz nie mogła sobie na to pozwo­lić. Stwier­dziła, że taniej by jej wycho­dziło w ogóle nie pra­co­wać, niż zatrud­niać kogoś, żeby mnie pil­no­wał. Zresztą i tak nie potrze­bo­wa­łem opie­kunki. Więk­szość z nich tylko sie­działa i gadała z chło­pa­kami przez tele­fon (nie­któ­rzy nawet tu przy­cho­dzili), a wszyst­kie cał­ko­wi­cie mnie igno­ro­wały.
Zawar­li­śmy więc umowę. Koniec z opie­kun­kami, ja dostaję dolara, żeby grzecz­nie sie­dzieć w domu, a do tego mogę wybrać, co chcę na kola­cję. Zawsze chcia­łem pizzę. Nie było dla mnie nic lep­szego. Część nowo zdo­by­tego majątku prze­zna­cza­łem na zakup komik­sów. Reszta tra­fiała do sło­ika scho­wa­nego pod łóż­kiem. Kiedy ostat­nio spraw­dza­łem, mia­łem już odło­żone trzy­dzie­ści dwa dolary.
Wsta­łem, prze­cią­gną­łem się i pod­sze­dłem do okna.
Cio­cia Jo szła po dru­giej stro­nie ulicy, mniej wię­cej prze­cznicę od domu. Zacze­ka­łem, aż wej­dzie do jadło­dajni Kren­dal’s, gdzie pra­co­wała, odli­czy­łem do dzie­się­ciu, wło­ży­łem buty i wyśli­zgną­łem się z miesz­ka­nia.
Zapu­ka­łem do drzwi z nume­rem 304. Nikt nie odpo­wie­dział, więc zapu­ka­łem jesz­cze raz, gło­śniej. Już mia­łem zało­mo­tać po raz trzeci, gdy drzwi uchy­liły się na sze­ro­kość kilku cen­ty­me­trów, zabez­pie­czone meta­lo­wym łań­cu­chem.
W szcze­li­nie uka­zały się pacior­ko­wate oczy. Patrzyły zza gru­bych szkieł oku­la­rów, skle­jo­nych na środku taśmą i tkwią­cych na sta­rej, pomarsz­czo­nej twa­rzy zwień­czo­nej szopą siwych wło­sów. Pani Leech.
– Czego?
– Ma pani książki, prawda?
– „Ma pani książki”? To ma być ele­ganc­kie powi­ta­nie star­szej osoby?
Wie­dzia­łem, że pani Leech ma książki, bo pil­no­wała mnie przez ten krótki okres pomię­dzy opie­kun­kami a decy­zją cioci, żebym zosta­wał w domu sam. Miała całe półki ksią­żek, gazet zresztą też. Cio­cia Jo mówiła, że sąsiadka gro­ma­dzi śmieci.
– Szu­kam Wiel­kich nadziei Char­lesa Dic­kensa.
– Dic­kensa?
– Zga­dza się. Ma pani?
Pani Leech spoj­rzała ponad moim ramie­niem na otwarte drzwi naszego miesz­ka­nia.
– Gdzie jest cio­cia?
– W pracy.
– Nie wolno ci wycho­dzić z domu, kiedy jej nie ma.
– Nie wysze­dłem. Prze­cież jestem zaraz obok. – Poka­za­łem na drzwi. – Jeśli poży­czy mi pani książkę, podzielę się pizzą.
Zoba­czy­łem błysk w jej oku.
– Masz pizzę?
– Jesz­cze nie, ale nie­długo przy­wiozą.
Pani Leech miała sła­bość do pizzy, zwłasz­cza pep­pe­roni. Cza­sami jadła nawet pizzę z ana­na­sem. Cio­cia Jo twier­dziła, że sąsiadce na sta­rość mie­sza się w gło­wie. Coś chyba było na rze­czy – nikt przy zdro­wych zmy­słach nie kładłby ana­nasa na pizzy.
Zamknęła drzwi, zdjęła łań­cuch i wpu­ściła mnie do środka.
– Zga­dza się, mam książki. Całą masę ksią­żek. Tamta też chyba gdzieś tu jest.
Chciała zamknąć drzwi, ale przy­po­mnia­łem jej, że musimy nasłu­chi­wać dostawcy pizzy. Zosta­wiła wąską szparę, ale nie­chęt­nie. Dwa razy przy­ła­pa­łem ją, jak oglą­dała się nie­spo­koj­nie. Cio­cia mówiła mi, że do pani Leech było kie­dyś wła­ma­nie, jakieś dzie­sięć lat temu. Wywa­żyli drzwi, weszli do środka i zro­bili złe rze­czy. Nikt mi nie powie­dział, co to były za złe rze­czy, ale od tej pory rzadko wycho­dziła. Mówiła, że wtedy poszli za nią do domu, więc jeśli nie będzie wycho­dziła, już nikt nie będzie mógł jej śle­dzić. Cio­cia Jo robiła jej zakupy przy oka­zji, kiedy i tak była w spo­żyw­czym po rze­czy dla nas. Chyba ni­gdy nie widzia­łem pani Leech poza budyn­kiem.
– Przy­pil­nuję drzwi – zaofe­ro­wa­łem. – A pani niech poszuka książki.
To ją wyraź­nie uspo­ko­iło.
Ski­nęła głową i zaczęła prze­dzie­rać się przez salon, ostroż­nie, żeby nie poprzew­ra­cać sto­sów gazet.
– Dobrze, że inte­re­su­jesz się kla­syką, ale nie wydaje ci się, że powi­nie­neś zacząć od cze­goś w rodzaju Hucka Finna? Mark Twain jest znacz­nie lep­szy od tam­tego Bry­tola. Dic­kens okrop­nie leje wodę. Cza­sem myślę, że musiał spraw­dzać okładkę, żeby sobie przy­po­mnieć, jaką książkę wła­ści­wie bazgroli, tak bar­dzo się zapę­dza w te swoje opisy. Twain jest przy­stępny i bez­po­średni, kon­kretny, znaczne zwięź­lej­szy.
– To do szkoły – skła­ma­łem.
– A to już zaczęła się szkoła? – dobiegł mnie jej przy­tłu­miony głos. Stra­ci­łem ją z oczu, była gdzieś na dru­gim końcu pokoju.
– Dopiero za dwa tygo­dnie, ale pani Tho­mas kazała nam prze­czy­tać przez waka­cje.
– Trudna lek­tura jak na trze­cią klasę.
– Idę już do czwar­tej.
– No, chyba że tak…
Nie mia­łem poję­cia, w któ­rej kla­sie oma­wia się tę książkę, jeśli w ogóle jest lek­turą.
– Mam! – zawo­łała. W tej samej chwili roz­legł się huk.
– Wszystko w porządku?
– Tak, tak. To tylko ency­klo­pe­die. Powinny stać na półce, ale zaj­mują tyle miej­sca…
Kiedy znów zna­la­zła się w moim polu widze­nia, włosy miała jesz­cze bar­dziej roz­czo­chrane niż wcze­śniej, a w ręku trzy­mała książkę w mięk­kiej opra­wie.
– Z tą książką wiąże się dla mnie wiele miłych wspo­mnień. Chyba będę musiała prze­czy­tać ją jesz­cze raz, kiedy skoń­czysz. Oddasz, prawda?
Przy­tak­ną­łem i się­gną­łem po książkę.
– Widzę, że cio­cia wycho­wuje cię „wła­sno­ręcz­nie”, że tak powiem. – Zamy­śliła się na chwilę. – Wła­ści­wie to wiele cię łączy z małym Pipem.
– Co to zna­czy „wła­sno­ręcz­nie”?
– Nie chcę ci zbyt wiele zdra­dzać – odparła z uśmie­chem. – Sam się prze­ko­nasz.
Ilu­stra­cja na okładce przed­sta­wiała chłopca i dziew­czynkę, oboje byli dziw­nie ubrani. Chło­piec się uśmie­chał, dziew­czynka nie.
Razem zacze­ka­li­śmy na dostawcę pizzy. Nie miał przy sobie sie­kiery.

3
Sie­dem­na­stego sierp­nia zepsuła nam się kli­ma­ty­za­cja.
Nie mie­li­śmy dro­giego sys­temu chło­dze­nia, tylko kli­ma­ty­za­tor okienny w salo­nie, duże beżowe pudło, które gul­go­tało i z któ­rego kapało na pod­łogę, ale schła­dzało miesz­ka­nie przez te kilka dni w roku, kiedy w Pit­ts­bur­ghu przy­grze­wało słońce.
Sie­dem­na­sty sierp­nia był wła­śnie jed­nym z takich dni – 34 stop­nie przed połu­dniem, a z każdą minutą tem­pe­ra­tura rosła.
– Nie zapłacę czyn­szu, jeśli Triano nie raczy przy­wlec tu swo­ich czte­rech liter w ciągu naj­bliż­szej godziny – oznaj­miła cio­cia Jo. Prze­pchnęła sfa­ty­go­wany skó­rzany fotel pod dru­gie okno, to bez zepsu­tego kli­ma­ty­za­tora wepchnię­tego we fra­mugi, i teraz leżała na nim z mokrą ścierką na czole. W ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu minut musiała zdjąć bluzkę, bo teraz miała na sobie tylko blady biu­sto­nosz i nie­bie­skie szorty, a jej bose stopy dyn­dały z porę­czy. – Ten szmelc zawsze się psuje, kiedy go naj­bar­dziej potrzeba – dodała.
Chcia­łem jej powie­dzieć, że raczej mało praw­do­po­dobne, żeby kli­ma­ty­za­tor zepsuł się w środku zimy, ale zmie­ni­łem zda­nie.
– Napi­jesz się lemo­niady?
– Chęt­nie, popro­szę.
Wycią­gną­łem szklankę ze sterty brud­nych naczyń w kuchni, umy­łem ją i nala­łem lemo­niady z dzbanka. Sam ją przy­rzą­dzi­łem. Kiedy poda­łem szklankę cioci, pocią­gnęła nie­pewny łyk, a potem wychy­liła jed­nym hau­stem.
– Następ­nym razem możesz dać wię­cej cukru, ale dobrze ci idzie.
Jesz­cze ni­gdy nie udało mi się zro­bić ide­al­nej lemo­niady.
Zamknęła oczy i zaczęła tur­lać pustą szklanką po policz­kach.
– Idź się poba­wić na dwo­rze. W tym wieku dzie­ciak nie powi­nien sie­dzieć cały dzień w czte­rech ścia­nach. Powi­nie­neś bawić się z kole­gami.
– Nie mam żad­nych kole­gów. W całym budynku nie ma nikogo w moim wieku.
Mach­nęła słabo ręką.
– Może w takim razie powin­ni­śmy się prze­pro­wa­dzić do pałacu na przed­mie­ściach, kupić wielką rezy­den­cję z base­nem… roz­le­głą posia­dłość, żeby wszyst­kie dzieci z sąsiedz­twa musiały się usta­wiać w kolejce i skła­dać poda­nia o zosta­nie twoim kolegą albo kole­żanką. Wtedy mógł­byś wybrać naj­lep­szych, a resztę pogo­nić. To na pewno znacz­nie łatwiej­sze, niż gdy­byś po pro­stu wyszedł z domu i zary­zy­ko­wał, że spo­tkasz kogoś w swoim wieku i nawią­żesz zna­jo­mo­ści taką sta­ro­świecką metodą. – Cio­cia Jo obró­ciła głowę i zmru­żyła oczy w bla­sku słońca, które kła­dło się jasną smugą na jej twa­rzy. – Kocham cię, młody, ale naprawdę nie powi­nie­neś spę­dzać ostat­nich dwóch tygo­dni waka­cji ze mną w domu. Zda­rza mi się być upier­dli­wym bab­skiem i teraz wła­śnie jest taki dzień. Roz­ka­zuję ci wyjść na dwór i się dobrze bawić.
– Ale…
– Już – ucięła. – I masz mi nie wra­cać przed szó­stą.
Nie pró­bo­wa­łem się kłó­cić. Wzią­łem komiks ze stołu w kuchni i czmych­ną­łem za drzwi.
Zna­la­złem się na cmen­ta­rzu.
Nie pod­ją­łem świa­do­mej decy­zji, żeby pójść na cmen­tarz, ale tam wła­śnie wylą­do­wa­łem – może dla­tego, że była to jedyna otwarta prze­strzeń w oko­licy naszego miesz­ka­nia, no i pano­wał tam spo­kój. Odwie­dzi­łem groby rodzi­ców: wło­ży­łem do wazo­nów mle­cze, któ­rych nazry­wa­łem po dro­dze przy Gre­en­lee Road, i wła­sną koszulką wyczy­ści­łem nagro­bek taty. Jeśli cio­cia zapyta, gdzie się tak uświ­ni­łem, to jej odpo­wiem, że chło­pac­kie zabawy to brudna sprawa.
Z poczu­ciem dobrze wyko­na­nej pracy wspią­łem się na wzgó­rze i bie­giem miną­łem mau­zo­lea, prze­zor­nie wstrzy­mu­jąc oddech.
Spo­dzie­wa­łem się, że zoba­czę dziew­czynę tam, gdzie poprzed­nio, ale ławka była pusta, jeśli nie liczyć kilku czer­wo­nych liści klonu, które utkwiły mię­dzy meta­lo­wymi ele­men­tami. Odgar­ną­łem je, usia­dłem i otwo­rzy­łem komiks, w któ­rego środku ukry­wa­łem książkę z uśmiech­nię­tym chłop­cem i poważną dziew­czynką na okładce. Prze­wró­ci­łem na pierw­szą stronę i zaczą­łem czy­tać.
Dwa dni póź­niej wró­ci­łem na cmen­tarz. Kolej­nego dnia rów­nież. Ławka zawsze była pusta. Przy­cho­dzi­łem codzien­nie przez resztę waka­cji i jesz­cze długo po roz­po­czę­ciu lek­cji, ale tamtą dziew­czynę zoba­czy­łem dopiero bli­sko rok póź­niej.
Nie zauwa­ży­łem też męż­czy­zny obser­wu­ją­cego mnie spo­mię­dzy drzew – cza­sem tam stał, cza­sami nie.

8 sierp­nia 1985
Dzie­więć lat

1
– Pomóż mi to wyrwać – powie­działa cio­cia Jo, odgar­nia­jąc pną­cze, które jakimś cudem zdo­łało opleść nagro­bek mamy w ciągu dwóch dni od mojej ostat­niej wizyty.
Pocią­gną­łem u pod­stawy i wyszarp­ną­łem roślinę z korze­niami i pecyną ziemi.
Zauwa­ży­łem, że przy­gląda się nagrob­kowi taty – oczysz­czo­nemu z kurzu i mchu pora­sta­ją­cego wykute litery.
– W gło­wie mi się nie mie­ści, że możesz żywić jakie­kol­wiek cie­płe uczu­cia do czło­wieka, który zabił twoją matkę.
Wie­dzia­łem, że lepiej nic nie mówić. Gdy­bym ją popra­wił, zro­bi­łaby się awan­tura, a chcia­łem spraw­dzić, co z ławką.
Nie licząc kilku zimo­wych dni, cho­dzi­łem tam pra­wie codzien­nie i za każ­dym razem ławka była pusta. Zaczą­łem nawet pró­bo­wać róż­nych pór dnia, na wypa­dek gdy­by­śmy po pro­stu się mijali, ale nie­za­leż­nie od godziny ni­gdy jej nie było.
W szkole też jej nie spo­tka­łem. Mówiła, że jest w moim wieku, a wszyst­kie dzie­ciaki z oko­licy cho­dziły do Lin­colna. To ozna­czało, że mieszka gdzie indziej, ale w takim razie co robiła tam­tego dnia na cmen­ta­rzu? Kogo odwie­dzała? Nie mogłem prze­stać myśleć o towa­rzy­szą­cej jej kobie­cie. Dla­czego miała strzelbę? Może porwała dziew­czynę i przy­je­chała z nią na cmen­tarz, żeby… żeby co? To nie miało sensu. Całe to spo­tka­nie było nie­po­jęte i pew­nie dla­tego nie mogłem prze­stać o niej myśleć.
Cio­cia Jo roz­ło­żyła koc na gro­bach i podała mi kanapkę – biały chleb z szynką i serem. Jakiś tydzień temu zauwa­ży­łem, że prze­stała kupo­wać Won­der Bread i prze­rzu­ciła się na markę wła­sną super­mar­ketu. Masło orze­chowe też nie miało już na sło­iku logo Jiffy, tylko pro­stą ety­kietkę z napi­sem „Masło orze­chowe”. Kiedy ją o to zagad­ną­łem, powie­działa, że jadło­daj­nia gorzej sobie radzi i obcięli jej godziny. Jeśli sytu­acja wkrótce się nie poprawi, pew­nie będzie musiała poszu­kać dru­giej pracy. Zaofe­ro­wa­łem jej swoje oszczęd­no­ści, wyno­szące już sto dwa­dzie­ścia trzy dolary, ale nie chciała wziąć ode mnie pie­nię­dzy.
– Czy­taj – powie­działa, gestem głowy wska­zu­jąc nagro­bek mamy.
– Serio? Znowu?
– Czy­taj.
– Kaitlyn Gar­gery Thatch. Szes­na­sty lutego tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­siąt osiem, ósmy sierp­nia tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­siąt. Kocha­jąca żona, matka i sio­stra. – Nie musia­łem patrzeć na tablicę. Już dawno nauczy­łem się na pamięć tek­stu wyry­tego na obu nagrob­kach.
– Pięć lat – powie­działa cio­cia cicho. Dym z papie­rosa tkwią­cego mię­dzy jej pal­cami wił się smużką do nieba. Nie pamię­ta­łem cza­sów, kiedy nie paliła, ale wyda­wało mi się, że ostat­nio pali wię­cej. Zda­rzało jej się przy­pa­lać papie­rosa nie­do­pał­kiem poprzed­niego. Zacią­gnęła się, wypu­ściła dym. Miała żółte zęby.
Dzie­sięć minut póź­niej, z kanapką w brzu­chu, a radiem tran­zy­sto­ro­wym i komik­sem pod pachą, wspi­na­łem się po wzgó­rzu w stronę mau­zo­leów.
W tym roku wcze­śnie zro­biło się chłodno, wła­śnie zerwał się wiatr i świsz­czał pomię­dzy kamien­nymi budow­lami.
Ławka była pusta.
Nie ma jej.
Wes­tchną­łem, usia­dłem i poło­ży­łem obok komiks – wsu­ną­łem róg okładki pod nogę, żeby wiatr go nie porwał, i włą­czy­łem radio.
Szum. Tro­chę Phila Col­linsa. Znowu szum.
Wycią­gną­łem antenę na pełną dłu­gość i zaczą­łem powoli obra­cać ją w róż­nych kie­run­kach.
Poryw wia­tru.
Szum i trza­ski.
I znowu Phil Col­lins, gło­śno i wyraź­nie: „Suss, suss, sudio”.
– Sie­dzisz na mojej ławce.
Nie sły­sza­łem, jak pod­cho­dziła, ale oto stała kilka kro­ków ode mnie w dłu­gim czar­nym płasz­czu.
– Idź stąd.
Zaczą­łem się pod­no­sić. Serce tak mocno waliło mi w piersi, że nie mogłem zebrać myśli. Twarz oblał mi rumie­niec. A jed­nak usia­dłem pro­sto i wydą­łem usta, przy­bie­ra­jąc naj­bar­dziej sta­now­czą pozę, na jaką udało mi się zdo­być.
– Nie.
Wzru­szyła ramio­nami i usia­dła na dru­gim końcu ławki, wygła­dza­jąc spód­nicę wysta­jącą spod gru­bego płasz­cza.
SUV stał na dru­gim końcu drogi dojaz­do­wej, dalej niż poprzed­nio. Koło samo­chodu stała tamta kobieta w dłu­gim bia­łym płasz­czu i z jesz­cze biel­szymi wło­sami. Obok niej stała druga w takim samym stroju. Obie nam się przy­glą­dały, patrzyły na mnie.
– Jak się mie­wasz, Joh­nie Edwar­dzie Jacku That­chu?
– Chyba w porządku.
– Nie jesteś pewny, czy mie­wasz się dobrze czy nie? Wyda­wa­łoby się, że ocena wła­snego stanu ducha powinna być tak łatwa jak stwier­dze­nie stanu pogody.
– W porządku.
– A twoi rodzice? Na­dal nie żyją, jak mnie­mam?
– Prze­czy­ta­łem.
– Co prze­czy­ta­łeś?
Wycią­gną­łem komiks spod nogi i prze­su­ną­łem po ławce w jej stronę.
Prze­su­nęła po okładce dło­nią w ręka­wiczce i zmarsz­czyła czoło.
– Ma mi zaim­po­no­wać, że prze­czy­ta­łeś jakiś chłam pod tytu­łem Wojow­ni­cze żół­wie ninja? I to numer pierw­szy. Strach pomy­śleć, że jest tego wię­cej.
Kiedy się­gną­łem do komiksu, żeby go otwo­rzyć, dziew­czyna odsu­nęła dłoń z taką pręd­ko­ścią, że ruch roz­my­wał się w oczach. Przez jej twarz prze­mknął cień zawsty­dze­nia. Otwo­rzy­łem komiks na środku, poka­zu­jąc mój egzem­plarz Wiel­kich nadziei. A raczej nie mój, tylko pani Leech, któ­rej na­dal go nie odda­łem.
Na ten widok w jej oczach roz­bły­sły iskierki.
Kobiety w bia­łych płasz­czach powoli się przy­su­wały. Kiedy pod­nio­słem głowę i na nie spoj­rza­łem, zatrzy­mały się w miej­scu. Mój wzrok powę­dro­wał do rąb­ków ich płasz­czy, pró­bo­wa­łem doj­rzeć zarys broni, jak poprzed­nio, ale niczego nie zauwa­ży­łem. Nawet przy kolej­nych pory­wi­stych podmu­chach wia­tru – nic. Może wyobra­zi­łem sobie tamtą strzelbę.
– Zro­zu­mia­łeś? – spy­tała dziew­czyna, nie odry­wa­jąc wzroku od mojej książki.
– Musia­łem prze­czy­tać dwa razy – przy­zna­łem. – Za pierw­szym razem musia­łem spraw­dzać zna­cze­nie róż­nych słów i nie­które dia­logi były trudne. Za dru­gim czy­tało mi się łatwiej.
Oparła się i spoj­rzała na swoją książkę – rów­nież Wiel­kie nadzieje.
– Czy­ta­łam ją już dwa­na­ście razy. Kiedy jutro skoń­czę, to będzie trzy­na­sty.
– Czemu nie prze­czy­tasz cze­goś innego?
– A po co? Nie ma lep­szych ksią­żek.
– Czy ja wiem? Czy­ta­łem dużo ksią­żek. Nie­które znacz­nie bar­dziej mi się podo­bają.
– Cóż, jesteś głu­pim chło­pa­kiem.
– Jesteś dla mnie nie­miła, bo w książce Estella była nie­miła dla Pipa?
Zachi­cho­tała.
– Panie Joh­nie Edwar­dzie Jacku That­chu, żaden z cie­bie Pip. Jestem dla cie­bie nie­miła, bo jesteś głu­pim chło­pa­kiem, który nie zasłu­guje na nic innego.
– Dla­czego nie widzia­łem cię w szkole?
– Nie cho­dzę do szkoły, nauczy­ciele przy­cho­dzą do mnie. W sumie sze­ścioro, z każ­dego przed­miotu, jaki tylko możesz sobie wyobra­zić. Mówi się, że jestem bar­dzo mądra, być może genialna, więc uczęsz­cza­nie do publicz­nej szkoły mogłoby mi zaszko­dzić.
– Jesteś bogata?
– Miesz­kam we wspa­nia­łym domu, nie­mal pałacu. Służba jest do naszej dys­po­zy­cji przez całą dobę, niczego mi nie bra­kuje. W wol­nym cza­sie podró­żuję po całym świe­cie, odwie­dzam kolejne egzo­tyczne miej­sca, uczę się o ich miesz­kań­cach i kul­tu­rze. To chciał­byś usły­szeć?
Wzru­szy­łem ramio­nami.
– Jeśli to prawda.
– To prawda.
– Okej.
Zaczęła sku­bać ręka­wiczkę, cią­gnąć za koniu­szek.
– Dla­czego je nosisz?
– Jest zimno.
– Nie aż tak. Zresztą ostat­nio było cie­pło, a też je mia­łaś.
– Może mi się podo­bają. – Wsu­nęła palec pod prawą ręka­wiczkę i zdjęła ją. Dło­nie miała dłu­gie i wąskie.
– Stello. – Kobieta z bia­łymi wło­sami łyp­nęła na nią i pode­szła bli­żej.
Stella szybko wło­żyła ręka­wiczkę z powro­tem.
– Po pro­stu je lubię. – Wsu­nęła dło­nie pod uda.
– Dla­czego dzi­siaj? Dla­czego aku­rat ta ławka?
– Ile pytań…
– Byłem tutaj parę razy i cię nie spo­tka­łem. A dzi­siaj znów jesteś. Dokład­nie rok od poprzed­niego razu. Ósmego sierp­nia. Dla­czego?
Pra­wie się uśmiech­nęła.
– Szu­ka­łeś mnie?
– Nie. Po pro­stu… Bli­sko miesz­kam. Czę­sto odwie­dzam rodzi­ców. To wszystko.
– Spra­wiasz wra­że­nie zde­ner­wo­wa­nego, Jack. Ja cię tak stre­suję?
– Nie – odpar­łem z nadzieją, że nie mam już wypie­ków na twa­rzy.
Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na mnie inten­syw­nie brą­zo­wymi oczami.
– Twoi rodzice zmarli ósmego sierp­nia?
Przy­tak­ną­łem.
Znowu odchy­liła się na opar­cie ławki i unio­sła oczy do nieba.
– Dziwne zbiegi oko­licz­no­ści są na tym świe­cie.
– Moja cio­cia Jo twier­dzi, że nic nie dzieje się przy­pad­kiem.
– Cio­cia jest tutaj z tobą?
– Przy gro­bach rodzi­ców. Przy­cho­dzimy co roku.
– No to może się jesz­cze spo­tkamy.
– Już idziesz? Ale dopiero…
– Stello. – Znowu ta bia­ło­włosa kobieta.
Stella zmru­żyła oczy i roz­sia­dła się wygod­niej.
– Jesz­cze nie. Mam godzinę. – Odnio­słem wra­że­nie, że mówi to nie do mnie, lecz do tam­tych kobiet, bo powie­działa to znacz­nie gło­śniej, niż byłoby konieczne, gdyby mówiła tylko do mnie.
Nagle zauwa­ży­łem jakiś ruch na tyl­nym sie­dze­niu SUV-a.
Jakiś męż­czy­zna. Nie, chło­pak.
– Kto tam jest?
Stella powio­dła wzro­kiem za moim spoj­rze­niem i spo­chmur­niała.
– David Pick­ford.
– Kto to jest?
– Nikt.
– Ile ma lat?
– A jakie to ma zna­cze­nie?
– Tak się zasta­na­wiam.
Wzru­szyła ramio­nami.
– Dzie­więć czy dzie­sięć, zdaje się. Tyle co my.
– Ma na twa­rzy maskę?
Dłoń w ręka­wiczce powę­dro­wała do mojego komiksu i prze­rzu­ciła strony.
– Zapo­mnij o nim. Opo­wiedz mi o tych swo­ich żół­wiach.
Uśmiech­ną­łem się i to wła­śnie zro­bi­łem. Chło­pak obser­wo­wał nas z samo­chodu, kobiety w bieli z mniej­szej odle­gło­ści.
Następ­nym razem mia­łem zoba­czyć go trzy­na­ście lat póź­niej, a i tak oka­zało się to za szybko.

 
Wesprzyj nas