Trzy kobiety i trzy opowieści, wplątane w historię Ukrainy ostatnich 60 lat. Oksana Zabużko w “Muzeum porzuconych sekretów” po mistrzowsku snuje opowieść pełną magii, miłości, zdrady i śmierci. Odkrywamy Ukrainę, jakiej wcześniej nie znaliśmy.


Trzy kobiety. Ołena Dowhan, członkini UPA zabita przez stalinowską policję w 1947 roku. Jej historię, znajdując starą fotografię, odkrywa kijowska dziennikarka Daryna Hoszczynska i zafascynowana postacią zamierza stworzyć o niej dokument. I Władysława Matusewycz, przyjaciółka Daryny, malarka, która zginęła w wypadku samochodowym, a ktoś skradł jej obrazy. Ale czy jej śmierć była tylko nieszczęśliwym zdarzeniem? A może, jak w przypadku Ołeny to zabójstwo polityczne? Zaczynamy śledztwo i poznajemy historię każdej z kobiet. Co je łączy? Szukając odpowiedzi odkrywamy Ukrainę, jakiej nie znaliśmy, bo Muzeum porzuconych sekretów jest powieścią, jakiej nasz sąsiad wcześniej nie miał.

To monumentalna saga, powieść historyczna i kryminalna w jednym. Zwroty akcji, misterna konstrukcja, historia miłosna, świetnie rozpisane postacie oraz tajemnica, którą rozwiązujemy wraz z bohaterkami wędrując przez 60 lat ukraińskiej historii sprawiają, że od lektury nie można się oderwać.

Wydana w 2009 roku powieść po Euromajdanie, okupacji Krymu i rosyjskiej inwazji, przypomniała, że jest ona świadectwem heroicznej walki o pamięć, spoiwem jednoczącym społeczeństwo, ale także przywraca należne miejsce kobietom w ukraińskiej narracji będąc bezlitosną krytyką patriarchatu, zaś czytelnikowi zagranicznemu pozwala lepiej zrozumieć skomplikowane wybory rodaków Zabużko.

Muzeum porzuconych sekretów zostało okrzyknięte wydarzeniem roku (Korrespondent 2010), książka zdobyła m.in. nagrodę BBC Ukraine (2010), Angelusa (2013), a szwajcarski dziennik Tages-Anzeiger uznał ją w 2020 za jedną z dwudziestu najważniejszych powieści XXI wieku.

***

Powieść na światowym poziomie literackim, w której pytania o człowieczeństwo i relacje między płciami przedstawione są w sposób historycznie konkretny i uniwersalny.
Achim Engelberg, NZZ News

Postanowiliśmy nagrodzić książkę niezwykłą, w której przenikają się historia i dzień dzisiejszy, rzeczywistość i magia, miłość, zdrada i śmierć.
Natalia Gorbaniewska, przewodnicząca jury Nagrody Literackiej Europy Środkowowschodniej Angelus 2013.

Wybitna pisarka, wybitna powieść.
Newsweek Polska

„Muzeum…” jest darem dla narodu ukraińskiego. Jest powieścią mającą ambicje być odnośnikiem do dyskusji o tożsamości, która została na nowo przedefiniowana po karnawale Pomarańczowej Rewolucji.
Tygodnik Powszechny

Oksana Zabużko (ur. 1960) – jedna z czołowych ukraińskich pisarek, autorka ponad dwudziestu książek (poezja, proza, eseistyka, filozofia), laureatka wielu nagród krajowych i zagranicznych. Wykładała na uniwersytetach w USA (Pensylwania, Harward, Pittsburgh). Jej książki i artykuły zostały przetłumaczone na języki: polski, angielski, francuski, niemiecki, czeski, węgierski, chorwacki, bułgarski, rosyjski, perski. W Polsce ukazały się powieści Badania terenowe nad ukraińskim seksem (2003) i Muzeum porzuconych sekretów (2012), zbiór opowiadań Siostro, siostro (2007) i wywiad rzeka Ukraiński palimpsest. Oksana Zabużko w rozmowie z Izą Chruślińską (2013). W 2013 r. za Muzeum porzuconych sekretów otrzymała Nagrodę Literacką „Angelus”. Mieszka w Kijowie.

Oksana Zabużko
Muzeum porzuconych sekretów
Przekład: Katarzyna Kotyńska
Wydawnictwo Agora
Premiera w tej edycji: 24 sierpnia 2022
 
 


Sala I
„I tyle!!!”


Potem przychodzi kolej na fotografie. Czarno-białe, wypłowiałe do sepii, karmelowobrązowe; niektóre na grubym gofrowanym papierze z białymi brzegami w ząbki, jak mereżka przy kołnierzu szkolnego mundurka – epoka sprzed Kodaka, epoka zimnej wojny i materiałów fotograficznych produkcji krajowej, zresztą wszystkiego produkcji krajowej, a kobiety na zdjęciach poupiększały się takimi samymi gigantycznymi stożkami koków, tych idiotycznych podkładek z martwych (a często pewnie jeszcze cudzych, fe, paskudztwo!) włosów i mają na sobie takie same nieforemnie prostokątne, sztywne z wyglądu sukienki, jak bohaterki filmów Andy’ego Warhola czy, dajmy na to, Anouk Aimée w Osiem i pół (ją przynajmniej mogły, choćby teoretycznie, zobaczyć – odstać pięć godzin w kolejce, w festiwalowej ciżbie, by w końcu przedrzeć się do sali, mokre i szczęśliwe, z poprzekrzywianymi na bakier kokami i różnobarwnymi, ciemnymi półkolami pod pachami białych bluzek, pod które zakładało się kolorowe halki – krajowej produkcji, pewnie, co kto miał najlepszego: błękitne, różowe, lila, ale bielizny na zdjęciu nie widać; zresztą tych mokrych półkoli ani zapachu tamtych kolejek, jeszcze nieobznajomionych z dezodorantami, za to gęsto obsypanych pudrem i różem, wyperfumowanych jakimś „Indyjskim sandałowcem” z fabryki Czerwona Moskwa albo w najlepszym razie polskim, równie słodkawo-mdłym „Być może…” na tle różnorodnego chóru rozgrzanego kobiecego potu też nikt już nie odrestauruje – a na zdjęciach, wystrojone i świeżo przyczesane, spokojnie mogą uchodzić za rówieśnice Anouk Aimée, żadnej żelaznej kurtyny stąd, z odległości czterdziestu lat, już nie widać…) Wiesz, co sobie właśnie pomyślałam? Że kobiety w ogóle są mniej podatne na zmiany klimatu politycznego – wskakują w nylonowe pończochy, a potem i w deficytowe rajstopy, i starannie wygładzają je na nodze, kompletnie nie zwracając uwagi ani na zabójstwo Kennedy’ego, ani na czołgi na ulicach Pragi – i dlatego prawdziwą twarz kraju określają mężczyźni, przynajmniej tego poprzedniego. Pamiętasz ich czapki? Takie identyczne, jak od munduru, futrzane uszanki?

„Pyżyki”, o właśnie, tak się na nie mówiło; po żołniersku sformowane szeregi czerniejących w milczeniu „pyżyków” na trybunie Mauzoleum, siódmego listopada, nie wiedzieć czemu w rocznicę rewolucji październikowej zawsze padał deszcz, i to ze śniegiem, jakby sama przyroda była w żałobie, a przed trybuną rządową na maszerujących pokrzykiwali, jak kapo na więźniów, zdenerwowani porządkowi po obu stronach kolumny – należało iść bez parasoli, w tym śniegu, żeby nie psuć ujęć telewizyjnych – kolorowych telewizorów też przecież jeszcze nie było, nie zdołał jeszcze krajowy przemysł aż tak dogonić Zachodu – ale skąd, były, zaprzeczasz, już w latach siedemdziesiątych to nie było dziwowisko, tylko towar deficytowy, i drogie jak cholera… Dobra, lećmy dalej – ten poważny bobas w paputach z pomponami to kto, też ty?… A kto cię trzyma na kolanach – babcia Lina?… (Niezwykłe zdjęcie, wciągające, trudno wzrok oderwać – może dlatego, że kobieta na nim widoczna, właśnie gdy fotograf nacisnął migawkę, spojrzała w dół, na malucha, z tym opiekuńczym i równocześnie rozjaśnionym wyrazem twarzy, z jakim wszystkie kobiety świata biorą na ręce niemowlęta, nieważne, swoje czy nie – a my, po tej stronie obiektywu, wciąż czekamy, aż znów podniesie na nas oczy: efekt, jeśli przyglądać się dłużej, niezbyt przyjemny, zwłaszcza kiedy wiadomo, że tej kobiety od kilkunastu lat nie ma wśród nas i nigdy już się nie dowiemy, jakim wzrokiem by na nas spojrzała, jak mrugnęłaby w tamtej chwili powiekami…)

…Zupełnie jakbym nie miała dość własnych duchów – niewyblakłych, wciąż jeszcze karmelowych, soczyście brązowych twarzy, pocętkowanych regularną ospą tego waflowego rastra, z którym dziś tak naprawdę nie radzi sobie żaden fotoszop – przy obróbce komputerowej te zdjęcia więdną, jak wiersze przy przekładzie z jednego języka na drugi, i na ekranie zyskują dziwnie żałosny wygląd, jakby zostały świeżo wyjęte z wody i powieszone do suszenia na niewidzialnym sznurku. W pewnym sensie to podniesiony z dna czasu podświadomy stereotyp postrzegania: leżeli sobie gdzieś tam, zagrzebani w mule lat, a my oto wydobyliśmy ich na światło dzienne – uszczęśliwiliśmy czy jak?… Doprawdy, ciekawe, skąd u nas, chciałoby się spytać, ta niezmienna wyższość w stosunku do przeszłości, to niezmienne, ślepe i głuche przekonanie, że my, dzisiaj, stanowczo mądrzejsi jesteśmy od nich, wczorajszych – z tego jednego jedynego powodu, że znana jest nam ich przyszłość, że wiemy, czym skończy się ich życie?… (Niczym dobrym!) To jak w stosunku do małych dzieci: mentorski ton, pobłażliwość. I tak samo jak dzieci, ludzie z przeszłości zawsze wydają się nam naiwni – pod każdym względem, od garniturów i fryzur do sposobu myślenia i odczuwania. Nawet wtedy, gdy ci ludzie to nasi bliscy. Dokładniej, kiedyś nimi byli.

O czym tak myślisz?

Nie wiem. O nas.

Oto, czym różni się małżeństwo od wszystkich, nieważne, jakim ogniem płonących, kochań i zakochań: obejmuje ono obowiązkową wymianę duchami. Twoi zmarli stają się moimi i wzajemnie. Lista imion, podawanych w cerkwi na mszy za dusze zmarłych w Wielki Czwartek, tę Wielkanoc umarłych, wydłuża się: Anatolij, Ludmyła, Odarka, Ołeksander, Fedir, Tetiana – dotąd jak zawsze, ale dalej pojawiają się, niczym nowa grupa instrumentów w drugiej części symfonii, niskim dźwiękiem wiolonczeli, z kontrabasowym, głębokim przydechem andante: Apolinaria, Stefania, Ambroży, Włodzimiera; brzmią jak imiona innego narodu, ale może ten naród rzeczywiście był inny, wszak wszyscy Talimonowie i Lampie, Porfowie i Tekliny, których życie zerwał 1933 rok na Kijowszczyźnie i Połtawszczyźnie, też raczej przywodzą na myśl pierwszych chrześcijan aniżeli krewnych oddalonych od nas raptem o dwa-trzy pokolenia, ówczesne katolickie imiona z zachodu Ukrainy w porównaniu z nimi jeszcze pobrzmiewają żywym, choć nieustannie słabnącym echem – na razie wciąż jeszcze ma kto powiedzieć: to mój wuj, to mój dziadek, zmarł na Syberii czy wyemigrował do Kanady – w tym miejscu ty, z tym niewidzącym, nostalgicznym uśmiechem, który rozlewa się po twarzy powoli, łagodnie, jak mleko po blacie, zaczynasz wspominać, jak na początku lat osiemdziesiątych twoja rodzina nieoczekiwanie dostała z Kanady paczkę od takiego właśnie, dziesiąta woda po kisielu, wujka – KGB nie wiedzieć czemu przepuściło, może w przeczuciu swojego bliskiego końca, a może już im zawziętość osłabła, wszystko zresztą w tamtym kraju opadło i zwiędło przed finałem – prawdziwa paczka z Kanady, i to nawet nie kwiecista chustka z tych, którymi nie wiedzieć czemu diaspora niezmiernie szczodrze wówczas Stary Kraj zasypywała, ale – dżinsy, matko jedyna: pierwsze twoje levisy, i do nich jeszcze dżinsowa koszula, a w sklepie walutowym rodzice kupili ci prawdziwe adidasy i torbę Adidasa, i tak chodziłeś do szkoły – i przez mgnienie oka prawie czuję ból, do gorącego skurczu w splocie słonecznym, od bezsensownej, z perspektywy czasu, nastoletniej zazdrości, zupełnie jakby mnie też ten pokazany przez ciebie obraz nagle strącił, jak z drabiny, ze dwadzieścia lat w dół, i przyrastam tam do ławki, niezdolna oderwać oczu od najbardziej niedostępnego chłopaka w klasie, a ty na mnie nie patrzysz – ty mnie ówczesnej, usianej pryszczami, z mysim warkoczykiem prymuski na ramieniu, nawet byś nie zauważył, chyba że grzecznie ustępując drogi: tacy dopieszczeni wczesnymi sukcesami chłopcy z dobrego domu zawsze są grzeczni, bo nie muszą zwracać na siebie uwagi wygłupami, w ogóle sukcesy życiowe lepiej niż cokolwiek rozwijają w ludziach przyjazność – tę powierzchowną, akuratną jak temperatura ciała, która nie przepuszcza żadnej agresji – co prawda współczucia też nie przepuszcza… To porażające, mówię na głos, kręcąc głową, ale ty nie rozumiesz, nie idziesz ze mną w nogę, ciągniesz swoje, mimochodem przyłączając moją replikę, niczym krótkie, urwane oklaski, do swojego ówczesnego powodzenia u dziewcząt, wrzucasz ją z cichutkim brzękiem do szuflady sprzed dwudziestu lat, i zostajemy tam, gdzieśmy byli – każde przy swojej szufladzie, nie mówię już o mieszaniu ich, kiedy nawet ich razem nie zsunęliśmy, i to właśnie miałam na myśli, mówiąc „porażające” – że jak niby, do licha, można wymienić się rodzinnymi duchami, wydać wzajemnie za siebie te zanikające w głębinach czasu długie szeregi zmarłych-z-obu-stron, jeśli nawet siebie przedwczorajszych – tego chłopca i tej dziewczyny, którzy kiedyś będą zakochiwać się w innych dziewczynach i chłopakach i nie spać nocami w różnych miastach, nie podejrzewając jeszcze wzajemnie swojego istnienia – nawet ich pożenić się nie udaje?… A najgorsze jest to, że oni nigdzie nie zniknęli, ani tamten chłopczyk, ani tamta dziewczynka, skoro ja, na przykład, wciąż bywam tak idiotycznie zazdrosna o twoją szkolną miłość – nieważne, że poznałyśmy się z nią w czasie jak najbardziej już teraźniejszym i to spotkanie zasadniczo powinno raz na zawsze zamknąć dla mnie ten temat, bo teraz porównanie zdecydowanie wypada nie na jej korzyść: wyrosła z niej dość ponura babka, średnio sympatyczna, tłumokowata z wyglądu i grubokoścista, typ niegdysiejszych inżynierek-projektantek, które teraz stoją po bazarach z używanymi ciuchami, w dodatku z tymi głęboko osadzonymi oczami, które z biegiem lat dają coraz silniejsze wrażenie czy to wiecznego zapłakania, czy to równie chronicznego zapoju, i porządnie postarzają swoją właścicielkę – w dodatku nawet nie uśmiechnęła się do mnie, kiedy nas sobie przedstawiano, co wskazuje na to, że jak na razie jej doświadczenie życiowe niespecjalnie sprzyjało pielęgnowaniu dobroduszności, niewykluczone, że ta pierwsza szkolna miłość pozostaje dla niej jedynym jasnym promykiem, powinnam więc raczej zwyczajnie jej pożałować, po kobiecemu i po ludzku – ale za diabła się nie udaje; nie udaje się, bo jednak nie mam pewności, którą z nich w niej widzisz: dzisiejszą czy ówczesną, obraz z drugim dnem, z przenikającym epoki podświetleniem z innego wymiaru, a wtedy w ostatecznym rachunku tracę przewagę, bo jestem dla ciebie tylko sobą dzisiejszą, jakby ściągniętą na płasko heblem z jednego jedynego rocznego słoja, nawet jeśli ten słój wydaje się taki nadzwyczajny…

Wróbelku mój… Ty moja dziewczyneczko…
Dziewczyneczko?
W dotyku twoje ciało jest jak u dziewczynki. To niesamowite.
Co właściwie?
Że się tak zachowało.
Chamulek z ciebie.

Ano chamulek – zgadzasz się ochoczo, przewracając mnie na plecy, zdolność twoich rąk do wydobywania z mojego ciała tylko dla mnie słyszalnych dźwięków, tak różniących się wysokością i barwą (trochę jak u minimalistów, jak u Philipa Glassa, ale na takim tle Glass to prostak, jemu taka paleta nawet by się nie przyśniła…), po raz kolejny zmusza mnie do zmiany sposobu słuchania: zamknąć oczy, całkowicie skoncentrować się na wybuchających po wewnętrznej stronie powiek obrazach jak na koncercie symfonicznym – najpierw powoli, jakby pod wodą, zaczynają poruszać się blade pędy latorośli, rzeźbione z płynną elegancją japońskiej grafiki, potem – jak wyskok na powierzchnię – tropikalnie nasycona szmaragdowa zieleń, która nieustannie ciemnieje, kurcząc się i twardniejąc do granicy bólu sutka, i właśnie w tej chwili, gdy za moment krzyknę, bo naprawdę już sprawiasz mi ból, ucisk znika, przechodzi we wszechobecną pieszczotliwą powódź, i nad horyzontem zwycięsko wstaje okrągłe, ogniście pomarańczowe słońce! – z zachwytu śmieję się w głos, cała już niczym żywe gliniane naczynie, muzyczna rzeźba pod rękami mistrza; po uwerturze jeszcze nie bije się brawa, mówisz gdzieś z ciemności, jakby już z mojego wnętrza; twoje ręce nie ustają w ruchu, bezlitosna dokładność, że też Bóg daje takie dary, i umierać zaczynam, jak zwykle – jak ty to robisz? – jeszcze zanim, zanim wejdziesz i całkowicie mnie sobą wypełnisz, nie zostaje ze mnie nic ponad rozgrzaną na wskroś łagodnym blaskiem wdzięczności płynną i ruchomą formę, w którą mieścisz się ty cały, do ostatku, z rozpaczliwą siłą aż nieżywej już przyrody, zwycięskiego ognia-i-twardości, och ty, ty, ty, mój jedyny, mój bezimienny (w tych chwilach nie masz imienia – jak nie ma go żadna z wielkości nieskończonych…), pierwotny wybuch, rozbłysk nowo narodzonych planet, chmury, krzyk – jasne, że to jest szczęście, że mieliśmy niewiarygodne, nieprawdopodobne szczęście, aż strach pomyśleć, czym zasłużyliśmy i jaki będzie za to rachunek, pomyśl tylko, mamroczę, cudownie ociężała i wciąż mocno wtulona nosem, jak szczeniak, w mokrą od potu, swojsko-korzennie (cynamon? kmin?) pachnącą męską szyję, miliony ludzi żyły na świecie i nigdy nie zaznały czegoś podobnego (chociaż skąd właściwie mielibyśmy to wiedzieć? Ale z jakiegoś powodu szczęśliwi kochankowie zawsze mają tę niewzruszoną pewność, że im pierwszym od stworzenia świata coś takiego się przydarzyło…) – i dlatego, ma się rozumieć, nie ma w końcu żadnych powodów (a jeśli nawet były, to zmyła je oceaniczna fala), żadnych, no pewnie, podstaw, by cofać taśmę i od nowa deliberować nad tą „dziewczyneczką”, nad tym, że w tobie, tylko ostatnia oślica by nie pojęła, wciąż trwa ta mozolna, górniczo uparta praca – dokleić, doszyć mnie, według kompletu odczuć, z pamięcią dotyku włącznie, bezpośrednio do swojej pierwszej miłości. (Zadanie w takiej chwili, z celowym cynizmem, pytania w rodzaju: a ty co, specjalista od uczennic? wielbiciel nimfetek? skąd takie porównania? oznaczałoby tak samo nieostrożną interwencję w te podziemne prace pamięci, jak wołanie na lunatyka idącego skrajem dachu, z podobnym ryzykiem, że obudzony spadnie i się połamie – nie, niech już będzie, jak jest, nie będę na oślep dłubać w cudzej głowie…)

Właściwie powinnam się czuć mile połechtana, czyż nie? Albo przynajmniej uspokojona: jakąż bowiem trwalszą gwarancję miłości wieczystej może dać kobiecie mężczyzna, niż właśnie podłączyć ją (termin elektrotechniczny, wszyscy przecież bywamy gdzieś podłączani, ale nie pozostajemy dłużni, też na żywca lutujemy zaciski, obwijamy różnymi warstwami izolacji, póki – łup! – nie strzeli krótkim spięciem…) do tych najpierwszych obrazów kobiety, na beton zastygłych w wyobraźni – mamy, siostry, dziewczynki z sąsiedniej ławki?… Szanowne panie i siostry, kochajmy swoje teściowe, to nasza bezpośrednia przyszłość, kobiety, którymi staniemy się za jakieś trzydzieści lat (bo inaczej ukochany by nas zwyczajnie nie dostrzegł, nie rozpoznał). Kochajmy swoje rywalki, dawne i obecne: każda z nich ma w sobie coś z nas, coś, czego same w sobie zazwyczaj nie dostrzegamy i nie cenimy, co jednak dla niego okazuje się właśnie najważniejsze… Niech to diabli, czy ja naprawdę mam cokolwiek wspólnego z tą naburmuszoną babą o smoliście czarnych oczach?

A przecież to dopiero początek, Boże mój. Dopiero początek.

Apolinaria, Stefania, Ambroży, Włodzimiera (a jakie zabawne te kapelusiki z lat dwudziestych minionego już wieku, takie obcisłe, nasunięte po same brwi kociołki, obwiązane jedwabnymi szarfami – po blasku widać, że to jedwab, na zdjęciu nie matowieje – wąziutkie ronda, okrągłe główki, a na nogach, nawet latem, obowiązkowo pończochy, ależ te bidule musiały się pocić, aż strach pomyśleć!…) – przekładanie zdjęć to zarazem witanie się wzrokiem z nimi wszystkimi – nieważne, że wszyscy są martwi. To znaczy, tym gorzej dla mnie.

Bo nie tylko ja na nich patrzę – oni też patrzą na mnie. W pewnej chwili odczuwam to tak samo dogłębnie i bez logicznego wytłumaczenia (nawet tobie nie zdołałabym wytłumaczyć!), jak kiedyś, wiele lat temu, w soborze Sofijskim, do którego przybiegłam wprost z bezsennej nocy, rozstrojona nie tyle nawet przez wydarzenia, ile – znacznie silniej – przez przeczucie pierwszych ogromnych przemian życiowych, zbliżających się równocześnie ze wszystkich stron i zapowiadających koniec młodości – kasa właśnie się otworzyła, byłam pierwszym gościem, sam na sam z dźwięczną, wyczekującą ciszą świątyni, gdzie każdy krok po strasznej metalowej podłodze wybrzmiewa aż na chórze – i stojąc tak na dnie ciemnomiodowego półmroku, na poły przytomnie zapatrzona w ukośny snop słonecznego pyłu, nagle poczułam jakby uderzenie w pierś: z fresku na przeciwległej ścianie bocznej nawy patrzył wprost na mnie, składając suche orzechowe dłonie, siwobrody mężczyzna w błękitnym, fałdzistym płaszczu do ziemi – lekko zawirowało mi w głowie, jakby od wewnętrznego dotyku puszystej łapki, jakiś drżący błysk poruszył powietrze, coś się zmieniło, podeszłam na krok, ale mężczyzna patrzył już w inną stronę: jakiś mnich czy bojar, zmroczniała od upływu czasu twarz o tej typowo ukraińskiej, wyrazistej, ale równocześnie miękkiej jak w starych górach rzeźbie, którą i dziś jeszcze łatwo odnaleźć na przykład wśród handlujących na kijowskiej Besarabce[2], i tylko oczy, nieporuszenie ciemne, nabrzmiałe wszechwiedzą, ciążyły nad nią, jakby nie mogły się pomieścić, i wydawało się, że jeszcze moment i znów zwrócą się ku mnie. Nie wytrzymałam, odwróciłam się pierwsza, i wtedy ujrzałam to, czego nie widziałam nigdy wcześniej: katedra była żywa, zamieszkana przez ludzi – na wszystkich ścianach i sklepieniach tak samo milczeli wyblakli, rozmyci przez wieki kobiety i mężczyźni, i każde z nich miało oczy tak samo nietutejsze, nabrzmiałe eklezjastycznym smutkiem wszechwiedzy; wszystkie te oczy widziały mnie, stałam jak na oczach tłumu, tyle że tłum ten nie był obcy: przyjmowali mnie tak życzliwie i przyjaźnie, jakby wiedzieli o mnie wszystko, znacznie więcej, niż sama wiem o sobie – i wśród tego powolnego tajania, grudką masła w ciepłej wodzie, w ich wszechobecnych spojrzeniach (trudno powiedzieć, ile to trwało, bo czas stanął w miejscu) znienacka odsłoniło się przede mną, jak najbardziej oczywista rzecz na świecie, że ludzie ci żyli nie tak po prostu tysiąc lat temu, ale że żyli cały ten tysiąc lat, wchłaniając wzrokiem wszystko, co działo się przed nimi, i oczy ich stanowiły czystą kwintesencję czasu – gęsty roztwór, ciasno, jak ściśnięte jądra atomów, sprasowane esencje millenium.

I stałam przed nimi ja, śmiertelniczka – ledwie osiemnastoletnia, nawet, szczerze mówiąc, kobietą jeszcze wtedy nie byłam (niedługo potem się to właśnie stało!), więc może był to przebłysk z gatunku tych, które literatura teologiczna klasyfikuje jako widzenia dziewic albo coś w tym rodzaju – w każdym razie nigdy później, w żadnej z tysiącletnich świątyń, ani na Akropolis ateńskiej, ani na nagim płaskowyżu Świątyni Jerozolimskiej, ani w Ogrodzie Oliwnym – nigdzie więcej ci widzialni czy niewidzialni, którzy przez wieki tam zamieszkiwali, nie uznali mnie za swoją: wszystko, co tam czułam, nawet jeśli udało się zostać z nimi sam na sam, to ich przyczajenie – nie groźne czy odpychające, ale podobne do wstrzymanego oddechu, słowami można to oddać mniej więcej tak: „Czego szukasz, kobieto?”. Muszę przyznać im rację: rzeczywiście, gdzie mi do nich? Kobieta, gdy raz przyjmie mężczyznę, w nieunikniony sposób przechodzi do innej sfery przyciągania – sama wpada w czas, jak w grząski strumień, całym ciężarem swego ziemskiego ciała, z macicą i przydatkami, tym żywym chronometrem, włącznie – i czas zaczyna płynąć przez nią już nie w czystej postaci (bo w czystej postaci w ogóle nie płynie – stoi nieporuszenie, jak wtedy w Sofii: jednolitym jeziorem podświetlonego ciemnomiodowego półmroku…), ale tak samo ucieleśniony – w rodzie, rodzinie, w nieskończonym chromosomowym sznurze umierającego i powracającego, pulsującego śmiertelnym ciałem genotypu – w tym, co w ostatecznym rachunku, z braku lepszego określenia, zwykło się nazywać ludzką historią. Jak w chemii – atomy łączą się… nie, wskakują! w cząsteczki: odskoczyć, żeby spojrzeć na nie z boku, już się nie da. Byłabyś wstąpiła do klasztoru – o, wtedy proszę bardzo.

I nie wiem teraz, co robić z tym nowym wrażeniem: patrzą na mnie ze starych fotografii tak, jakbym była im coś winna, i naprawdę kurczę się w sobie i niknę pod ich ciężkimi spojrzeniami, tak samo daleko wybiegającymi poza granice tamtej, uchwyconej na zdjęciu chwili, niepewna, czego właściwie ode mnie oczekują (tak jakby nie do końca mi ufali, przyglądali się, czy na pewno nadam się ich rodzinie na synową i na ile w ogóle poważne mam zamiary – Boże, co za głupoty pchają się do głowy…) te kobiety w kapelusikach-kociołkach i prostych sukienkach z obniżonym stanem, pocętkowanych błyskami słonecznego światła (pogodny letni dzień, w tle widać drzewa, które wciąż jeszcze mogą tam rosnąć, i zdyszanego psa z wywieszonym jęzorem), zapięci na wszystkie guziki wysportowani chłopcy w podkolanówkach i bryczesach, mężczyźni z czarnymi wąsikami przypominającymi przysiadłego motyla, które później zyskają nazwę „hitlerowskich” (ale Hitler jeszcze nie doszedł do władzy i za Zbruczem też jeszcze nie zbierają na stosy uschniętych za życia trupów, i Łemyk jeszcze nie strzelał do konsula Majłowa, a Maciejko – do ministra Pierackiego…[3]) – i powojenne, w bez porównania nędzniejszych już ubraniach; ci, którym udało się przeżyć, niedobitki albo lepiej, po angielsku – survivors, czyli ocaleńcy (jakby lepiej brzmi, nieprawdaż?); à propos, tu jest malutkie zdjęcie z zesłania, z niskimi, przytłaczająco podobnymi do siebie sopkami na horyzoncie (Kołyma? Zabajkale?…), na pierwszym planie chłopiec, dotknięty już nie sportowym, ale zupełnie plebejskim, od nadmiernego wysiłku, wychudzeniem, ubrany w workowatą marynarkę z dziwacznymi ramionami „na Terminatora”, i młoda kobieta z lokami jak u pudla, też z watowanymi ramionami, śmieją się do obiektywu, głowy przysunęli blisko siebie, a ręce oboje trzymają za plecami, jakby wciąż jeszcze na rozkaz enkawudzisty, ale śmieją się szczerze, całymi twarzami, otwarcie się cieszą, a z czego tam – zapytać by – można się było tak cieszyć?… (W układzie zmarszczek wokół ust mężczyzny boleśnie przebłyskuje coś znajomego, jak déjà vu albo sen, którego nie można sobie rano przypomnieć, musiałam widzieć u ciebie taki sam wyraz – mgnienie na twarzy, błyskawiczny podmuch z tamtego świata: przemknęło i nie ma, pozdrowienie od nieboszczyka, który co najwyżej w taki sposób może jeszcze czasem o sobie przypomnieć, i kiedy się dobrze przyjrzeć – a czym mianowicie, twoim zdaniem, ja się tutaj cały czas tak nienasycenie zajmuję – to w wielu twarzach można dostrzec coś twojego – coś nieuchwytnie innego, ale wspólnego dla nich wszystkich, jakby padająca na nich plamami poświata niewidzialnej lampki wyłapywała cię to w przypadkowym załamaniu rysów, to w ruchu głowy: już prawie, prawie – ale znów tylko prawie, i sen nierozpoznawania trwa, i pomaleńku koszmarnieje, jakbym goniła uciekającą zjawę…) To mój dziadek stryjeczny, przedstawiasz mimowolnie uroczystym tonem, a może tylko mi się zdaje; tłumaczę w myślach: stryjeczny, czyli brat dziadka ze strony taty, usta rozciąga mi głupkowaty uśmiech grzecznej dziewczynki, która stara się przypodobać dorosłym, bardzo mi miło – i nagle wzrok przesłania oślepiająca, rozedrgana zasłona łez, pospiesznie przełykam je i wymruguję, żebyś nie zauważył – jak wszyscy synkowie swoich mamuś, automatycznie odbierasz kobiece łzy jako wyrzut pod swoim adresem, twoja twarz momentalnie ciemnieje, jak od uderzenia, jakby oprócz ciebie nie istniały na tym świecie inne powody kobiecego płaczu – wybacz, kochanie, ale nie mogę dłużej wytrzymać tego dreszczu bezrozumnej, wszechogarniającej czułości, która zalewa mnie jak krwotok, tego wewnętrznego, w trzewiach rosnącego żalu – czy to do zmarłych, ich niesłyszalnej stąd rozmowy i śmiechu i ich szczególnie boleśnie przenikliwej dziecięcej niewiedzy o czekającym ich nieprzeniknionym mroku, a może też żalu nad nami obojgiem – dwojgiem sierot porzuconych na pastwę losu, jak Jaś i Małgosia w ciemnym lesie, dwojgiem samotnych niedonosków, wyrzuconych na brzeg nowego stulecia nadludzkim wysiłkiem tylu straconych pokoleń mężczyzn i kobiet, którzy w ostatecznym rachunku tyle raptem osiągnęli, że wydostali nas na świat, i z tego powodu należą się im pośmiertne gratulacje, bo przecież większości ich rówieśników nawet to się nie udało… No nie płacz, no co ty (z pociemniałą jak od uderzenia twarzą i natychmiastowym odruchem – przygarnąć mnie do piersi, pogłaskać po głowie, uspokoić…) – już nie będę, przepraszam, już. Idźmy dalej, do lat sześćdziesiątych z ich kokami i płaszczami z ortalionu, do tego, co przebłyskuje już w żywej dziecięcej pamięci nie dwuwymiarową fotografią, ale całkowicie przestrzennie, z dotykiem i zapachem, pamiętam, jak strasznie szeleścił taki płaszcz, kiedy my, dzieci, chowaliśmy się pod nim w szafie, oj, i takiego zajączka miałam, w kusych porteczkach i żabocie z koronką! tylko nie pamiętam, co robił, kiedy się go nakręciło – uderzał w bębenek?…

…Najwyraźniej wciąż tkwię w roli dziewczynki – a w roli dorosłego tym razem ty: rzecznik wszystkich swoich zmarłych. Naprawdę, jakbyś nad nimi wydoroślał, i nie przypominasz już tego wielkouchego dryblasa, którego zamaszyste, jakby na wyrost mierzone kroki zawsze odprowadzam wzrokiem z okna, póki nie zniknie za rogiem – jakbym odwijała nić z niewidzialnego kłębka, tylko ta nitka wychodzi ze mnie, z wnętrza, jak z jedwabnika… Czasem ogarnia mnie przy tym niemal macierzyńska duma, jakbym to ja cię urodziła, takiego starannie skrojonego, z taką hojną giętkością ruchów – poprzednie pokolenie „wzorowych chłopców”, tych radzieckich, co to „pionier, komsomolec, potem komunista”, i tak właśnie z nimi było, ruszało się inaczej, sztywniej, z ołowianą, żołnierską mechanicznością przyszłych posiadaczy pyżyków, która do dziś tak rzuca się w oczy na dowolnym lotnisku międzynarodowym, że można w ciemno podejść i zagadnąć po rosyjsku, może dlatego od dziecka nie znosiłam tych „wzorowych”, a nieprzeparcie ciągnęło mnie – prymuskę z kokardami w warkoczach – do szpanerów. Tyle że ty, rzecz jasna, nie jesteś szpanerem i nie ma cię do kogo porównać – w czasach mojej młodości nie było takich chłopców, nie wyrośli jeszcze. Chyba tu właśnie jest powód wszystkich moich napadów macierzyńskiej dumy, uczucia nigdy wcześniej niezwiązanego z żadnym facetem: nie „proszę, co ja mam” – kiedy, jak to bywa, budzisz się rano pierwsza, odrzucasz kołdrę i z nienasyconą ciekawością, jak w jakąś nowość, wpatrujesz się w mężczyznę, który śpi obok, wyciągnięty na całą długość, jakbyś po kupiecku, na kilogramy mierzyła swój dorobek życiowy – i nawet nie szampańskim zachwytem uderzające do głowy, kiedy zbliżasz się z oddali, a on cię nie widzi: „i taki właśnie mężczyzna mnie kocha!” – nie jedno, nie drugie, ale jakieś niezwykłe, cielęco radosne zdziwienie za każdym razem, jakbym budziła się, przecierała oczy i nie mogła uwierzyć: czy to naprawdę mój chłopiec, taki, jakiego sobie wymyśliłam (zawsze sobie wyobrażałam – niemal od samej szkolnej ławy!), taki żywy, taki prawdziwy, taki o ileż bardziej nieoczekiwany, bogaty, interesujący, niż sama zdołałabym wymyślić, taki duży i zręczny, „daj, ja”, rzeczywiście radzi sobie ze wszystkim lepiej niż ja, nawet chleb kroi na jednakowo równe, cienkie kromki, aż przyjemnie popatrzeć (spod mojego noża wychodzą wyłącznie niezgrabne, grube pajdy, krzywe i zębate, jakby bochenek trafił w paszczę głodnego zwierza!), a co najważniejsze (chwalę się przyjaciółkom, najpierw w myślach, a potem i na głos, święta prawda!), najważniejsze, że wszystko robi z jakąś nadzwyczajnie naturalną lekkością i prostotą, to też musi mieć jakiś związek z tą bezgranicznie wzruszającą giętkością młodego zwierzęcia: żadnej wrośniętej w ciało potrzeby udawania, wydawania się czymś, czym w rzeczywistości się nie jest (równy krok w kolumnie, patrzeć w tył głowy poprzednika, patrzeć w oczy przełożonemu i kłamać z niewinnym wzrokiem…) – nie, już czego jak czego, ale tego daru naturalnej godności na pewno nie umiałabym mu ofiarować, w żadnej szufladce wyobraźni nie mogłam mieć pod ręką takiego obrazu i nigdy nie spotkałam człowieka, który z tak niewymuszonym spokojem umiałby przechodzić przez fałsz, ani odrobinę się tym fałszem nie brudząc – tu pozostaje mi tylko w zadziwieniu otwierać usta, jak dziecku widzącemu sztukmistrza, jak to jednak dobrze, że to nie ja cię wymyśliłam (ulepiłam?)!… Chyba po raz pierwszy w życiu mogę powiedzieć: dobrze, że nie mam żadnego wpływu na to, jaki jesteś i jaki jeszcze możesz się stać; dokładniej: nie chcę mieć, boję się – jakakolwiek interwencja z mojej strony tylko by zaszkodziła.

…Ty, rzecz jasna, tak nie uważasz, nawet ci to do głowy nie przyjdzie – ty sobie w ogóle nie wiadomo co o mnie myślisz, czasem nawet strach mnie ogarnia – miłość to zawsze jest straszna rzecz, szczęśliwa w równej mierze co nieszczęśliwa, tylko nie wiedzieć czemu o tym się nie mówi… Strachem powiało już w tej najpierwszej chwili, kiedy ty, uśmiechając się jak do dawnej znajomej, ruszyłeś mi na spotkanie przez rozgardiasz studia telewizyjnego, a on niby wyłączył się przed tobą, zniknął z kadru, tak bardzo go nie dostrzegałeś, z gracją nocnego leśnego zwierzęcia przechodząc przez chaszcze splątanych kabli i omijając pułapki sprzętu, a we mnie nagle wybuchło oszałamiające odczucie wstrząśniętego rozumu, jakby rozsunęła się niewidzialna ściana odgradzająca nas od chaosu, i teraz można spodziewać się wszystkiego, ten nieznajomy chłopiec, który pojawił się nie wiadomo skąd, może być wariatem, maniakiem, co wydzwania na okrągło i gapi się przed wejściem do studia, tyle że psychiczni nie miewają takiego otwartego, dziecięcego uśmiechu (a równocześnie, jak po sąsiednim torze, zdążyło przemknąć z żalem, że ten chłopiec na pewno ma dziewczynę, młodą, z tych nowych i niezacukanych, w skąpym topie i obcisłych spodniach…), i tu usłyszałam jego głos, mówiący do mnie, i na moment zamarłam, bo dziwaczne pytanie zabrzmiało tak zwyczajnie, jakbyśmy naprawdę oboje wyrośli w tej samej piaskownicy, tylko on gdzieś w międzyczasie się na jakieś trzydzieści lat zabłąkał, ale już jest, oto on, dzień dobry:

Pani mnie szukała? Niezły start!

Dlaczego miałabym pana szukać?! – oburzyłam się dość przytomnie, wysiłkiem woli próbując zepchnąć z powrotem na miejsce rozchwianą ścianę i przywrócić otaczającemu światu pozory normalności, ale świat już leżał wywrócony, jak sukienka tył na przód, i widziałam w nim siebie z boku, oczami tego chłopca, jak stoję, makijaż jeszcze niezmyty po niedawnym nagraniu, jakbym zeszła prosto z ekranu, na nowicjuszach to zawsze wywiera ogłuszające wrażenie: zamiast znajomego płaskiego obrazka – trójwymiarowy, i do tego żywy (można zmierzyć się z nim, opuścić wzrokiem do poziomu swoich ust) – buziulka jak ciastko z kremem, włosy gładziutko zaczesane do tyłu, żeby nikomu nie zabrakło moich ślicznych uszek, czarna skórzana kamizelka i biała z muszkieterskimi mankietami bluzka od Bianco (podziękowanie dla sponsorów w napisach końcowych), czarne – skądinąd też niczego sobie opięte – dżinsy, wszyscy operatorzy lubią pełnym planem pokazywać moje wejście do studia, całą figurę, żeby i nogi były w kadrze – i tak oto na zawsze zapamiętałam, w co byłam tego dnia ubrana (nieomylna oznaka wszelkich punktów zwrotnych w naszym życiu) – ale w tamtej chwili zarówno mój gwiazdorski image, jak i cała moja właśnie-wyszłam-z-kadru postawa były naciągnięte na mnie i zapięte na wszystkie guziki, jak kamizelka kuloodporna, w pełnej gotowości do odparcia ataku, co ty sobie myślisz, chłopczyku, kim ty, do cholery, jesteś, żebym cię miała szukać?!

Powiedziano mi, że chce pani zrobić film o Ołenie Dowhanównie. Ach, więc o to chodzi…

A pan ma jakiś związek z…?

To była moja babcia. To znaczy – ledwie dostrzegalny, przepraszający uśmiech – nie rodzona, cioteczna.

Jaki on ma przyjemny uśmiech, pomyślało mi się wtedy: jakby twarz mu pojaśniała, nawet gdy wargi przy tym tak oszczędnie się poruszają… Dziwne, nie wiedzieć czemu na pierwszy rzut oka automatycznie zaliczyłam go do rosyjskojęzycznych i już szykowałam się do wysłuchiwania tej ich kostropatej, świeżo wyuczonej ukraińszczyzny, sztywnej jak nierozchodzony but, z raz po raz wyskakującymi bolesnymi odciskami obcych fonemów – „czytaff”, „szukaff” – i pełnym wysiłku, aż dusza zamiera, jakbyś obserwował kalekę, potykaniem się na tłumaczonych w myśli rosyjskich konstrukcjach – tak mówi nasz producent, bardzo się starając: „Ja liczę, że telefony do studia trzeba przykrócić”, „nam potrzebny program bardziej silny, ze swoim licem” – z czym, z czym? – „z twarzą” – aha, rozumiem… (Nawet taki czysto galicyjski zwrot „to była moja babcia cioteczna” niczego jeszcze nie dowodził, bo tamci, nowi, chętnie przejmowali od Galicjan charakterystyczne słówka, dialektyzmy, nawet śpiewną pytającą intonację, i przyczepiali ją do swojego wolapiku w najbardziej niedorzecznych miejscach, najwyraźniej przekonani, że tak właśnie brzmi prawdziwy język ukraiński, którego w żywym wydaniu pewnie od nikogo oprócz Galicjan w życiu nie słyszeli, zresztą i wśród Galicjan zdarzają się rosyjskojęzyczni, wystarczy posłuchać, jak wszyscy zgodnym chórem szczebioczą po rosyjsku, ledwie trafią do Kijowa, a ukraiński zachowują, niczym tajna sekta, w ścisłej konspiracji przed miejscową ludnością, wyłącznie „do użytku wewnętrznego”!) I nawet to, że ten chłopiec przedstawił się jako wnuk bojówkarki UPA, kobiety, której obraz nie opuszczał mnie, odkąd po raz pierwszy ujrzałam ją na rozmazanym archiwalnym zdjęciu, tak radykalnie odmienną od wszystkich tych żołnierzy o prostych, chłopskich twarzach, śliczną i atrakcyjną (powabną, jak to się u nich mówi) nawet w powstańczym mundurze, tak zgrabnie opiętą w wąskiej talii wojskowym pasem, jakby nie z podziemnej kryjówki wyszła, tylko jakby panienka jakaś ubrała się na polowanie w rodowym majątku i gdzieś za plecami chowała angielski palcat, a poza kadrem czekało kilka rasowych chartów, z niecierpliwym ujadaniem szarpiących linkę – nawet to, że mógł mieć z tą kobietą najbardziej bezpośredni związek, związek krwi (chyba rzeczywiście przebłyskiwało coś wspólnego w ustach, w kształcie oczu…), też niczego nie dowodziło – chyba nie zapomniało jeszcze nasze stare towarzystwo (tylko gdzie ono teraz jest, ho ho…), jak rodzony prawnuk samego Mykoły Michnowskiego, tego radykała niepodległościowca, na początku lat dziewięćdziesiątych błąkał się po ówczesnych „demokratycznych” barach i kawiarniach na Chreszczatyku, świętej już pamięci Jamach i Kulinarkach, jako „stuprocentowy russkij czełowiek”, do tego rosyjskie wierszyki monarchiczne własnej produkcji tam, zdaje się, deklamował? (Jego sławny pradziad pewnie przewraca się w grobie jak kurczak na rożnie…) A już o drugoplanowych postaciach historycznych nie ma nawet co wspominać – wiara, język i flagi zmieniały się w ukraińskich rodzinach niemal co pokolenie, nawet nie jak kostiumy, ale jak strzykawki jednorazowe, raz i do kosza, i tak przez całą drogę, od Konstantego Ostrogskiego poczynając, tego samego dobrego człowieka, który założył Akademię Ostrogską w sprzeciwie wobec polskiej ekspansji, a jego rodzona wnuczka bach, przeszła na katolicyzm i całą akademię jak na tacy podała tym samym ojcom jezuitom, z którymi dziadek przez całe życie walczył, i zdaje się, że to jedyna wciąż podtrzymywana tradycja narodowa: podstawiać się temu, kto akurat najsilniejszy, więc na tę przynętę tak szybko mnie nie złapiesz – kto kogo, jak w Biblii, narodził… To znaczy, żadnego błyskawicznego skojarzenia, nałożenia się obrazu na ten, który mnie interesował (oho, i to jeszcze jak!), żadnego pokrewieństwa dusz, poruszającej intrygi i tym podobnych bajek, niczego takiego, co mogłoby chociaż trochę wyjaśnić wszystko, co się na nas oboje zwaliło, jak sufit na głowy, nie było, i w ogóle nic nie było, chociaż ty w to nie wierzysz i nawet z lekka się obrażasz, no bo jakże to tak, ale nic, słońce moje, nic, może oprócz tego chwilowego zamroczenia od rozsuniętej ściany, wrażenia trochę przypominającego szaleństwa błędnika, jakby za mało było marihuany na odlotowej imprezie: świat popłynął, ale strach nie znikał. I szczerze mówiąc, nie spodziewałam się po tym spotkaniu (bo rzeczywiście szukałam kontaktu z rodziną Dowhanówny, chociaż nie wiedziałam właściwie jakiego) niczego nadzwyczajnego, doświadczenie dziennikarskie dawno mnie przekonało, że krewni bohatera, zwłaszcza ci „w bocznej linii”, to mało pożyteczny gatunek: wszystko, co można uzyskać (i to jeśli się poszczęści!), to kilka starych zdjęć, które ocalały w rodzinnym albumie, o ile ten nie przepadł bez śladu przy którymś z aresztowań, plus ewentualnie – być może, jeśli się bardzo, ale to bardzo poszczęści – kompletnie niepotrzebne osobiste wspomnienie, mimochodem, przypadkiem opowiedziane dziecku przez mamę-wujenkę-ciotkę (kobiety pamiętają więcej!) przy szydełkowaniu rękawiczek albo lepieniu pierogów, jakaś taka bezwartościowa, ulotna historyjka, nie wiedzieć czemu wciąż krążąca w przestrzeni ludzkiej pamięci, tak jak zdarza się z odrapaną kulką od dawno zapomnianego narzędzia na dnie starej szuflady albo z prehistorycznym słoiczkiem po jakiejś miksturze – do niczego niepotrzebna, z niczym niezwiązana, na przykład opowiastka o tym, jak to sławny nieboszczyk przed śmiercią prosił o kompot z gruszek – i zamierasz na moment, nie wiedząc, jak zareagować: czy to coś z Prousta, z dzieciństwa, jak zamoczona w herbacie magdalenka?… – albo o tym, że stół na tarasie rodzinnego domu (od dawna już nieistniejącego) był z nieheblowanego drewna, taki, wie pani, szorstki w dotyku blat – uhm, tak, to bardzo ciekawe, dziękuję, niestety kończy nam się kaseta… Kaseta kończyła się dlatego, że reżyser już od dobrego kwadransa pokazywał mi z oddali cierpiętnicze miny i wymachiwał rękami, krzywiąc się straszliwie, co miało znaczyć: „kończ!”, aż wreszcie rozśmieszało mnie to i traciłam wątek rozmowy – a tak naprawdę właśnie ta drobnica za każdym razem poruszała mnie równie mocno, jak sama story, którą należało wcisnąć w ramy półgodzinnej audycji, nakręcić i zmontować, podlać sosikiem i przyprawić do spożycia dla publiczności: to była kuchnia z własnymi garnkami i patelniami, tam wchodził w grę mój własny talent kulinarny, a te marne i bezużyteczne, nadające się tylko do śmieci (non-recyclable!) oderwane szczątki czyjegoś życia – kiedyś dla kogoś cenne i wypełnione znaczeniami, póki to życie trwało, póki wypełniała je, podświetlając od środka każdy taki drobiazg, żywa wilgoć czyjejś miłości – niezmiennie raniły jakąś wyjątkowo poruszającą bezbronnością, niczym archeologiczne szczątki wymarłych cywilizacji. Wreszcie, to było chyba wszystko, co naprawdę pozostawało w świecie po ludziach ich własnego, z nimi nierozłącznego i niepoddającego się przetopowi – to, czego w żaden sposób nie można ani podrobić, ani przekłamać wedle nowej mody i nowych ideologii, nie można nawet uwspólnić, dać do gazet i telewizji, i w ten sposób zatrzeć, zadeptać tysiącami nóg wszelkie ślady obecności zmarłego – odkąd zginęła Władka Matusewycz, Władka, której kochany pysio o ostrych ptasich rysach pośmiertnie przerobili na logo kolorowych babskich pisemek, nawet mnie po jakimś czasie przestało ściskać za serce na widok jej powielonych portretów, miałam doskonałą okazję, żeby się przekonać: nie zniknąć, nie rozpłynąć się mają szansę tylko te bezużyteczne drobiazgi, i po Władce właśnie zachowałam sobie jeden taki, na pamiątkę: sama niewysoka, miała zwyczaj podchodzenia do rozmówcy bardzo blisko, jednym płynnym baletowym pas, wygięta w talii, z zadartą główką, jakby podkradała się z dołu w górę, rozwijając się jak lasso, ruchem kota zamierzającego wskoczyć na drzewo, od czego w pierwszej chwili podawały tyły nawet najbardziej niewzruszone szychy polityczne – i oto w tym właśnie jednym jedynym ruchu, jak morze w kropli wody rozbłyskuje dla mnie to, co za życia nosiło imię Władysławy Matusewycz; no i jaki film zdoła to pokazać? I nawet jeśli pokaże, nawet jeśli ocalało gdzieś jakieś amatorskie nagranie – z urodzin, wesela, imprezy w nocnym klubie, to przecież była modna artystka, do licha, pojawiała się zawsze i wszędzie, było jej tyle, że przez pierwsze miesiące po jej śmierci Kijów wydawał się pusty! – nawet jeśli pokaże, to do kogóż to przemówi?…

 
Wesprzyj nas