W powieści kryminalnej „Wszyscy kłamią” Camilla Grebe opowiada czytelnikom o sprawie nastolatki, która zniknęła w tajemniczych okolicznościach, ale też o tym, do czego prowadzą przemilczenia, półprawdy i brak otwartej komunikacji pomiędzy najbliższymi osobami.


“Wszyscy kłamią” to powieść kryminalna opowiadająca o tajemniczym zaginięciu nastolatki, które pociągnęło za sobą lawinę zdarzeń, ale też o trudzie z jakim mierzą się osoby po przejściach zakładające rodzinę, tak jak szwedka Maria i Samir, francuz arabskiego pochodzenia. Ona miała za sobą nieudany związek z mężczyzną niepoważnym do tego stopnia, że porzucił ją na wieść o ciąży, on utracił żonę i jedną z córek w niespodziewanej tragedii. Mimo obciążeń emocjonalnych, jakie obojgu zgotował los, postanowili walczyć o szczęśliwe życie.

I było takim do dnia, kiedy policja dotarła do nich z wiadomością o możliwej próbie samobójczej Yasmin, córki Samira z poprzedniego związku, wychowywanej wspólnie przez parę. Wkrótce potem, po zeznaniach świadka, policja zaczyna przypuszczać, że mogło dojść do morderstwa. Kto jednak mógłby chcieć pozbawić życia nastolatkę? Krnąbrną i działającą na nerwy, będącą jednak tylko zwykłą młodą dziewczyną, nieco zagubioną w życiu po śmierci matki i siostry? I czy dziewczyna na pewno nie żyje? A może tylko uciekła, pozorując swoją śmierć? Pytania i podejrzenia mnożą się, wciągając czytelnika w tę opowieść.

Camilla Grebe, dwukrotna laureatka nagrody Szklanego Klucza (The Glass Key Award), postarała się o rozbudowany rys psychologiczny swoich postaci, a w szczególności głównej bohaterki. W spójny i realistyczny sposób przedstawiła myśli i poglądy Marii, matki skoncentrowanej na swoim synu Vincencie, chłopcu z zespołem Downa, macochy rozczarowanej zbuntowanym zachowaniem swej pasierbicy, żony nie znającej wcale arabskiego i nie dość dobrze francuskiego, by wychwycić wszystkie niuanse w relacjach męża i córki. Kobiety próbującej znaleźć złoty środek w układaniu stosunków całej czwórki, myślącej o swoich staraniach i metodach wychowawczych jak najlepiej. Czytelnik jednak szybko zada sobie pytanie o to, czy naprawdę były one aż takie dobre, jak się Marii wydawało.

Głównym morałem jaki niewątpliwie wyłania się z tej historii, jest ten, iż jedna osoba nigdy nie jest w stanie spojrzeć tak samo na daną sprawę, bądź sytuację, jak ktoś inny. Camilla Grebe przypomina znaną prawdę, iż patrząc na coś, każdy zobaczy coś innego, a prawda to twór złożony z wielu perspektyw. Niedostateczna komunikacja, przemilczenia i tytułowe kłamstwa w tej fikcyjnej historii doprowadziły do tragedii, której dałoby się uniknąć. Wystarczyłoby aby bohaterowie podzielili się między sobą własnymi fragmentami prawdy. Tę konkluzję autorka uwypukliła czyniąc narratorami kilka postaci, co uczyniło jej powieść jeszcze ciekawszą. W wyniku tego zabiegu czytelnik ma możliwość jako pierwszy połączyć wszystkie punkty widzenia i odkryć samodzielnie co tak naprawdę stało się pewnej nocy nad urwiskiem, zanim zostanie to wyjawione przez bohaterów. I to sprawia, że powieść „Wszyscy kłamią” jest naprawdę wciągająca.Wanda Pawlik

Camilla Grebe, Wszyscy kłamią, Przekład: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, Wydawnictwo Sonia Draga, Premiera: 29 czerwca 2022
 
 

Camilla Grebe
Wszyscy kłamią
Przekład: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 29 czerwca 2022
 
 

Maria

I


Czy to nie dziwne, że jedno zdarzenie, jedna sekunda mogą z chirurgiczną precyzją podzielić życie na dwie części, rozharatać je i zmienić na zawsze?
W moim przypadku taką cezurą okazała się sobota szesnastego grudnia dwutysięcznego roku. To wtedy moją rodzinę porwał wir wydarzeń, którego nikt z nas nie był w stanie kontrolować ani tym bardziej nim pokierować.
To wtedy wszystko się zaczęło.

*

Obudziłam się w tej samej sekundzie, gdy zadzwonił telefon. Słyszałam, jak w ciemności Greta idzie na palcach do kuchni, żeby odebrać. Przez chwilę mamrotała coś cicho, a potem wróciła i delikatnie potrząsnęła mnie za ramię.
– Mario, to Samir. Koniecznie chce z tobą rozmawiać.
Odrzuciłam na bok wilgotną kołdrę i po omacku ruszyłam przez nieznaną mi przestrzeń. Od kiepsko uszczelnionego okna letniskowej daczy dmuchnęło zimnem, jakby dla przypomnienia, że to grudzień gdzieś na szkierach – w domku, który nadawał się do zamieszkania właściwie tylko latem.
Serce biło mi szybciej, kiedy stawiając gołe stopy na zimnej podłodze, wślizgnęłam się do kuchni. Zaledwie kilka godzin wcześniej siedziałyśmy w niej, świetnie się bawiąc. Dzieliłyśmy się swoimi tajemnicami, podsumowywałyśmy mijający rok i śmiałyśmy się z tego, że dwanaście miesięcy wcześniej, w grudniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, wszyscy się baliśmy, że przełom wieków oznaczać będzie dla świata – albo przynajmniej dla systemów informatycznych – definitywny koniec.
Rozmawiałyśmy o nowych filmach – o Notting Hill (to faworyt Grety, bo ona lubi szczęśliwe zakończenia) i Matriksie (Keanu Reeves był w nim nieprawdopodobnie przystojny, chociaż trochę chłopięcy).
Pozostałości po babskim wieczorze piętrzyły się w zlewie i na szafkach: brudne talerze, kieliszki, miseczki z resztkami chipsów i oliwek. Butelki po winie – puste lub do połowy opróżnione – i skorupki po krewetkach, które zaczynały już trochę cuchnąć. Gdzieś trzaskał grzejnik elektryczny, nastawiony na maksimum, żeby dać odpór mroźnemu powietrzu zza okien.
Sięgnęłam po słuchawkę leżącą obok wypełnionej niedopałkami popielniczki.
– Samir?
Oczywiście w głowie miałam tylko jedną myśl: mój syn. Bo chociaż Vincent rzadko chorował, tej jesieni nabawił się zapalenia płuc i doszedł do siebie dopiero po przyjęciu po kolei dwóch antybiotyków. A kiedy wyjeżdżałam z domu poprzedniego wieczoru, znowu zaczął skrzekliwie i urywanie kasłać; przypominało mi to szczekanie psa, a także krup, który dosyć często łapał we wczesnym dzieciństwie.
Mówiąc szczerze, nie bez skrupułów zostawiłam go samego z Samirem i Yasmin. Przez niemal całe jego życie byliśmy zawsze tylko on i ja, stanowiliśmy bliską i dobrze funkcjonującą wspólnotę, do której nigdy nie zamierzałam dopuścić kogokolwiek poza nami.
Samir oddychał ciężko. Nagle zaszlochał. I jeszcze raz.
Gdy zerknęłam na kuchenny zegar, wystraszyłam się nie na żarty. Cokolwiek się wydarzyło, nie mogło to być nic dobrego. O czwartej nad ranem nie dzwoni się po to, żeby coś ustalić. O tej porze chwyta się za telefon jedynie wtedy, gdy stanie się coś naprawdę poważnego.
– Musisz przyjechać – powiedział swoją łamaną szwedczyzną, którą uwielbiałam od momentu, kiedy otworzył usta i odezwał się do mnie pierwszy raz – Bo… Yasmin. Ona jest…
Znowu szloch.
Moja spontaniczna reakcja: poczucie ulgi. A więc chodzi nie o Vincenta, ale o Yasmin, córkę Samira. Po sekundzie jednak zreflektowałam się i zawstydziłam: być może przytrafiło się coś złego, a ja stoję tutaj i oddycham z ulgą, jakby jej los w ogóle mnie nie interesował.
Za mną rozległy się kroki i zaskrzypiała podłoga. Sekundę później Greta położyła dłoń na moim ramieniu.
– Wszystko w porządku? – spytała.
Pokręciłam głową i nieco się odsunęłam.
– Samir, co się stało?
– Ona, ona…
– Uspokój się.
Ale Samir nie potrafił się uspokoić. Jego płacz przeszedł w wycie i po kilku sekundach w słuchawce odezwał się inny głos. Ciemny, obcy, trochę oficjalny i jakby odrobinę przytłumiony. Mężczyzna spytał, czy rozmawia z Marią Foukarą. Kiedy potwierdziłam, przedstawił się i powiedział, że jest z policji.
– Chodzi o państwa córkę, Yasmin. Obawiamy się, że mogła próbować odebrać sobie życie.

*

A potem?
Pamiętam, że rozmawiałam z Gretą i że niektóre z pozostałych dziewczyn też się obudziły i wyszły do nas. Pamiętam także, że Johanna pomagała mi się ubrać, jakbym była dzieckiem: włożyła mi skarpety, naciągnęła sweter przez głowę i przejechała grzebieniem po włosach. Musiały chyba wcześniej sprawdzić rozkład kursowania promów, bo wiedziały, że najbliższe połączenie mam dopiero za kilka godzin. Przypuszczam, że w tej sytuacji któraś z nich – pewnie Greta – obdzwoniła stałych mieszkańców wyspy, bo następny obraz, jaki mam w pamięci, to marsz do portu przez sosnowy las w towarzystwie właśnie Grety i Johanny.
Grudzień jest najciemniejszym miesiącem w roku.
W grudniu dotkliwie brakuje naturalnego światła, a noce są czarniejsze od smoły. Idąc przez sam środek lasu, z dala od jakichkolwiek zabudowań, prawie nie mogłam dojrzeć własnych dłoni. Mrok był tak gęsty, że wydawało się, iż można go wręcz dotknąć – tworzył nieprzeniknioną ścianę wznoszącą się wokół nas i wywoływał poczucie odrealnienia. Rzeczywisty wymiar miały jedynie zmrożone krzaczki borówek widoczne w stożku światła wielkiej latarki, którą niosła Greta. Tak ciężkiej i nieporęcznej, że od samego patrzenia na nią drętwiały ręce. Żadna z nas się nie odzywała, słyszałam jedynie odgłos naszych kroków na zamarzniętej ziemi, własny oddech i gwizd wiatru szalejącego w koronach drzew wysoko nad nami.
W porcie czekał jakiś mężczyzna – nie pamiętam jego imienia – który miał zawieźć mnie swoją łodzią do Stavsnäs, gdzie zostawiłam samochód.
– Na pewno jesteś w stanie prowadzić? – upewniła się jeszcze raz Greta.
Skinęłam głową – poprzedniego wieczoru piłam najmniej ze wszystkich. Odkąd poznałam Samira, alkohol już mnie tak nie pociągał.
Pożegnałam się z obiema koleżankami serdecznym uściskiem, wsiadłam do łodzi i od razu włożyłam kamizelkę ratunkową. Była stara i porwana, ale przynajmniej trochę chroniła przed zimnem.
Odbiliśmy od brzegu.

*

Yasmin nie była moją córką, tylko pasierbicą. Niektórzy używają dzisiaj określenia „bonusowe dziecko”. To brzmi całkiem sympatycznie, jakby człowiek wygrał coś na loterii, ale, Bóg mi świadkiem, ją akurat trudno uznać za szczęśliwy los. Nie była bynajmniej złą dziewczyną, tylko nieodpowiedzialną, impulsywną i bezgranicznie naiwną; i nieustannie stwarzała wszelkie możliwe problemy. Prawdopodobnie nie różniła się pod tym względem od innych osiemnastolatków, nie mogłam więc jej za to szczególnie potępiać.
Śmiem twierdzić, że jedyną osobą, która jest w stanie kochać nastolatka w każdej bez wyjątku sekundzie, jest jego rodzona matka lub rodzony ojciec. Chyba trzeba być z tej samej krwi i kości, by umieć zdobyć się na wyrozumiałość, tolerować ciągłe humory i tak niewyobrażalne niedbalstwo.
A ja nie byłam matką Yasmin.
Oczywiście kochałam ją, lecz z pewnością inaczej niż Vincenta.
Mój syn Vincent miał dziesięć lat i za niego byłabym gotowa oddać życie. Dla mnie to właśnie jest istotą rodzicielstwa – ten prosty, ale fascynujący fakt, że dobro swojego dziecka przedkłada się nad dobro własne. W każdej sytuacji, bez wyjątku.
Brian, ojciec Vincenta, i ja byliśmy ze sobą bardzo krótko, a kiedy się okazało, że jestem w ciąży, spakował manatki do trzech kolorowych reklamówek oraz do gitarowego futerału i zniknął szybciej, niż zdążyłam ustanowić pieczę rodzicielską. Ten dwudziestoczteroletni irlandzki muzyk był zupełnie niezainteresowany założeniem rodziny z trzydziestoletnią nauczycielką z przedmieścia, której prawie nie znał.
Nie mogłam mieć do niego o to pretensji, bo kto chciałby mieć dziecko z obcą osobą?
A jednak ja chciałam. I nie było dla mnie aż tak ważne z kim. W gruncie rzeczy Brian niewiele mnie obchodził, zależało mi jedynie na Vincencie. To znaczy wtedy pragnęłam po prostu dziecka. Kiedy potem urodził się Vincent i okazało się, że mój wymarzony maluszek został obdarzony nie dwoma, ale aż trzema chromosomami w parze dwudziestej pierwszej, czyli nadmiarem materiału genetycznego, jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że to dobrze, że Brian zniknął z horyzontu.
Zespół Downa.
Rzecz jasna wiadomość o wadzie genetycznej syna mną wstrząsnęła. Nie wiedziałam o niej zbyt wiele, mimo że podczas przygotowywania się do zawodu nauczycielki spotykałam dzieci z tą chorobą i sądziłam, że jestem pozbawiona uprzedzeń, a także obeznana z wszelkimi możliwymi modelami funkcji personalnej, jak to się dziś ładnie nazywa. Tymczasem początkowo wyobrażałam sobie, że on nigdy nie będzie mówił ani nie pójdzie do zwykłej szkoły. Sądziłam, że spędzi całe dorosłe życie w różnych zakładach opiekuńczych i nigdy nie znajdzie ani pracy, ani partnerki.
A równocześnie, kiedy ta drobna, ciepła istotka leżała w moich ramionach i przyglądałam się jej małym rączkom, pomarszczonej buzi, i patrzyłam jej w oczy, nie miałam cienia wątpliwości, że jest doskonała. Była moim dzieckiem, moim perfekcyjnym dzieckiem, bez względu na to, co mówili lekarze. A mówili dużo, właściwie bez ustanku, o wszystkich problemach, jakie mogą stać się udziałem Vincenta.
Marzyłam o tym, żeby mi też pogratulowali, żeby któryś z nich na to wpadł. Aby chociaż jedna osoba powiedziała mi, że będzie pięknie i wspaniale.
To wszystko wydawało się teraz bardzo odległe, odległe i niemal śmieszne. Minęło dziesięć lat, w ciągu których Vincent stawiał mnie oczywiście przed wieloma wyzwaniami: karmienie go piersią okazało się piekłem, przynajmniej na początku, i dlatego musiałam dosyć długo pozostać w szpitalu. Kiedy miał zaledwie kilka miesięcy, przeszedł operację serca, w trakcie której załatano dziurę między prawą a lewą komorą, zaczął też później chodzić niż jego rówieśnicy. Potrzebna była również wczesna pomoc logopedyczna, a dla ułatwienia wzajemnej komunikacji nauczyłam się nawet języka migowego. Ale po pewnym czasie pojawiły się słowa: wypływały z niego, wręcz wytryskiwały. Początkowo nieco trudne do zrozumienia – powolne, ospałe, jakby obce w jego małych ustach – lecz stopniowo coraz wyraźniejsze.
Nauczył się także czytać i pisać, tyle że opanowanie tych umiejętności trwało u niego trochę dłużej niż u innych dzieci. Dzięki wsparciu indywidualnej asystentki chodził nawet do zwykłej szkoły. Miał swoje marzenia, lęki i nadzieje, ale przede wszystkim był niepowtarzalną jednostką, a nie kimś, kogo można by zrównać ze wszystkimi innymi, którym przydarzyło się mieć tu czy tam jeden chromosom więcej.
Jaki zatem był Vincent?
Uwielbiał piec ciasta i gotować, a w kuchni okazał się bardzo dokładny i świetnie zorganizowany. Nawiasem mówiąc, nie tylko w kuchni. Jako jedyny w rodzinie miał naturalną skłonność do utrzymywania porządku w domu. Ja i Samir nie byliśmy w tym dobrzy, nie wspominając już o Yasmin, która przeciągała przez mieszkanie niczym tornado, wszędzie zostawiając po sobie pobojowisko w postaci śmieci, rozrzuconych ubrań oraz kosmetyków.
Vincent lubił zwierzęta i marzył o psie. Nieustannie wiercił mi o to dziurę w brzuchu, ale wciąż żywe wspomnienie jego poprzedniego zwierzątka, chomika, oraz traumy, jaką wywołało odejście tego biednego gryzonia, sprawiło, że się wahałam. Oczywiście miałam też całą masę innych wątpliwości – jak choćby to, kto zajmowałby się psem w ciągu dnia. Zarówno Samir, jak i ja pracowaliśmy na pełen etat, a Yasmin chodziła do szkoły. Zresztą na niej i tak trudno byłoby polegać w takich sprawach.
Chętnie też rysował, i to całkiem nieźle, zdecydowanie lepiej ode mnie. Jego rysunki tryskały kolorami i na ścianie w kuchni, gdzie je wieszałam, szybko zabrakło dla nich miejsca. Był uparty jak osioł i zawsze zwracał baczną uwagę na to, żeby wszystko odbywało się sprawiedliwie, co niekiedy prowadziło do problemów w szkole. Jeśli uważał, że ktoś zachował się wobec niego nie fair albo go obraził, przestawał z tym kimś rozmawiać, i to niekiedy na całe miesiące. Nigdy jednak nie zamykał się całkowicie – jak gdyby jego potrzeba kontaktów z rówieśnikami miała stałą wielkość i jeśli kogoś wykluczał, nie odzywając się do niego, kompensował to sobie, tym intensywniej gawędząc z innymi kolegami.
Mówiłam sobie, że ten jego upór przyniesie mu w późniejszym życiu same pożytki. Jak wiadomo, ta cecha charakteru jest na ogół atutem, a dla Vincenta, który nieustannie musiał się konfrontować z uprzedzeniami otoczenia, mogła okazać się nieoceniona. Problem tkwił bowiem nie w nim, ale w stosunku otoczenia do niego. I jeżeli kiedykolwiek niepokoiłam się o jego przyszłość, to myślałam właśnie o tym: jak będzie traktowany przez tych, którzy akurat mieli nienaruszony zestaw chromosomów. Przez owych normalnych, którzy patrzyli na niego krzywo i za jego plecami nazywali go downem. Albo co gorsza: mówili tak o nim, chociaż wiedzieli, że on to słyszy.
Vincent miał także niezwykłą intuicję. Można odnieść wrażenie, że niejako węchem wyczuwał uczucia innych ludzi – wiedział, kiedy kłamią albo coś ich gryzie, i potrafił przewidzieć, kiedy ktoś będzie zły. Nie mam pojęcia, jak to robił, raczej nie dochodził do tego na drodze przemyśleń i wyciągania wniosków. Powiedziałabym raczej, że to swoisty rodzaj muzykalności, pozwalający odczytywać zamiary i nastroje otoczenia, tak jak inni odczytują nuty.

*

Dotarłam do Kungsudd o szóstej rano. Nasz nieduży drewniany dom – pomalowana na zielono dawna siedziba ogrodnika ze szczeblinowymi oknami – stał pogrążony w ciemności wśród nagich drzew. Tu i ówdzie między pniami przeświecały pojedyncze płaty śniegu. W kuchni paliło się światło. Na podjeździe zobaczyłam stary, rozklekotany samochód Samira, a obok wóz policyjny, zaparkowany trochę krzywo, jakby kierowca bardzo się spieszył. Zatrzymałam swoje auto w pewnej odległości, chwyciłam torbę z piżamą i kosmetykami i ruszyłam do drzwi.
Kiedy weszłam do środka, Samir czekał na mnie w ciemnym przedpokoju. Prawdopodobnie usłyszał, że przyjechałam. Mroczne oczy, twarz udręczona bólem. Przytuliłam go, a kiedy oparł swój mokry policzek na moim, zauważyłam, że jego ciało drży i lekko czuć je potem.
– Wszystko będzie dobrze – szepnęłam.
Nie odpowiedział.
Przeszliśmy do kuchni.
Przy stole siedzieli policjantka i policjant w mundurach, przed każdym z nich stał kubek po kawie. Widząc mnie, wstali i się przedstawili. Wysoką funkcjonariuszkę około pięćdziesiątki rozpoznałam od razu – miała na imię Gunilla i jesienią odwiedziła szkołę, w której pracowałam, żeby porozmawiać z uczniami o alkoholu i narkotykach stanowiących w Kungsudd spory problem. Z związku z tym władze szkoły i policja podjęły wspólne wysiłki, aby go rozwiązać.
Usiedliśmy. Wszystko wydawało się znajome i zarazem obce, całkiem zwyczajne i jednocześnie przerażające. Ileż to razy Samir i ja siedzieliśmy przy tym zniszczonym kuchennym stole razem z dziećmi – setki, tysiące?
Żadna z tamtych sytuacji nie przypominała jednak obecnej.
– Co się stało? – spytałam, patrząc na Gunillę.
Samir przycupnął skulony obok mnie, ze wzrokiem utkwionym w blacie. Grzebał w niewielkiej szczelinie na jego krawędzi, po chwili wyciągnął małą drzazgę i sprawiał wrażenie, jak gdyby uważnie ją badał. Wciąż lekko drżał, jakby z zimna, chociaż w domu było ciepło i przytulnie.
– Wczoraj późnym wieczorem jakaś właścicielka psa zauważyła coś na Kungsklippan – odpowiedziała Gunilla, splatając dłonie przed sobą.
Miała poważną minę. Na jej twarzy malował się spokój, ale spojrzenie wydawało się nieprzyjazne, jakby nie chciało zatrzymać się na mnie.
– To znaczy?
– Widziała, że coś albo ktoś wpadł do morza. Cała sytuacja wydała jej się dosyć dziwna, mimo to wróciła do domu. Nie potrafiła jednak przejść nad tym do porządku dziennego, dlatego po kilku godzinach poszła tam znowu i wspięła się na sam szczyt klifu. Znalazła na nim parę kozaków, a w jednym z nich tkwiła wetknięta kartka. Wyjęła ją, przeczytała, a kiedy się okazało, że to list pożegnalny, zadzwoniła po służby ratunkowe.
– Do Kungsklippan jest kawałek stąd – zauważyłam, jakby to mogło mieć jakiekolwiek znaczenie. W gruncie rzeczy klif nie znajdował się jednak szczególnie daleko, może pięć minut spacerem, jeśli szło się szybkim krokiem.
Gunilla zerknęła szybko na swojego kolegę, po czym kontynuowała:
– Obeszliśmy wszystkie domy w okolicy. I podczas rozmowy z… – Wskazała na Samira, po czym mówiła dalej: – …okazało się, że waszej córki nie ma w pokoju, a kiedy zadzwoniliśmy do jej pracodawcy, dowiedzieliśmy się, że wczoraj wieczorem nie przyszła do pracy.
Poczułam ciarki na plecach, kiedy dotarło do mnie, co kryje się za tą rzeczową relacją i co ona naprawdę znaczy. Równocześnie ogarnęła mnie dziwna potrzeba zdystansowania się od całej tej sytuacji. Ona nie jest moją córką, chciałam powiedzieć. Tylko pasierbicą. Cokolwiek się wydarzyło, nie dotyczy to mojego dziecka. Moje dziecko jest na górze i śpi. Bezpieczne.
Żyje.
Policjantka ciągnęła:
– Pani mąż potwierdził, że znalezione buty należą do Yasmin. Podejrzewamy, że mogła próbować odebrać sobie życie.
Doskonale wiedziałam, jak wygląda Kungsklippan, jedno z najwyższych wzniesień na terenie Sztokholmu. Te ciemne granitowe skały opadały niemal pionowo do Bałtyku. Nieustannie upominałam Vincenta, by nigdy nie chodził tam sam. Mimo to znalazłam go na nich kiedyś, jak siedział przykucnięty nad urwiskiem ze wzrokiem utkwionym w wodzie daleko w dole, niczym zahipnotyzowany falami obmywającymi podnóże klifu.
Do rozmowy włączył się towarzysz Gunilli. To chyba on mówił ze mną wcześniej przez telefon.
– Czy Yasmin wydawała się ostatnio przygnębiona, czymś przybita?
– Chwileczkę – wtrąciłam. – Dlaczego właściwie siedzimy tutaj? Czy w takim razie nie powinniśmy jej szukać? A jeśli ona leży tam w wodzie? Przecież jest środek zimy, morze jest lodowate. Chyba trzeba coś zrobić?
Uniosłam się z krzesła, chcąc wstać, ale policjantka szybko położyła mi dłoń na ramieniu.
– Na miejscu jest kilka naszych patroli – wyjaśniła. – Pracują też strażacy. Robimy wszystko, żeby ją znaleźć.
Opadłam z powrotem na krzesło i ukryłam twarz w dłoniach. Usiłowałam uporządkować usłyszane informacje i rozważyć wszystko na trzeźwo.
– Czy wydawała się przygnębiona? – powtórzył pytanie mężczyzna.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza, zmieniłam pozycję i spojrzałam na niego.
– Nie wiem. Ona… – Szukałam odpowiednich słów. – Ona jakby się ostatnio wycofała. Mało jadła. Ale czy to było przygnębienie, depresja? Nie wiem. Zresztą raczej by mi o tym nie powiedziała. Nie jesteśmy ze sobą tak blisko. To znaczy: lubimy się, ale Yasmin jest bardziej związana ze swoim ojcem.
– Czy macie w miarę aktualne zdjęcie córki? – spytał policjant.
– Chyba tak – odparłam, po czym poszłam do pokoju i sięgnęłam po plik fotografii, które ostatnio odłożyłam, żeby w wolnej chwili wkleić je do albumu. Ręce mi się trzęsły, kiedy je przerzucałam. Wzięłam wykonane niedawno przez szkolnego fotografa najświeższe zdjęcie Yasmin, uśmiechała się na nim do obiektywu na tle cieniowanej szarej tkaniny, typowej dla tego rodzaju portretów. Długie włosy miała zebrane w kucyk, na twarzy mocny makijaż. Z uszu zwisały nieduże złote kolczyki w kształcie delfinów, prezent od jej mamy.
Wróciłam do kuchni ze zdjęciem w dłoni.
– Proszę – powiedziałam, podając je policjantowi.
Samir podniósł wzrok. Kiedy zobaczył portret, zaczął się znowu trząść. Jego ramiona unosiły się i opadały w rytm wstrząsającego nim szlochu.
Nagle usłyszałam kroki w przedpokoju. Drzwi się uchyliły i do środka zajrzał Vincent. Jasnorude włosy przykleiły się po jednej stronie do skroni, w oczach odbijał się strach.
– Mamusiu?
Natychmiast podeszłam do niego.
– Nic się nie stało, skarbie. Chodź, zaprowadzę cię do twojego pokoju.
Odwróciłam się do gości.
– Proszę mi dać dziesięć minut.
Wziąwszy synka za rękę, pociągnęłam go w stronę schodów.
– Dlaczego u nas jest policja? – spytał. – Dlaczego policja przyszła do nas w nocy?
– Już jest rano – odpowiedziałam, jakby to cokolwiek wyjaśniało.
– Ale dlaczego u nas jest policja?
– Bo myślą, że być może coś stało się Yasmin.
W pokoju Vincenta jak zawsze panował porządek. Zabawki stały w równiutkich rzędach na podłodze, bloki rysunkowe piętrzyły się na starannie ułożonym stosiku, a kredki leżały schowane do pudełek na biurku. Ubrania, też schludnie poskładane, wisiały na krześle. Przy łóżku paliła się lampka nocna ze zwierzątkami, które obracały się po jej włączeniu.
W oknie świeciła samotna bożonarodzeniowa gwiazda, na razie jedyna świąteczna ozdoba w całym domu. Ale prezenty były już kupione, a choinka została zamówiona w szkółce niedaleko boiska piłkarskiego.
– Czy ktoś był niedobry dla Yasmin? – spytał Vincent, szeroko otwierając oczy.
Odgarniając z jego wilgotnego czoła kilka sklejonych kosmyków, pokręciłam głową.
– Nie sądzę – powiedziałam. – Postaraj się jeszcze zasnąć. Porozmawiamy później.
– Ale jeśli ktoś był niedobry dla Yasmin, to może zrobiło jej się przykro?
– Jeśli tak, to będziemy musieli ją pocieszyć.
Widziałam po jego oczach, że mi nie wierzy, mimo to na razie chyba zadowolił się moją odpowiedzią, ponieważ przymknął powieki, ziewnął i przewrócił się na bok.
Zgasiłam lampkę i jeszcze raz pogłaskałam go po głowie. Potem pocałowałam Vincenta w policzek, wciągając znajomy zapach swojego upragnionego dziecka.
– Śpij dobrze – szepnęłam i po cichu wymknęłam się z pokoju.
W kuchni usiadłam znowu obok Samira. Wciąż grzebał w szparze na krawędzi stołu, która wyglądała teraz na trochę większą.
– Co było w liście pożegnalnym? – spytałam, starając się za wszelką cenę zapanować nad drżeniem głosu.
Policjant wyjął przejrzystą plastikową koszulkę z kartką w środku i podsunął mi ją przez blat. Od razu rozpoznałam okrągłe, lekko pochylone do tyłu litery. Opuściłam nieco głowę i przeczytałam:
„Przepraszam, dłużej nie dam już rady. Kocham Was. Y.”.

2

W Kungsudd zaświtał kolejny dzień. Oczywiście w przenośni, bo o prawdziwym świcie o tej porze roku nie mogło być mowy. Grudniowe ciemności ciężko zalegały nad okolicą, a porywisty wiatr smagał gałęziami wiśni w okienną szybę.
Spojrzałam na zegarek. Dochodziła dziesiąta.
Samir, który po wyjściu policjantów poszedł szukać Yasmin, teraz spał obok na łóżku. Nie budziłam go, na pewno bardzo potrzebował snu. Ja natomiast wymknęłam się cicho i poszłam do jej pokoju.
Zapaliłam światło: łóżko było puste, a reszta wyglądała tak, jakby właśnie wybuchła tam bomba – ubrania walały się po podłodze skłębione na mniejszych i większych stertach. Na niewielkim biurku leżały porozrzucane kosmetyki, puszki po coli, lokówki i pudełka po hamburgerach. Jeden róg pokoju zajmowała piramida rozsypanych czasopism, a na parapecie, obok przymierającej roślinki w doniczce i niedojedzonej kanapki, stały adidasy.
Innymi słowy: wszystko jak zwykle. Brakowało tylko lokatorki.
Spojrzałam na czarno-białe zdjęcie na ścianie – przedstawiało Yasmin, jej młodszą siostrę Sylvie i ich mamę Annę.
Poprzednia żona Samira była całkiem podobna do mnie. Miała ciemnoblond włosy do ramion, nordyckie jasne oczy i trochę nieśmiały uśmiech, jakby skrywała za nim jakąś tajemnicę. Może byłam trochę bardziej okrągła od niej, ale miałam też kilka lat więcej niż ona wtedy.
Anna, rodowita Szwedka, pracowała we Francji jako au pair i postanowiła tam zostać. Na początku lat osiemdziesiątych wyszła za Samira i niedługo potem urodziły im się córki Yasmin i Sylvie. Kiedy Yasmin miała czternaście lat, razem z matką i siostrą uczestniczyła w wypadku samochodowym na autostradzie na północ od Paryża. Tamtego dnia było zimno i ślisko. Cienka warstwa lodu, która pokryła znaczną część jezdni pod wiaduktem, była prawie niewidoczna i Anna nie zdołała uniknąć poślizgu. Samochód zjechał na sąsiedni pas i znalazł się tuż przed wielką ciężarówką.
Anna i Sylvie zginęły na miejscu, Yasmin zaś wyszła z katastrofy niemal bez szwanku, jakby cudem.
Samir tak właśnie potem ją nazywał: swoim małym cudem.
O Annie mówił rzadko, ale kiedy się to zdarzało, oczy zachodziły mu łzami i drżał mu głos.
– Była taka ładna, że gdy szła paryską ulicą, ludzie często się zatrzymywali i na nią patrzyli. Ona jednak w ogóle tego nie wykorzystywała. Zawsze zachowywała się jednakowo serdecznie i miło wobec wszystkich.
Za każdym razem, kiedy to słyszałam, czułam ukłucie w sercu, chociaż zdawałam sobie sprawę, że zazdrość o zmarłą kobietę jest i nielogiczna, i niestosowna.
Przyjrzałam się uśmiechniętej matce i jej dwóm córkom na zdjęciu – z tej trójki została tylko Yasmin.
Czy na pewno?
Nagle poczułam mdłości i dziwny dyskomfort. Nie potrafiłam określić przyczyny swojego złego samopoczucia. Czy wywołało je zniknięcie Yasmin, zbyt duża ilość wina wypitego poprzedniego wieczoru czy po prostu brak snu?
Wróciłam do łóżka, wślizgnęłam się pod ciepłą kołdrę i zaczęłam nasłuchiwać oddechu Samira. Gdy w którymś momencie zrobiło się całkiem cicho, zaniepokoiłam się i szybko zapaliłam nocną lampkę. Odruchowo zacisnął powieki. Natychmiast zgasiłam światło i uśmiechnęłam się sama do siebie: przecież nie ma powodu, by sądzić, że Samir przestał oddychać z czystej rozpaczy. Mimo to dominującym uczuciem była ulga.
Żył, oddychał.
Kochany Samir.
Biedny, kochany Samir.

*

Poznałam Samira na przyjęciu dwa lata wcześniej. U Grety, tej samej, która zorganizowała babski wieczór w Sandhamn. O ile pamiętam, było nas tam wtedy więcej. Tworzyłyśmy paczkę dziewczyn, a właściwie kobiet, trzymałyśmy się razem od liceum. Wiele z nas nadal mieszkało w Kungsudd.
Greta postanowiła spróbować skojarzyć mnie ze swoim znajomym, który pracował jako księgowy. Już w momencie, kiedy to powiedziała – to znaczy, że jest księgowym – nabrałam wątpliwości. To brzmiało cholernie nudno. I okazało się, że człowiek był wprawdzie miły, ale rzeczywiście nudny, a na dodatek niestety wpadłam mu w oko, wskutek czego większą część wieczoru spędziłam, starając się go unikać w zadymionym i hałaśliwym mieszkaniu. Do chwili, gdy pojawił się gwóźdź programu z gitarą w rękach, usiadł na krześle pośrodku salonu i zaczął grać i śpiewać po francusku.
– To Samir – szepnęła mi Greta do ucha. – Kumpel mojego kuzyna. Lekarz, a do tego cholernie utalentowany muzyk, nie uważasz?
– Płacisz mu za ten występ?
Wybuchła śmiechem.
– Myślisz, że ja śpię na pieniądzach? Jest moim gościem, ale powiedział, że chętnie zagra. – Przez chwilę się zawahała, po czym dodała: – Jeśli mam być szczera, na kogoś takiego mogłabym polecieć.
Uśmiechnęłam się do niej. Po swoim rozwodzie Greta oznajmiła, że już nigdy nie chce mieć nic wspólnego z facetami, ale jak widać, zmieniła zdanie. Przyjrzałam się uważniej mężczyźnie z gitarą: lekko kręcone włosy zebrane w kucyk i miodowa cera, smukłe palce czule pieściły struny instrumentu.
Zawsze miałam słabość do muzyków – między innymi dlatego zadurzyłam się w Brianie, ojcu Vincenta. Czasami nawet się zastanawiałam, czy zakochałam się w nim, czy raczej w jego muzyce. A może i w jednym, i w drugim. Ale Brian był gówniarzem, młodym chłopakiem dopiero niespiesznie wkraczającym w dorosłość, niezainteresowanym stałym związkiem z kimkolwiek.
Samir to zupełnie co innego.
To dojrzały mężczyzna, starszy ode mnie, co widać było nawet z daleka – policzki miał trochę zapadnięte, włosy przerzedzone i przyprószone siwizną na skroniach. Pod cienką skórą dłoni sterczały sękate kostki palców.
Kiedy nastąpiła przerwa, podeszłam do niego z kieliszkiem wina. Wznieśliśmy toast, po czym on przedstawił się jako Samir Foukara. Mówił nieźle po szwedzku, chociaż z silnym, ale czarującym francuskim akcentem, i zadawał mi tysiące pytań. Czym się zajmuję, co najbardziej lubię jeść, czy śpię na brzuchu, czy na plecach, i czy nie uważam, że Szwecja jest najpiękniejsza zimą, kiedy słońce kryje się za horyzontem, a drzewa i trawa śpią przysypane śniegiem. Dokładnie tak powiedział: że drzewa i trawa śpią pod śniegiem. To było urocze, i on oczywiście o tym wiedział. Sądzę, że doskonale zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie wywarły na mnie jego śpiew, francuski akcent i te drobne poetyckie obserwacje. Kiedy usłyszał, że trochę znam francuski, zaczął od czasu do czasu wtrącać francuskie słowa.
– Wiesz, au début myślałem, że Szwecja jest cholernie nudna. Ludzie, tu sais, wydają się mało kontaktowi i nietowarzyscy. A potem doszedłem do wniosku, że są jedynie timides, nieśmiali.
Wybuchłam śmiechem razem z nim, ubawiona jego konstatacją. Opróżniłam kieliszek i po chwili znowu nalałam sobie wina.
– Chodź – rzucił. – Spadajmy stąd. Pójdziemy się wykąpać po szwedzku.
Była wczesna jesień i dom Grety, jedyny dom wielorodzinny w całym Kungsudd, leżał tuż nad wodą.
– Serio?
Wziął mnie za rękę i nie czekając na odpowiedź, wyciągnął z pokoju. Wymijając moich nieźle już wstawionych przyjaciół i przyjaciółki, z imponującą determinacją zmierzał do drzwi. W przedpokoju odwrócił się do mnie i spytał:
– Buty nie będą nam potrzebne, co nie?
Roześmiałam się znowu, w końcu byłam nauczycielką szwedzkiego i sformułowanie będące jednocześnie pytaniem i stwierdzeniem brzmiało w moich uszach zabawnie.
I tak oto lekko podchmieleni wymknęliśmy się boso w ciemną noc, żeby wykąpać się po szwedzku, czyli nago, skacząc ze skał obok domu Grety. Jej słowa: „Jeśli mam być szczera, na kogoś takiego mogłabym polecieć”, już dawno wyparowały mi z pamięci.
Właśnie w tamtym miejscu i w tamtym momencie przegrałam albo odniosłam zwycięstwo – w zależności od punktu widzenia. Niczym rażona piorunem zakochałam się w szalonym Francuzie, który był nie tylko muzykiem, ale także ojcem szesnastolatki (Yasmin), onkologiem i badaczem z Instytutu Karolinska. Był również mężczyzną, który się nie poddaje: porzucił ojczyznę, aby zacząć wszystko na nowo po tragicznej śmierci żony i młodszej córki na oblodzonej autostradzie pod Paryżem.
Czasami myślałam sobie, że dla niego było to być może coś znajomego, ponowne doświadczenie podobnej sytuacji. Przecież już raz ożenił się ze Szwedką, zakochał się i stracił głowę dla kobiety z Północy – bladolicej, jasnowłosej i nieśmiałej, timide. Może rozpoznał we mnie te bliskie mu cechy, tak jak ja odkryłam w nim muzykę, a także to, co uznałam za egzotyczne? Kto wie, czy z miłością nie jest właśnie tak – że kochamy nie tylko samego człowieka, ale też wszystko to, co dana osoba w nas ożywia i budzi: wspomnienia innych miłości, nieokreślone, ale wywołujące ufność poczucie czegoś znajomego, mimo że przecież nie spotkaliśmy się wcześniej.
Być może wcale nie widzimy ukochanego takim, jakim on jest naprawdę, ponieważ miłość jest zarówno ślepa, jak i oślepiająca, bo taka być musi. Z jakiego innego powodu bowiem wywracalibyśmy nasze życie do góry nogami, żeby zacząć wszystko od początku z kimś nowym? Po co zamieszkiwalibyśmy pod jednym dachem, burzyli ustalone zwyczaje i szli na kompromis we wszystkim, co ważne?
Miłość domaga się zmian, a zmiany bolą.
Tamtego wieczoru scementowaliśmy naszą świeżo odkrytą miłość na mojej starej kanapie. A także na podłodze w łazience. Oraz w łóżku nad ranem, gdy świt wypierał ciemność.
Vincent, który tej nocy spał u mojej mamy w jej mieszkaniu dla seniorów w Nacka, miał wrócić do domu nie wcześniej niż po południu. Kiedy wspomniałam Samirowi, że mam ośmioletniego synka z zespołem Downa, uśmiechnął się tylko.
– Pewnie jest szczęśliwy, prawda? Dzieci downy zwykle takie są.
Nie poprawiłam go, ponieważ uznałam to określenie po prostu za błąd językowy cudzoziemca. Downem się nie jest, tylko downa się ma, a jest się człowiekiem o przeróżnych możliwych cechach, pozytywnych i negatywnych. Ponadto powszechnie przyjęła się opinia, zwykle podyktowana dobrą wolą, że każda osoba z zespołem Downa to kipiący radością i pogodą wesołek czy wręcz głupek. Vincent rzeczywiście był zwykle zadowolony i stanowił dla mnie niewyczerpane źródło szczęścia. Ale potrafił też wystawić moją cierpliwość na próbę jak nikt inny.
Po tamtej nocy zostaliśmy parą. Wszystko wydawało się tak naturalne i nieskomplikowane, że nie musieliśmy niczego uzasadniać. Mieliśmy podobne poglądy w większości spraw, takich jak wychowanie dzieci (wolność i odpowiedzialność), polityka (mniej więcej centrum, ale z odchyleniem bardziej w lewo niż w prawo) czy muzyka (dawniej była lepsza). Widywaliśmy się najczęściej, jak to możliwe, a już po kilku tygodniach Samir poznał Vincenta. Ich pierwsze spotkanie przeszło najśmielsze oczekiwania. Podczas gdy ja przygotowywałam jedzenie, oni dwaj rysowali i bawili się razem. Samir był lwem, a Vincent antylopą, później Samir zamienił się w konia, a Vincent w rycerza. Na koniec Vincent stał się jednookim potworem, Samir zaś był chłopcem idącym samotnie przez ciemny las. Pod kuchennym stołem znajdowała się jaskinia, w której po narzuceniu na blat koców najwyraźniej straszyło. A po wstawieniu tam lampki udawała obozowisko z ogniskiem.
Sprzątanie po ich przygodach zajęło mi dobrą godzinę, ale co tam! Mój syn zachwycił się mężczyzną, którego kochałam, i vice versa.
Mimo to sytuacja nie była wcale prosta. Jedynie w filmach i w powieściach dzieje się tak, że dwoje ludzi z przeszłością się spotyka i żyje potem długo i szczęśliwie, a tak zwana rzeczywistość nie wciska się w ich życie drzwiami i oknami.
A owa rzeczywistość miewa różne oblicza.
Weźmy na przykład moją mamę. Od początku była bardzo sceptycznie nastawiona do tego mojego Araba, jak go nazywała. I chociaż nieustannie jej powtarzałam, że on jest Francuzem, a nie Arabem, że urodził się i wychował w Paryżu, miał żonę Szwedkę i mówił po szwedzku na długo przedtem, nim się tu przeniósł, nic to nie pomagało. Dla niej był Arabem i już; nazwisko, ciemna karnacja, temperament – takie rzeczy się nie zmieniają tylko dlatego, że ktoś mieszka w europejskim kraju. Ani dlatego, że akurat się w nim urodził.
To jest we krwi.
Czemu ja zawsze muszę zakochiwać się w obcokrajowcach? I co mój ojciec by powiedział, gdyby był jeszcze na tym świecie?
Powstrzymałam się i nie odparowałam, że jemu byłoby kompletnie obojętne, czy Brian i Samir są Szwedami, czy nie. Nic by go to nie obchodziło, ponieważ ludzie z zasady go nie interesowali, bez względu na to, skąd pochodzili. Jedyne, co się dla niego liczyło, to jego rośliny i psy. Wszystko inne, co nie było kudłate albo nie wypuszczało liści – wliczając w to mnie i mamę – miał głęboko w nosie.
Fakt, że Samir był onkologiem, sam w sobie stał się dla matki okolicznością łagodzącą, bo przynajmniej nie stanowił obciążenia dla społeczeństwa, jak wszyscy ci imigranci, którzy tłoczyli się w poczekalni przychodni, kiedy szła do lekarza rodzinnego, żeby porozmawiać o swojej chorobie zwyrodnieniowej stawów. Mimo wszystko nawet to, że pracował nad zwalczeniem raka, nie mogło zrównoważyć okoliczności, że urodził się muzułmaninem, chociaż tak naprawdę nigdy nie przekroczył progu meczetu, nie odmówił ani jednej modlitwy w życiu i z apetytem wcinał moje kotlety wieprzowe. Mama przeczytała bowiem Tylko razem z córką i była święcie przekonana, że Samir w każdej chwili może się zradykalizować, co oznaczać będzie dla mnie przerażające konsekwencje.
Przyjmowałam jej reakcję ze spokojem, pozwalałam jej mówić głośno o swoich obawach i nie protestowałam. Tak się chyba dzieje, kiedy człowiek jest szczęśliwy – drobne problemy nie zatruwają ci życia. W każdej sytuacji stać cię na tolerancję i cierpliwość.
Tak, wtedy nic nie było skomplikowane. Przepełniały mnie czysta radość, namiętność, wewnętrzna błogość i wielkoduszna pobłażliwość wobec obiekcji mamy. Wszystko było po prostu hunky-dory, dopóki na scenę nie wkroczyła Yasmin.

*

Samir obrócił się ku mnie na łóżku, zapalił lampkę i ciężko westchnął.
Światło oślepiło mnie w pierwszej chwili, zamrugałam i położywszy mu dłoń na ramieniu, spojrzałam na jego zmęczoną twarz.
– Jak się czujesz?
– Tak sobie. Szukałem jej. Poszedłem wzdłuż brzegu, aż do mostu i z powrotem.
– Nie wiesz, czy policja coś znalazła?
Zamknął oczy.
– Nie. Raczej nie. Mieli odezwać się rano. Zostawili mi też swój numer.
Odwrócił się w drugą stronę i wziął z nocnej szafki skrawek gazety, na której nabazgrane były cyfry.
– Wybacz – powiedział, wstając. – Muszę zadzwonić. A potem pójdę znowu szukać.
Zniknął w przedpokoju, a po chwili jego kroki rozległy się na schodach.
Usiadłam na łóżku, po czym też wstałam i wzdrygnęłam się z zimna. Mieszkaliśmy w starym domu, zbudowanym pod koniec dziewiętnastego wieku. Miał bogato zdobioną deskami fasadę i dekoracyjne ramy okien. Ściany w środku były wyłożone boazerią. Sporo elementów trochę się powyginało i rozszczelniło, jak to bywa w stuletnich domach, ale przede wszystkim nie trzymał już ciepła. Zimą sypialiśmy obowiązkowo w grubych piżamach i skarpetach.
Otuliwszy się szczelnie szlafrokiem, zamierzałam zejść na dół za Samirem.
Vincent stał w drzwiach ze swoim game boyem w dłoniach. Uwielbiał grać, mógł godzinami siedzieć nad konsolą i wariował, gdy prosiłam, by ją odłożył.
– Cześć, skarbie – powiedziałam. – Dobrze spałeś?
– Gdzie jest Yasmin?
Czym prędzej podeszłam do niego, przytuliłam go i pogłaskałam po rudych włosach.
– Na razie nie wiadomo. Może zjemy śniadanie?
– Chcę, żeby Yasmin wróciła już do domu – oznajmił, podciągając spodnie od piżamy z wizerunkiem Supermana.
– Ja też.
– Czy Yasmin zrobiła sobie coś złego?
– Nie wiem.
Zeszliśmy do kuchni. Z pokoju dobiegał przytłumiony głos Samira rozmawiającego przez telefon. Vincent próbował pójść do niego, ale wzięłam go za rękę i powiedziałam, że najpierw musimy przygotować śniadanie.
– Samir na pewno jest strasznie głodny – wyjaśniłam. – I Yasmin też będzie chciała coś zjeść, kiedy wróci.
Drżącymi dłońmi wsypałam kawę do ekspresu i otworzyłam pojemnik z chlebem. Doszłam do wniosku, że rutynowe czynności przynoszą ulgę, pozwalają zapanować nad sytuacją: trzeba pokroić chleb, postawić na stole talerze, położyć sztućce.
W momencie gdy wyjmowałam z lodówki masło i ser, odezwał się dzwonek do drzwi.
Ruszyłam do przedpokoju, ale Samir był szybszy i otworzył, zanim zdążyłam wyjść z kuchni.
W progu stali mężczyzna i kobieta, których nie znałam. On, mniej więcej w wieku Samira, był bardzo przystojny. Miał na sobie puchową kurtkę, dżinsy i czapkę z daszkiem. Zdjął ją, odgarnął z czoła szpakowate włosy i przedstawił się jako Gunnar Wijk, śledczy policji kryminalnej. Kobieta, także ubrana po cywilnemu, wyglądała na starszą – mogła być około sześćdziesiątki. Miała krótko obcięte stalowoszare włosy i okrągłą twarz o łagodnych rysach. Wyciągnęła do mnie rękę, mówiąc, że nazywa się Ann-Britt Svensson i że jest koleżanką Gunnara.
– Chcielibyśmy porozmawiać w związku ze zniknięciem państwa córki – powiedziała, zdejmując zielony wełniany płaszcz.
– Oczywiście – odparłam. – Możemy usiąść w kuchni. Właśnie mieliśmy jeść śniadanie.
Ann-Britt uśmiechnęła się do Vincenta, który szybko ukrył buzię w fałdzie mojego szlafroka.
Gunnar sprawiał wrażenie zakłopotanego. Obracając czapkę w dłoniach, odchrząknął i uzupełnił:
– Ale musimy porozmawiać z każdym z was osobno.

 
Wesprzyj nas