Oparte na imponującym materiale źródłowym kompendium Agnieszki Krzemińskiej, archeolożki i popularyzatorki nauki, w brawurowy sposób wypełnia lukę w publikacjach na temat naszej historii.


Na taką książkę miłośnicy zagadek i sekretów z przeszłości czekali od lat.

Drzemie w was gen odkrywcy?

Chcielibyście wyruszyć w podróż w czasie i dowiedzieć się:

• Czy można ustalić DNA Piastów?

• Gdzie w Polsce mamy święte jeziora?

• O czym mówią „gadatliwe” kości i odcięte głowy?

• Dlaczego smród starych odchodów to dobry znak?

• Po co najdawniejsi rolnicy wznosili megality?

• Czy archeolodzy wpadli na trop włosa Kopernika?

Na ziemiach polskich nie ma spektakularnych piramid, ale nie brakuje tajemnic ukrytych w ziemi. Oto fascynujący przegląd najnowszych teorii i odkryć archeologicznych.

Rozbudzająca wyobraźnię i głód wiedzy opowieść o naszych praprzodkach, ich duchowości i przedsiębiorczości, przybyszach z dalekich stron i relacjach z sąsiadami, żmudnych wykopaliskach i przypadkowych znaleziskach, nietypowych pochówkach łączonych z lękiem przed wampirami, poszukiwaniu (i rozkradaniu) skarbów, archeologii podwodnej i autostradowej oraz lotniczym skanowaniu lasów. Ta przygoda nie ma końca…

Agnieszka Krzemińska – dziennikarka działu naukowego w tygodniku „Polityka”, autorka popularnonaukowych książek, absolwentka archeologii na Uniwersytecie Warszawskim i berlińskim Freie Universität, rekomendowana do stypendium twórczego przez Ryszarda Kapuścińskiego. Publikowała m.in. w „Świecie Nauki”, „Wiedzy i Życiu”. Była zastępczynią redaktora naczelnego kwartalnika „Archeologia Żywa” oraz szefową działu naukowego w redakcji internetowej Polskiego Radia.

Agnieszka Krzemińska
Grody, garnki i uczeni
O archeologicznych tajemnicach ziem polskich
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 27 kwietnia 2022
 
 


Spis treści
 
Zacznijmy od…
Rozdział I. Najstarsi
Rozdział II. Wyrolowani
Rozdział III. Obwarowani
Rozdział IV. Podzieleni
Rozdział V. Kształtujący
Rozdział VI. Państwotwórczy
Rozdział VII. Woniejący
Rozdział VIII. Nietypowi
Rozdział IX. Zaskarbieni
Rozdział X. Podtopieni
Rozdział XI. Niejednoznaczni
Rozdział XII. Przyszłościowi

ŚREDZKA GORĄCZKA ZŁOTA

„Miasto skarbów” – tak reklamuje się Środa Śląska i ma do tego pełne prawo. Zanim w latach osiemdziesiątych XX wieku odkopano dwa najsłynniejsze skarby, wcześniej już trzykrotnie na nie natrafiano, a i później odkryto jeszcze jeden. Z literatury niemieckiej wiadomo, że w okresie międzywojennym w okolicach Środy Śląskiej zostały odnalezione dwa depozyty brakteatów z przełomu XII i XIII wieku, a w 1974 roku, podczas renowacji ratusza, robotnicy wyciągnęli z kuli na wieży tubę z monetami i listem, w którym opisano jej kolejne remonty. Zlekceważenie tego odkrycia było przedsmakiem wydarzeń z lat 1985 i 1988 i dowodem na nieodpowiedzialny stosunek do znalezisk „poniemieckich”. Gdy robotnicy zanieśli monety do miejskiego muzeum, dyrektor placówki zamknął je w szafie, nie wpisując ich nawet do ewidencji zabytków. Dlatego gdy 8 czerwca 1985 roku robotnicy przystąpili do kopania dołów pod fundamenty centrali telefonicznej przy ulicy Daszyńskiego 14, nikt nie zawracał sobie głowy zezwoleniami czy nadzorami, a kiedy łopata koparki rozbiła dzban, z którego wysypały się monety, robotnicy i gapie rzucili się, by je wyzbierać. Jedynie operator koparki Ryszard Widurski nie stracił głowy i przytomnie zaczął zbierać do wiadra, co się dało. Ale potem było tylko gorzej: na miejsce odkrycia nie udało się ściągnąć nikogo kompetentnego (dyrektor muzeum regionalnego był akurat nieobecny), więc przez całą noc w wykopie grasowali rabusie. Gdy następnego dnia przyjechał dyrektor Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu, udało się znaleźć jedynie pięć kolejnych monet, po czym zezwolono na kontynuowanie prac budowlanych.

Komisja przeliczyła monety (było ich około trzech i pół tysiąca) i wywiozła do Wrocławia. Tam okazało się, że większość z nich to srebrne grosze praskie z pierwszej połowy XIV stulecia: dziewięćdziesiąt osiem sztuk monet Wacława II Przemyślidy i grosze Karola IV Luksemburskiego, a także kilka monet Fryderyka II Poważnego, margrabiego Miśni. W drodze między Środą a Wrocławiem znikło pięćdziesiąt jeden monet, ale to i tak niewiele w porównaniu z tym, ile zostało w kieszeniach miejscowych rabusiów, którzy przez kilka kolejnych dni pili piwo za praskie grosze i płacili nimi na targu za ziemniaki. Jedyny „naukowy” ślad, jaki pozostał po znalezisku, to schematyczny plan miejsca odnalezienia garnka, naszkicowany na kartce przez urzędnika.

Aż trudno sobie wyobrazić, że 24 maja 1988 roku doszło do powtórki z rozrywki. Na terenie parceli przy ulicy Daszyńskiego 12 przystąpiono bowiem do rozbiórki zabytkowej kamienicy z gotyckimi piwnicami – bez nadzoru archeologicznego, chociaż zalecił go konserwator. Znów łyżka koparki, którą kierował ten sam operator, zahaczyła o garnek i powtórnie do rowu wskoczyli robotnicy i gapie, by wybierać monety. Ponieważ rozniosła się wieść, że natrafiono na złoto, tym razem na miejscu szybciej pojawili się pracownicy miejscowego muzeum, dzięki czemu w ręce władz trafiło około ośmiuset srebrnych monet i kilka złotych florenów, ale i tym razem na mieście balowano za średniowieczne grosze. I znów podjęto fatalną decyzję o kontynuacji prac bez badań oraz o wyrzuceniu gruzów z wykopu na wysypisko śmieci przy miejskim ośrodku sportu i rekreacji.

Gdy następnego dnia do Środy Śląskiej dotarli wojewódzcy konserwatorzy, dół był wyczyszczony. Ponownie skreślono orientacyjny rysunek, zaznaczając przypuszczalne miejsce znalezienia garnka, i tyle. W tym czasie środzianie już przeszukiwali wysypisko, na którym znajdowali złoto. Na wieść o tym zaczęto „oficjalne” poszukiwania z udziałem dzieci z miejscowej szkoły (znalazły pięćdziesiąt cztery grosze praskie i złotą zausznicę, ale część łupów brały do kieszeni) oraz elewów ze szkoły milicyjnej (znaleźli około siedmiuset monet i dwa złote floreny). Ponieważ krążyły plotki o złotych broszach, pierścieniach, kwiatonach i orłach z cesarskiej korony, władze postanowiły odzyskać utracone części skarbu. W ramach akcji o kryptonimie „Korona” namawiano do oddania zagrabionych skarbów, grożono wyrokami za przywłaszczenie mienia lub paserstwo i przeszukiwano mieszkania podejrzanych. Szło to opornie i dopiero w sierpniu, gdy ówczesny minister kultury i sztuki profesor Aleksander Krawczuk ogłosił, że zwracający otrzymają trzykrotną wartość rynkową kruszcu, z którego wykonany jest zabytkowy przedmiot, zgłosiło się kilkanaście osób (jedna z nich za element korony i złotą broszę zainkasowała 10 milionów starych złotych). Nie wszystko zwrócono, bo jeden z brakujących orzełków odnalazł się dopiero w 1997 roku, a kolejny, wraz z kwiatonem, w 2005 roku. Nadal brakuje dwóch orłów, ale zapewne nie tylko ich.

CZYJA TO KORONA?

Badacze od początku zachodzili w głowę, do kogo mógł należeć skarb ze złotą koroną segmentową i dlaczego trafił do prowincjonalnej Środy Śląskiej. Co prawda miasteczko zasłynęło tym, że w 1235 roku powstała dla niego zmodyfikowana wersja popularnego na ziemiach Piastów prawa magdeburskiego, zwana średzką, ale to wszystko. Przypuszczano, że znajdowała się tam wczesnopiastowska osada targowa, ale z najnowszych badań archeologa Grzegorza Borkowskiego wynika, że Henryk Brodaty lokował miasto w 1223 roku na surowym korzeniu, najprawdopodobniej po to, by mieć się gdzie zatrzymywać podczas podróży z Legnicy do Wrocławia. Miasto na szlaku handlowym, z zamkiem, kościołem św. Andrzeja i klasztorem Franciszkanów, miało potencjał, zapewne dlatego sprowadzili się do niego Żydzi. W 1341 roku król Jan Luksemburski nakazał wznieść za ściągane od nich podatki mury wokół Środy. Zapewne składał się na nie również przyszły właściciel skarbu, zamożny Mojżesz. Na jego ślad wpadł historyk Reiner Sachs z uniwersytetu w Münsterze, znajdując umowę, jaką podpisał z nim król Karol IV Luksemburski 3 września 1348 roku. W zamian za pożyczkę Mojżesz otrzymał w zastaw nie tylko królewskie klejnoty, ale też trzyletnie prawo pobytu na Śląsku i zwolnienie od podatku. Wiadomo, że król się zadłużył, ponieważ potrzebował gotówki przeznaczonej na starania o koronę cesarską, i najpewniej jego doradca, kanclerz i biskup Jan ze Środy, zasugerował mu, by po pożyczkę zwrócił się do pochodzącego z jego rodzinnego miasteczka Mojżesza.

Jako że segmentowa korona należała do kobiety, wśród kandydatek wytypowanych przez badaczy znalazła się m.in. św. Jadwiga Śląska, żona Henryka Brodatego, ale Reiner Sachs za najbardziej prawdopodobną uznał Blankę de Valois, żonę Karola IV, która zmarła na miesiąc przed podpisaniem umowy ze średzkim Żydem. Niestety, nadal nie jest jasne, czy królowa przywiozła koronę w wianie, czy klejnot był już w skarbcu praskim wcześniej. Pewne cechy stylistyczne wskazują na warsztaty sycylijskie i paryskie, co pasowałoby do pochodzącej z Francji i mającej powiązania rodzinne z Sycylią Blanki, ale nie można wykluczyć, że klejnot wykonano wcześniej dla czeskich królowych, na przykład Elżbiety Przemyślidki (1292–1330), żony Jana Luksemburskiego i matki Karola IV, bądź Elżbiety Ryksy (1288–1335), połowicy Wacława II Przemyślidy.

Przeprowadzone w ostatnich latach fizykochemicznie analizy stu dziewięćdziesięciu trzech kamieni z korony wykazały, że kilkadziesiąt z nich zostało pierwotnie źle zidentyfikowanych. Spinele i ametysty okazały się granatami ze złóż czeskich oraz nie najlepszej jakości szafirami z Alp Salzburskich, a chryzopraz pochodzi z kopalni w Szklarach. Badania gemmologiczne potwierdzają teorię, że korona została wykonana (a przynajmniej była naprawiana) w jakimś lokalnym warsztacie. Jacek Witecki, kurator z Muzeum Narodowego we Wrocławiu, zwraca uwagę, że orły mogą odnosić się do herbu Przemyślidów, ale fakt, że trzymają w dziobach pierścienie, czynił z nich symbol dobrej wróżby, co pasuje do koron ślubnych. Tak czy inaczej, korona nie przyniosła szczęścia ani ostatniemu właścicielowi, który mógł zginąć podczas pogromu w Środzie w 1362 roku, ani miastu, które po okresie prosperity w XIV wieku przestało się rozwijać.

WCALE NIE LEPIEJ

Dziś depozyt ze Środy Śląskiej jest uważany za największy średniowieczny skarb w Polsce i jeden z najważniejszych, jakie odkryto w XX wieku w Europie. Składa się nie tylko ze scalonej segmentowej złotej korony, ceremonialnej zapony królewskiej (klamry używanej do spinania płaszcza) z kameą z orłem, dwóch par zawieszek, zapinki z figurą ptaka, trzech pierścieni i złotej taśmy zdobniczej, lecz także 7441 srebrnych monet (znaleziska z 1985 i 1988 roku) oraz czterdziestu złotych. Wśród tych ostatnich są floreny Ludwika I Wielkiego z lat 1342–1353 oraz floren Albrechta II z około 1350 roku, który stanowi najpóźniejszy element skarbu, pozwalający datować moment, gdy trafił do skrytki w piwnicy. Wiele pytań pozostaje jednak bez odpowiedzi, jak choćby to, czy skarb z 1985 roku należy łączyć ze skarbem znalezionym trzy lata później. Numizmatycy twierdzą, że monety pochodzą z tego samego źródła i są jednoczasowe, ale przecież garnki były schowane w odległości kilkunastu metrów od siebie, na dwóch różnych parcelach, więc mogły mieć różnych właścicieli. Ponieważ jednak kontekstu, w jakim je znaleziono, nie da się zrekonstruować, a rozkradzione monety ze skarbów zostały wymieszane, nigdy się tego nie dowiemy.

Można zrzucać winę na niekompetencję urzędników poprzedniego ustroju, łapówkarstwo i głupotę (sprawa o zaniedbania nie wskazała winnych), tym bardziej że gdy w 2000 roku znaleziono kolejny skarb w Środzie – biżuterię, sztućce i monety z przełomu XIX i XX wieku, należące do rodziny zamożnego śląskiego kupca Ottona Paula Pavela – wezwano archeologów, którzy go starannie wyeksplorowali. Czy zatem wydarzenia z lat osiemdziesiątych XX wieku to pieśń przeszłości? Niestety, nie. Jak przekonuje Marcin Sabaciński z Narodowego Instytutu Dziedzictwa, poza kilkoma dużymi miastami, gdzie remonty w historycznych centrach są prowadzone pod nadzorem konserwatorów, w dziewięćdziesięciu procentach miast i miasteczek nikt się nie przejmuje przepisami: znajdowane skarby dzielone są między znalazców, a instytucje państwowe dowiadują się o nich tylko wtedy, gdy ktoś poczuje się oszukany i doniesie na innych. Czyli dokładnie tak samo jak trzydzieści lat temu w Środzie Śląskiej.

Nie możemy zatem pocieszać się myślą, że następnym razem do czegoś takiego nie dojdzie, bo nawet jeśli w ziemi są jeszcze depozyty o podobnej randze, to wątpliwe, że natrafią na nie archeolodzy, którzy odpowiednio je zabezpieczą, opracują, uwiecznią. Dziś to detektoryści wyciągają z ziemi metalowe przedmioty, o czym zresztą rzadko informują władze, bo większość z nich robi to nielegalnie, tylko mała część występuje o pozwolenie na poszukiwania. Według prawa wszystko, co znajduje się w ziemi, jest własnością państwa i nagroda pieniężna należy się tylko przypadkowym znalazcom. Ponieważ jednak tę przypadkowość trudno udowodnić, detektoryści przynoszą zabytki wraz z mniej lub bardziej wiarygodną opowieścią o rzekomym szczęśliwym zbiegu okoliczności ich znalezienia.

– Od momentu gdy w 2018 roku nielegalne poszukiwania uznano za przestępstwo, a nie wykroczenie, tendencja wzrostowa spadła – mówi Marcin Sabaciński. – Podczas gdy w 2016 roku do ministerstwa wpłynęło dwadzieścia siedem wniosków o nagrody, w 2018 roku tylko pięć, ale i tak dziewięćdziesiąt pięć procent poszukiwaczy w ogóle nie zgłasza znalezisk, co oznacza, że znajdowane przez nich skarby znikają na zawsze – są spieniężane, uzupełniają prywatne kolekcje, wywozi się je za granicę.

 
Wesprzyj nas