Nowe wydanie biografii jednej z najsłynniejszych francuskich pisarek, skandalistek i rewolucjonistek, która swoimi książkami walczyła z patriarchatem. Claude Francis i Fernande Gontier podjęły próbę wskazania tego, co w życiu Sidonie-Gabrielle Colette należy do legendy, i tego, co naprawdę się wydarzyło.
Truman Capote napisał o niej opowiadanie. Na cześć stworzonej przez nią bohaterki literackiej sprzedawano lody „Klaudyna”, balsam, perfumy, a nawet papierosy. W Paryżu krążyły o niej legendy. Jaka naprawdę była Colette?
Gdyby Sidonie-Gabrielle Colette urodziła się sto lat później, niż to rzeczywiście miało miejsce, bez wątpienia przyćmiłaby wszystkie bohaterki kronik towarzyskich i kolorowej prasy. Skandal wydawał się jej sposobem na życie, odsuwał w cień jej literaturę. Starała się wychodzić poza reguły i przekraczać utarte wzorce zachowań. Liczne „przyjaźnie” homo- i heteroseksualne oraz na poły kazirodczy związek z pasierbem wydobyły Colette z uwierającego ją gorsetu stereotypów. Próbowała spełniać się w najróżniejszych rolach: pisarki, aktorki, tancerki, mima, dziennikarki i krytyczki teatralnej, ale też żony i matki.
Claude Francis i Fernande Gontier podjęły próbę wskazania tego, co w jej życiu należy do legendy i tego, co naprawdę się wydarzyło. Z ich książki wyłania się postać dużo bardziej dwuznaczna, złożona, amoralna i z pewnością bardziej utalentowana niż ta, która stała się bohaterką legendy.
Claude Francis i Fernande Gontier wykładały literaturę francuską na amerykańskich uniwersytetach. Za pierwszą wspólnie napisaną książkę – studium biograficzne Simone de Beauvoir (1985) – otrzymały Grand Prix czytelniczek miesięcznika „Elle”. „Colette” to ich drugie wspólne dzieło, po raz pierwszy opublikowane w 1986 r.
Colette. Biografia
Przekład: Katarzyna Bartkiewicz
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera w tej edycji: 13 kwietnia 2022
„Twierdza życia artystycznego”
Za wszelką cenę należało też zaistnieć w innych kręgach towarzyskich, a mianowicie na salonach. Koniec XIX wieku wyznaczał kres tradycji wielkich paryskich salonów wywodzącej się z czasów pani de Rambouillet; były one systematycznie detronizowane przez kluby i stowarzyszenia, które zastąpiły umysłowe zmagania karcianym hazardem. Niemniej salony pozostawały miejscem intelektualnych popisów. Był to rodzaj „szlachetnej rozrywki”49, uprawiano tam sztukę konwersacji, nadal uważaną za jedną ze sztuk pięknych. Niektóre gospodynie czuwały nad rozmowami z całą surowością arbitra; na przykład pani d’Aubernon dawała znać dzwoneczkiem, gdy spostrzegła, że zgromadzeni prowadzą rozmowy na stronie. Inne zapraszały specjalnego gościa, którego zazdrośnie pilnowały, jakby chodziło o kochanka, co zresztą nieraz było zgodne z rzeczywistością. Marcel Proust opisywał wojny toczone przez panie domu, które podczas przyjęć usiłowały mu się narzucać lub narzucać swych protegowanych. Był to świat towarzyskich intryg, świat prawie wyłącznie męski, jeśli nie liczyć małej grupy intelektualistek i artystek. Małżonki z reguły bywały zapraszane jedynie na wielkie wydarzenia, bale, prywatne koncerty, recitale, rzadko na cotygodniowe spotkania.
Świat salonów nie był zupełnie obcy Colette. Jako dziecko poda- wała herbatę na popołudniowych przyjęciach u ciotki Caro, ale była to bardzo dyskretna rola. Teraz należało błysnąć intelektem, zaistnieć dzięki osobowości. Henry zachwycił się szczerze, dostrzegłszy towarzyski wdzięk żony i jej sposób „bycia w towarzystwie, lecz niezupełnie na serio”.
Willy od dawna obracał się w świecie muzyki. Colette, mimo że wychowana „w rodzinie muzyków”, czuła się przygnieciona obowiązkiem bywania na wszystkich koncertach, na których wypadało się pokazać. Reagowała tak silnie na muzykę, że często nie wytrzymywała napięcia nerwowego. Wieczorami, leżąc w łóżku i obserwując migotliwe cienie rzucane przez światło gazowych latarni, odtwarzała w myślach cały koncert, akcentując rytm ruchem palców u stóp i mimiką. Po pewnym czasie narzuciła sobie jednak dyscyplinę, nauczyła się bronić przed „atakiem smyczków, gwałtownym natarciem orkiestry”51, słuchać krytycznie. Przez całe życie komponowała. „Rysunek muzyczny i zdanie rodzą się z tej samej pary płochliwej i nieśmiertelnej: nuty i rytmu”, mawiała Colette, która zanim dobrała słowa będące w stanie oddać jej wewnętrzną muzykę, najpierw słyszała całą linię melodyczną. „Pisać, zamiast komponować, to znaczy błąkać się tak samo i szukać, lecz w uniesieniu nie tak pozaziemskim i mniejszą znajdującym rekompensatę”.
Colette zawsze utrzymywała, że to muzyka otworzyła jej drzwi do paryskich salonów. W niektórych kręgach literackich, „słabo widoczna i bezosobowa”53, czuła się rzeczywiście nieswojo. Dyskusje na temat nowo powstałej dziedziny nauki – językoznawstwa, czytanie łacińskiej i greckiej poezji, poszukiwanie indoeuropejskich korzeni języka, tematy, które tak bardzo pasjonowały Willy’ego i Schwoba, wywoływały w niej poczucie niższości. Musiała jednak celować we wszystkim. Pochłaniała więc kolejne lektury, brała lekcje śpiewu i fortepianu, ćwiczyła angielski, dorywczo uczyła się hiszpańskiego i włoskiego oraz łacińskich zwrotów, które potem wplatała w swoje teksty. Jej dziennikarska kariera zaczęła się jednak od muzyki; niecały rok po ślubie ukazały się w „La Cocarde”, a potem w „La Fronde” jej pierwsze recenzje muzyczne podpisane „Colette Gauthier-Villars”.
W każdą środę Colette i Willy gościli w muzycznej twierdzy pani de Saint-Marceaux, przy bulwarze Malesherbes pod numerem 100. Sa- lon ten był wyjątkowy pod wieloma względami. Bywalców nie obowiązywał elegancki strój, przychodzili więc odziani zwyczajnie, czasami prosto z pracy. Gospodyni zakazała fraków, jaskółek, cylindrów i sukni wieczorowych; spotkania miały być „nienapuszone”, a gości prosiła, by zwracali się do niej „Meg”. Trzeba było z górą dwudziestu lat, żeby ostatecznie przekonać bywalców, że „nieprzesadny szyk”54 jest do przy- jęcia, że mogą przychodzić o dowolnej porze, uczestniczyć w rozmowach lub odpoczywać na stronie, podczas gdy Emma Calvé śpiewa, nie podnosząc się z krzesła, a książę de Polignac, otulony wigoniowym szalem w obawie przed urojonym przeciągiem, szkicuje portrety obec- nych. Colette gdzieś zapodziała swą „upiększoną” podobiznę, którą wtedy od niego dostała. Gabriel Fauré wolał coś skrobać na kartce ołówkiem niż grać, ale Debussy, Chabrier, Messager, Schmitt, Chaus- son i Louis de Serres, skupieni wokół pianina, improwizowali, rzucając sobie wzajemnie wyzwania, podchwytując jeden po drugim zaproponowany przez któregoś motyw. W salonie Meg zabronione były jedynie szepty na boku.
Colette nie należała do milczących gości; żeby nie myślano, że jest „głucha, zamknięta w sobie i wykluczona”55, udzielała się w dyskusjach. W swej twórczości postanowiła jednak uwiecznić tylko najbarwniejsze sceny z tych spotkań: malutką marmozetę, która zbiera okruchy ciasta ze stołu i wyciera łapki w koronkową chusteczkę, oraz suczkę basseta Waldine, przybierającą pozę znawczyni, kiedy słucha muzyki. Z innych źródeł wiadomo, że w tej „twierdzy życia artystycznego, miejscu, gdzie ugruntowywała się sława kompozytorów i wirtuozów”56, rozważania często przybierały charakter techniczny. Uczestniczący w nich kompozytorzy właśnie zmieniali reguły dyskursu muzycznego: Gabriel Fauré nakłaniał swych uczniów do wykorzystywania polifonicznych elementów muzyki gregoriańskiej, a Vincent d’Indy, Charles Bordes i Alexandre Guilmant stworzyli La Schola Cantorum, żeby przypomnieć chorały gregoriańskie i niepublikowane dzieła Monteverdiego, Campry i Schütza. W ciągu całego życia nieczęsto zdarzało się Colette opuścić sobotni koncert w Konserwatorium.
Fauré, lubiący czarować i czuły na uwodzenie, miał słabość do Colette. Mistrz „o ciemnej oprawie oczu” posyłał jej „zaczepne liściki, we- sołe i pieszczotliwe…” (wielokropek postawiła Colette), skomponował też dla niej motyw muzyczny na temat „pocałunków w uszko”. Podarował jej znacznie więcej niż tylko „gorące bileciki”57. Colette zawdzięczała mu wiele: przede wszystkim styl, takie same zawiłości tematu lub linii melodycznej, świetną konstrukcję całości i podobną zmysłową żywiołowość. Fauré i Messager, wychowankowie paryskiej szkoły Niedermeyera, mieli zwyczaj improwizować na cztery ręce, co często przybierało postać muzycznych pojedynków. „Spróbuj obronić się przed czymś takim! […] A tego się nie spodziewałeś?”58 Colette uważ- nie wsłuchiwała się we wszystko, chyba że właśnie nuciła Julienowi Tiersotowi, księgarzowi ze szkoły muzycznej i kolekcjonerowi francuskich przyśpiewek, jakieś piosenki, których nauczyła ją kiedyś w Saint- -Sauveur jej opiekunka Mélie.
Najlepiej Colette rozumiała się jednak z „posępnym Debussym”. Młodszy o trzy lata od Willy’ego, Claude Debussy był niespokojną duszą. Wychowany przez despotyczną matkę w rodzinie, której róż- nie się wiodło, nigdy nie poszedł do szkoły. Jedna z ciotek, która dość wcześnie rozpoznała u chłopca niezwykłe zdolności muzyczne, zajęła się jego kształceniem, zapewniając mu lekcje muzyki. Claude Debussy rozpoczął naukę u pani Mauté, teściowej Verlaine’a, szarej eminencji paryskiego Konserwatorium i uczennicy Chopina. Zauroczona talentem ucznia, wzięła go pod swoje skrzydła, zapisała do Konserwatorium i wychowywała w kulcie polskiego kompozytora. Osiemnastoletni Debussy wyjechał do Rosji, gdzie miał dawać lekcje fortepianu i śpiewu dzieciom pani von Meck, muzy Czajkowskiego. Zafascynowała go wówczas muzyka rosyjska, a gdy po powrocie do Paryża, w roku Wy- stawy Światowej, odkrył instrumenty wietnamskie i jawajskie, zaczął studiować muzykę Dalekiego Wschodu i stał się jej żarliwym obrońcą. „Kontrapunkt Palestriny jest dziecinną zabawą przy rytmicznym kontrapunkcie jawajskich muzyków”59, mawiał kompozytor, „wyprostowany, czujnie błyskający okiem spod zakrzywionych rożków [niczym] satyr wyskubujący z żywopłotu ulubioną jagodę”60 i dodawał z pasją: „Brzmienie naszych instrumentów perkusyjnych w orkiestrach uznanych za nowoczesne przypomina bezładny hałas cyrkowej trupy”.
Colette znała sztukę orientalną dzięki Sido, która szybko chwytała wszelkie nowe trendy. Zainteresowana także dalekowschodnią muzyką, nigdy nie przegapiła żadnego „odczytu o muzyce birmańskiej”61. Debussy nie mógł wyjść z podziwu, widząc, jak Colette bezbłędnie powtarza raz usłyszany utwór muzyczny. Ona z kolei czuła się tak bliska Debussy’emu, że przez jakiś czas podpisywała listy imieniem Melizandy. Debussy był wdzięczny Willy’emu za jego wsparcie. Środowisko muzyków przypomina świat wolnomularzy, gdzie nie ma miejsca dla nieznającego się na rzeczy amatora. Colette świetnie znała ten język. „Wybrańcom muzyki, którzy porozumiewali się tajemną mową, śmiałam powiedzieć: kocham muzykę i jestem jej godna”.
• Truman Capote napisał o niej opowiadanie
Colette miała całą serię przycisków z różą, które traktowała jako podarki dla gości. Kiedy odwiedził ją amerykański pisarz Truman Capote, podarowała mu jeden ze swych przycisków. Zafascynowany jej osobowością Capote opisał ich pierwsze spotkanie w eseju „The White Rose”, a podarunek zainspirował go do samodzielnego zbierania przedmiotów.
• Jean Cocteau narysował jej podobiznę
Jean Cocteau mawiał, że Colette żyła tak, jakby sława nie istniała, i sława w tę pułapkę wpadła. Pisarka była na wskroś kobieca dzięki sztuce, która pozwalała jej uchodzić za taką, jaką chciała być, a którą można określić mianem sztuki podobania się i uwodzenia. Cocteau, który przez wiele lat przyjaźnił się z Colette, utrzymywał również, że jej charakterystyczną cechą była dwuznaczność i umiejętność mylenia tropów w tym, co dotyczyło jej samej, ponieważ nikt nie potrafił lepiej niż ona pilnować własnych tajemnic i wprowadzać w błąd wszystkich wokół.
• Sidonie Gabrielle ze szczerością i autentycznością opowiadała o zmysłowości i emocjach kobiet, zarówno heteroseksualnych, jak i nieheteronormatywnych. I robiła to jako jedna z pierwszych, przecierając szlaki dzisiejszym feministkom.
Obok „Czystego, nieczystego”, którą to powieść Colette uważała za swoje najlepsze dzieło, najpopularniejszym w dorobku literackim pisarki jest do dziś cykl „Klaudyn”. Uwielbiana przez kilka pokoleń czytelniczek bohaterka literacka, tytułowa Klaudyna, to wygadana, błyskotliwa nastolatka, która nikomu nie daje się podporządkować – nawet tym, od których jest zależna. Ponadto nie ma respektu dla hierarchii społecznej i zawsze potrafi postawić na swoim lub zdystansować się, kiedy ktoś próbuje ją pouczać i ustawiać. Podobny temperament do wykreowanej postaci literackiej miała jej autorka. I nic dziwnego – jej matka, słynna Sido Colette, czasy młodości spędziła wśród liberalnych emigrantów w Brukseli, przejmując od nich większość poglądów i gardząc wszystkim, co ogranicza wolność jednostki: religią, instytucją małżeństwa i wszelkimi tematami tabu. Sidonie poszła w ślady swojej rodzicielki.
• We Francji na cześć stworzonej przez nią bohaterki literackiej sprzedawano lody „Klaudyna”, balsam, perfumy, a nawet papierosy.
Pomysł umieszczania nazwiska na towarach był całkowitą nowością, został przeflancowany do Francji ze Stanów Zjednoczonych. Colette chciała, żeby czytelnik nie zapomniał, że Colette to Klaudyna, więc cieszyło ją, że „klaudynomania” nie ustaje. Producent lodów Latinville wypuścił na rynek lody „Klaudyna”, a pewien cukiernik stworzył ciasto o tej samej nazwie, które jeszcze po II wojnie światowej można było kupić w cukierni przy rue de la Boétie w Paryżu. W perfumeriach wielkich domów handlowych sprzedawano balsam Claudine, perfumy Claudine, perfumy Colette i puder ryżowy Willy. Katalog La Samaritaine proponował kołnierzyk claudinet i kołnierz Claudine. Lewis stworzył model kapelusza Claudine. Nawet państwo zaczęło zarabiać na sukcesie Villarsów, gdy wypuściło na rynek nową markę papierosów Claudine. Colette i Willy dbali, aby ich nazwisko pojawiało się jak najczęściej: Willy sygnował markę podwiązek i szampana; Colette Willy – skarpetki Claudine robiące furorę, kiedy przyszła moda na gołe nogi, oraz zapalniczki i wykałaczki. Colette, w kostiumie sportowym, reklamowała nawet program ćwiczeń gimnastycznych.
• To również Sidonie była tą, która jakoby odkryła Audrey Hepburn – obsadziła bowiem nieznaną jeszcze nikomu dziewczynę w roli głównej bohaterki swojej sztuki „Gigi” na Broadwayu, w czasie której młodziutka Audrey została zauważona przez krytyków i w kilka dni później leciała już na plan zdjęciowy „Rzymskich wakacji”
W 1950 roku, podczas drugiego pobytu pisarki w hallu Hôtel de Paris w Monte Carlo, kręcono zdjęcia do filmu Rendez-vous à Monte-Carlo. Pewnego razu, kiedy Colette udawała się na obiad do restauracji, koła jej wózka prowadzonego przez Maurice’a zaplątały się w kable ekipy filmowej. Akurat kręcono scenę z udziałem młodej angielskiej aktorki, która wypowiadała kwestie w mieszanym angielsko-francuskim. Colette spojrzała na nią i odwróciła się do Maurice’a, swojego męża: „Oto nasza Gigi dla Amerykanów. Nie ma potrzeby szukać gdzie indziej”16. Amerykańska sztuka oparta na motywach Gigi napisana przez Anitę Loos była już od dawna zapowiadana na Broadwayu, poszukiwano jedynie odtwórczyni głównej roli. Colette z miejsca zajęła się Audrey, objaśniła rolę, kazała przeczytać sztukę. Hepburn zagrała w 40 pokazach sztuki „Gigi” na Broadwayu, podczas których olśniła Amerykę i została zauważona przez krytyków. Drzwi do jej kariery zostały otwarte – kilka dni później leciała już na plan „Rzymskich wakacji”, po których świat już nigdy o niej nie zapomniał.