W powieści “Sezon pająków” Barbara Baraldi przenosi czytelnika do Turynu drugiej połowy lat 80. XX wieku, by opowiedzieć wciągającą, mroczną historię, w której bohaterowie podejmują śledztwo, które pochłonie ich życie, ich dni i noce, dotykając sfery prywatnej. To opowieść, w której porywająca fabuła składa się z wydarzeń nakładających się i przecinających na wielu poziomach, niczym pajęczyna.


W letnią noc 26 sierpnia 1988 roku w Turynie ma miejsce niewytłumaczalne wydarzenie: most Wiktora Emanuela zostaje całkowicie opanowany przez kolonie pająków. Szesnastoletni Carlo Brezzi, przejeżdżający rowerem w drodze do domu, robi zdjęcie tego niezwykłego zjawiska, korzystając ze świateł przejeżdżającego akurat samochodu. Dwie godziny później młodszy prokurator Francesco Scalviati zostaje wezwany na miejsce zbrodni w Pian del Lot, gdzie w odludnym miejscu znaleziono ciała mężczyzny i kobiety.

Tak rozpoczyna się powieść Barbary Baraldi, uznanej włoskiej autorki thrillerów, z nowym bohaterem, prokuratorem Scalviatim, który dla miłośników twórczości pisarki nie jest postacią nową. To ojciec Aurory, policjantki i profilerki, znanej czytelnikom z trzech poprzednich powieści Baraldi, w których pojawiał się epizodycznie. Tym razem cofamy się w przeszłość, gdy Aurory jeszcze nie ma na świecie a Francesco Scalviati stoi u progu kariery prokuratorskiej.

Tym razem Scalviatiemu zostaje przydzielone śledztwo w sprawie podwójnego zabójstwa. Początkowo wydaje się, że sprawa nie będzie zbyt skomplikowana, zwłaszcza że szybko wytypowano podejrzanego. Jednak prokurator ma wątpliwości, sięga do akt starych nierozwiązanych spraw, które cechuje podobny sposób działania mordercy, a których nikt wcześniej nie połączył. To śledztwo staje się dla Scalviatiego kluczowym w jego karierze, zwłaszcza, że przełożeni nie wierzą w jego teorie. Mimo kłód rzucanych pod nogi prokurator powoli posuwa się do przodu, także dzięki nieoczekiwanej pomocy ze strony Ledy De Almeida, dziennikarki śledczej z doświadczeniem w prowadzeniu niebezpiecznych śledztw i Isaaka Stonera, młodego i aroganckiego analityka FBI, który z nagła i w niejasnych okolicznościach pojawia się w Turynie. Stoner oferuje Scalviatiemu nowe, potężne narzędzia kryminologii, takie jak profilowanie sprawcy i teoria seryjnych morderstw, wciąż nieznane we Włoszech. Choć zafascynowany tymi nowatorskimi pomysłami, Scalviati waha się, czy może do końca zaufać swojemu amerykańskiemu koledze, przekonany, że ten skrywa jakąś tajemnicę. Tymczasem zbliża się dzień narodzin dziecka Scalviatiego, a morderca uderza ponownie. Rozpoczyna się wyścig z czasem, prokurator zaangażowany w śledztwo rzadko bywa w domu, ale obiecuje żonie, że dzień porodu spędzi z nią. Czy Scalviatiemu uda się spełnić obietnicę?

Połączone siły trójki śledczych, którzy korzystając z nowoczesnych narzędzi FBI i własnych umysłów, analizują dane o starych, nierozwiązanych sprawach podwójnych morderstw, nie tylko w Turynie ale także w San Francisco i Londynie, zmierzają do odkrycia tożsamości sprawcy. Los zrządził, że nagła inwazja pająków zaintrygowała przypadkowego fotoamatora i stała się motywem przewodnim zdjęcia, które wkrótce stało się jednym z kluczowych dowodów w sprawie morderstw bulwersujących mieszkańców Turynu.

Barbara Baraldi stworzyła ciekawą i złożoną fabułę, starannie komponując akcję i kreując bohaterów. Duże znaczenie ma w powieści tło historyczne – druga połowa lat osiemdziesiątych – autorka włożyła dużo pracy, by oddać klimat tych lat. Znakomicie udało jej się opisać ówczesne metody pracy policji i nowinki kryminalistyczne, które dopiero wchodziły do szerszego obiegu, życie codzienne i jego elementy, których współczesny czytelnik może już nie znać: użytkowanie faksu, fotografie robione analogowo na rolkach filmów i ich wywoływanie w ciemni, dyskietki komputerowe i pierwsze płyty CD. Są tu też muzyczne hity i prasa drukowana tamtego czasu, a oprócz nich… brak telefonów komórkowych i wszechmocnego internetu, co nie pozostawało bez wpływu na sposoby komunikacji pomiędzy bohaterami.

Barbara Baraldi stworzyła ciekawą i złożoną fabułę, starannie komponując akcję i kreując bohaterów

„Sezon Pająków” to powieść z wieloma postaciami, z których każda została starannie zdefiniowana – z ich jednostkowymi losami, traumami, lękami, oczekiwaniami i cechami charakteru, i umieszczona w fabule w odpowiednim miejscu. Baraldi nie pozostawia nic przypadkowi, bohaterowie mają swoje miejsce określone precyzyjnie. Scalviati, Stoner i De Almeida to główne postaci tej złożonej i tajemniczej historii, ale także Turyn, podobnie jak miasta w powieściach noir, jest nie tylko tłem opowiadanych wydarzeń, ale również ich bohaterem.

Baraldi jako podstawy fabuły użyła wydarzeń, które miały miejsce naprawdę, choć nie w Turynie a we Florencji, dodając oczywiście elementy fikcyjne. Jak pisze w posłowiu: “Sezon pająków pokazuje szaloną procesję strachów i obsesji tamtych czasów, ale jest także freskiem o ówczesnych Włoszech. Konsekwencje eksplozji demograficznej Turynu w czasach boomu. Tragedia w kinie „Statuto”, która kazała ustanowić na nowo normy BHP. Telefony z tarczą, pierwsze gry wideo, seriale w telewizji – Policjanci z Miami czy Magnum. Muzyka Simple Minds i Duran Duran, początki Litfiba, Vasco Rossiego, Battiato, Rafa.”

„Sezon Pająków” to dobry wybór dla czytelników preferujących ciekawie skonstruowane złożone historie, obejmujące sploty dobrze przemyślanych wydarzeń, z interesującymi bohaterami i wciągająco opisujące epokę, w której toczy się akcja.Robert Wiśniewski

Barbara Baraldi, Sezon pająków, Przekład: Zofia Anuszkiewcz, Wydawnictwo LeTra, Premiera: 6 lipca 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

konkurs

Barbara Baraldi
Sezon pająków
Przekład: Zofia Anuszkiewcz
Wydawnictwo LeTra
Premiera: 6 lipca 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

Prolog

Jako pierwszy zauważył to Carlo Brezzi, lat szesnaście, kiedy przejeżdżał przez most Wiktora Emanuela I swoim srebrno‑niebieskim bmx-em. Spędził wieczór z dwoma przyjaciółmi, którzy mieszkali w rejonie viale Thovez, paląc trawkę i fristajlując na rowerach po podjazdach na tyłach sanktuarium Wielkiej Matki.
Było kilka minut przed północą 26 sierpnia 1988. W każdym innym okresie roku ruch byłby duży, samochody i taksówki jak zwykle przejeżdżałyby w tę i w tamtą stronę most, wokół którego mieszkańcy bawili się w weekendy. Ale choć był to piątek, ulice były prawie puste. Wielu turyńczyków nie wróciło jeszcze z urlopów. Co z tego, że później, po tym, jak tłoczyli się na plażach w Alassio albo na stokach Sestriere, będą musieli wszyscy stać w korkach na autostradzie w spiekocie dnia, marząc, by zobaczyć na horyzoncie bramki niczym oazę na pustyni, tak jakby musieli spłacić kredyt po tym, jak wycisnęli z lata ostatnią kroplę wakacji.
Dla Carla pozostanie w mieście w sierpniu było czymś normalnym. Nie tylko dlatego, że w domu nigdy nie było dość pieniędzy. Jego rodzice rozwiedli się, kiedy był mały, i odtąd mieszkał z matką, która przez wiele lat pracowała jako korespondentka zagraniczna i z pewnością nie była typem urlopowiczki. Zresztą na wpół opustoszałe miasto robiło na nim jakieś pierwotne wrażenie. Czasem czuł się jak archeolog, który trafił na ślady zaginionej cywilizacji. Z natury był ciekawy i potrafił godzinami włóczyć się bez celu w poszukiwaniu inspirujących widoków, by potem uwieczniać je aparatem leica M3, który dostał od dziadka na urodziny. Mijały tygodnie, zanim zapełniła się klisza i można było wywołać negatywy, ale oczekiwanie było nagradzane uczuciem zachwytu, z jakim Carlo oglądał i katalogował gotowe zdjęcia, jeszcze bardziej fascynujące, bo czarno-białe; najlepsze fotografie wybierał i umieszczał na kartach swojego dziennika.
Chłopak zahamował gwałtownie mniej więcej w połowie mostu, pewny, że zobaczył, jak coś porusza się po balustradzie. Przez kilka chwil wpatrywał się w to miejsce, potem zsiadł z roweru i oparł go kierownicą o chodnik. Zbliżył się ostrożnie, jakby bał się przestraszyć dzikie zwierzę, które właśnie w tym kącie chciało schronić się na noc. Poniżej asfaltu rzeka wiła się meandrami, niosąc ciemne wody lekko zmarszczone przez wiatr.
Carlo pochylił się, zauważając, że żelazne sztachetki były owinięte jakimś meszkiem, czymś w rodzaju lekkiej, prześwitującej tkaniny, która łączyła je ze sobą cieniutkimi nićmi, widocznymi dopiero wtedy, kiedy wzrok trafiał na promień światła latarni. Przez plecy przebiegł mu dreszcz. Z jakiegoś powodu odczuł nagły niepokój.
Nerwowym gestem podciągnął do łokci rękawy bluzy Best Company, potem przechylił się przez poręcz, by rzucić okiem za balustradę.
Natychmiast się cofnął.
Pająk wielkości pięści przeciął jego pole widzenia.
Carlo instynktownie odskoczył do tyłu, wydając lekki okrzyk. Niezgrabnie zamachał rękami, by złapać równowagę, wciąż się cofając, ale upadł pupą na asfalt. Przez kilka chwil nie mógł się ruszyć. Był jak sparaliżowany, z wytrzeszczonymi oczami i półotwartymi z zaskoczenia ustami. Czuł na skroniach jakieś dziwne muskanie, jakby niewidzialne palce masowały mu skórę. Przeczesał ręką włosy, by to odgonić, a potem, po krótkim wahaniu, stanął na nogi i pochylony zrobił krok w stronę balustrady, zatrzymując się w bezpiecznej odległości.
Wobec pająków odczuwał raczej pewien szacunek niż strach. Uważał je za stworzenia tyleż fascynujące, co obrzydliwe. Nigdy nie wziął żadnego do ręki, nawet tych nieszkodliwych kosarzy, które od czasu do czasu wychylały się z kątów sufitu w jego sypialni. Nigdy nawet żadnego nie rozgniótł, w każdym razie nie specjalnie. Kiedy musiał wykwaterować niepożądanego gościa, po prostu zgarniał go na kartkę i delikatnie wystawiał za okno.
Pająk kontynuował marsz przez balustradę po krzywej trajektorii, wreszcie zniknął za jedną ze sztachet.
„Może to jakaś halucynacja”, powiedział do siebie. Słaby żart spłatany przez zabójczą mieszankę trawki i zmęczenia. Zamknął oczy. Westchnął.
Kiedy je otworzył, zdał sobie sprawę, że wokół było więcej pająków, podobnych do tego pierwszego. Miały różne rozmiary, niektóre były nawet większe od jego pięści, najmniejsze zaś wyglądały jak kamyczki zawieszone w przestrzeni. Większość była nieruchoma, inne przemieszczały się po powierzchni pajęczyny, drobiąc po niej bezustannie.
Z wahaniem i niedowierzaniem Carlo ruszył z powrotem przez most, patrząc wciąż na balustradę. Skonsternowany odkrył, że była całkowicie pokryta pajęczynami w niektórych miejscach tak grubymi, że nie dało się zobaczyć widoku za nimi. Wszędzie krzątały się pająki – zbyt liczne, by można było je policzyć. Gdy doszedł do przyczółku, przeszedł przez ulicę, by przyjrzeć się balustradzie po drugiej stronie i natychmiast zrozumiał, że i tam nie było nawet centymetra wolnego od sieci i jej ośmionożnych mieszkańców. Setki, może tysiące pająków, cicha, lecz pracowita armia, skolonizowały obie strony mostu. Skąd przyszły? Od kiedy tu były? Nie mogły się zmaterializować w ciągu kilku godzin. Późnym popołudniem, kiedy przejeżdżał przez most w okularach słonecznych i ze słuchawkami w uszach, mógł nie zwrócić na to uwagi. Tydzień wcześniej, kiedy jechał tą samą trasą, nie zauważył nic dziwnego. Przez nieuwagę czy osiedliły się tu później?
Te pająki mnożyły się bez przeszkód, snując swoje sieci, aż opakowały most długości stu pięćdziesięciu metrów. Czy to możliwe, że nikt inny tego nie zauważył? Co prawda miasto było na wpół wyludnione, ale było ich zbyt wiele, by nie zwracały na siebie uwagi. Nawet przyjaciele, z którymi spędził wieczór, nie powiedzieli o tym słowa, choć mieszkali niedaleko. Carlo podrapał się po brodzie zamyślony. Z pewnością nie wychodzili z domu, bo w ostatnich dniach miasto smagał silny wiatr. Znał ich dość dobrze, wiedział, że zabarykadowali się w domu ćwicząc się bez końca w pojedynkach w MicroProse Soccer.
Doszedł do roweru, wyciągnął z plecaka aparat fotograficzny. Nie był pewien, czy światło latarni wystarczy, by zdjęcia wyszły, ale należało przynajmniej spróbować uwiecznić tę scenę. Z tego, co wiedział, pająki mogły zniknąć z dnia na dzień, dokładnie tak, jak się pojawiły. Znów zbliżył się do balustrady, kadrując z uwagą tak, by objąć rower i jak najwięcej pająków. Upewnił się, czy nie zasłania palcem obiektywu.
Zanim nacisnął przycisk migawki, jego uwagę przyciągnął jakiś odgłos z oddali. Samochód wyjeżdżający z corso Moncalieri skręcił na most i niezbyt prędko jechał w jego kierunku. Carlo pomyślał, że pojawił się w najlepszym możliwym momencie. Będzie mógł skorzystać z dodatkowego światła reflektorów, przy odrobinie szczęścia wywoła przyzwoite zdjęcia.
Kiedy samochód się zbliżał, pstryknął trzy razy, a potem odwrócił się i spojrzał, jak oddala się w kierunku piazza Vittorio. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na balustradę, wsiadł na rower i zaczął pedałować w stronę domu.
Cisi mieszkańcy mostu, wbrew obawom Carla, nie zniknęli szybko. W kolejnych dniach, w miarę jak do miasta wracali mieszkańcy, szybko rozeszła się wieść o ich obecności i codziennie nadciągały setki ciekawskich, by zobaczyć pająki na własne oczy. Fenomen wywołał gwałtowną debatę w społeczności naukowej, w którą zaangażowali się badacze i eksperci z całego kraju. Jednak nikt nie potrafił dać przekonującego wyjaśnienia. Niektórzy mówili o nawiedzonym miejscu, inni sugerowali radykalne osuszenie okolicy, inni wreszcie życzyli sobie objęcia zwierzątek ochroną, podczas gdy najwrażliwsi przestali pojawiać się na moście, nawet samochodami.
Nie do uniknięcia było, że z biegiem tygodni o sprawie mówiło się coraz mniej. Trochę dlatego, że ludzie się przyzwyczaili, trochę dlatego, że gazety znów zapełniły się polityką i spekulacjami wokół kilku morderstw, które popełniono w mieście. A trochę dlatego, że z każdym dniem pająków było coraz mniej. Wreszcie pod koniec października, po kilku deszczowych dniach, pajęczyny zniknęły bez śladu. Z biegiem lat wiele osób zapomniało o tym ciekawym, niewyjaśnionym fenomenie.
Jednak niektórzy od czasu do czasu wracali myślą do okresu między końcem lata a początkiem jesieni owego roku, który w lokalnej pamięci zapisał się jako „sezon pająków”.

1

Młodszy prokurator Francesco Scalviati zaparkował swojego fiata cromę z boku gruntowej drogi, tuż za patrolowym radiowozem. Otworzył skórzaną teczkę odłożoną na siedzenie pasażera i wyciągnął z niej pióro i gruby terminarz w czarnej okładce. Szybko przerzucił kartki do 27 sierpnia, sprawdził godzinę na zegarku i napisał: Godz. 2.10, Pian del Lot.
Prokurator miał włosy w lekkim nieładzie z powodu nocnej pobudki. Natomiast wąsy pozostawały jak zwykle schludne i ułożone, jakby nigdy nie traciły rygoru. Wychodząc z domu na wezwanie z centrali, nie mógł jednak uniknąć rezygnacji z krawata. Nie był zbyt zręczny w robieniu węzłów, ogólnie był słaby manualnie, jakby jego palcom, choć były długie i smukłe, brakowało niezbędnej koordynacji. To Greta zajmowała się tym każdego ranka, kiedy on przygotowywał się do wyjścia do biura. Nie był to nawyk, raczej ryt, którym rozpoczynali dzień, ostatni kontakt przed pożegnaniem w oczekiwaniu na ponowne spotkanie po pracy. A może zastępstwo dla wyrażenia uczuć, których on nazbyt często nie potrafił okazywać. Jego uściski były zawsze nieco sztywne, pocałunki – ulotne. Takie nastawienie nie miało nic wspólnego z tym, co czuł wobec niej, raczej z pewną powściągliwością w okazywaniu przywiązania. Ta kwestia rodziła niekończące się dyskusje z żoną, która oskarżała go o to, że jego uczucia słabną, ale z tego, co pamiętał, zawsze tak było. Zresztą, nigdy nie widział, żeby jego ojciec pokazywał po sobie miłość, tym bardziej wobec dzieci, wobec których był odległy, a czasem przepytywał je tak, jakby ich czyny były bez przerwy obserwowane.
Zahaczył pióro o kieszeń płaszcza i z terminarzem pod pachą wysiadł z samochodu, by ruszyć drogą, która pięła się na wzgórze. Już po kilku krokach znieruchomiał. Wydawało mu się, że kątem oka zobaczył kogoś w radiowozie. Spojrzał przez przednią szybę, zachowując odpowiedni dystans. Był tam mężczyzna w ciemnym garniturze, siedzący na tylnym siedzeniu, z rękami założonymi za plecy, jakby był skuty.
Kiedy zauważył, że jest obserwowany, wydawał się otrząsnąć z senności i krzyknął coś niezrozumiałego. Po chwili wahania Scalviati pokręcił głową i ruszył dalej. Powyżej falującej linii wzgórz miriady gwiazd znaczyły nocne niebo oświetlane przez księżyc w pełni. Włączony kogut na radiowozie zaparkowanym dalej w poprzek drogi miarowo zabarwiał pobliskie krzewy niebieskawą poświatą.
Dwóch medyków gawędziło ze sobą, siedząc na murku. Scalviati przywitał ich skinieniem głowy i wszedł na ścieżkę, która prowadziła do zagajnika na granicy lasu. Pośrodku trawnika stał mały biały samochód z otwartymi drzwiami. Niedaleko dwóch umundurowanych policjantów ustalało, gdzie rozpiąć taśmę ostrzegawczą. Jeden z nich, gdy zauważył obecność prokuratora, podniósł rękę, by zwrócić jego uwagę, i oddawszy rolkę koledze, pobiegł do niego.
– Dobry wieczór, prokuratorze – powiedział, łapiąc oddech.
– Dobry wieczór, aspirancie Loiacono. Czy może mi pan podać aktualne informacje? W centrali mówili o podwójnym morderstwie.
– Tak było – odrzekł Loiacono. – To mężczyzna i kobieta. On jest wewnątrz samochodu, ją znaleźliśmy ze sto metrów dalej, między tamtymi drzewami – wskazał na miejsce, gdzie drzewa rosły gęściej.
– Co wiemy o ofiarach?
– Już zidentyfikowaliśmy mężczyznę po dokumentach leżących w samochodzie. Paolo Ginestra, trzydzieści cztery lata, nienotowany. Urodzony w Asti, zamieszkały u nas w Turynie.
– A kobieta?
– Nieznana. Według sierżanta Marcucciego to może być dziewczyna z ulicy.
Scalviati zmarszczył czoło.
– Dlaczego miałby coś takiego twierdzić?
– Trochę z powodu stroju, powiedzmy… skąpego, a trochę ponieważ jesteśmy w miejscu ustronnym, ale niezbyt daleko od miasta, co sprzyja tego typu spotkaniom.
– Czy to nie za mało, by wyciągać takie wnioski?
Loiacono wzruszył ramionami.
– Zacytowałem tylko, co powiedział Marcucci.
– Tak czy owak, kobieta nie powinna być oceniana po tym, jak się ubiera, nie uważa pan?
– Oczywiście, prokuratorze, z pewnością. Mężczyzna też.
Scalviati westchnął.
– No to proszę mi pokazać, co tu mamy.
Loiacono poszedł w kierunku samochodu, zatrzymał się kilka metrów przed nim.
– Znaleźliśmy go tak, drzwi pasażera były jeszcze otwarte.
Gdy prokurator się zbliżył, drugi policjant zrobił krok w tył, salutując z szacunkiem, potem wrócił do rozciągania taśmy ostrzegawczej wokół terenu. Scalviati poruszał się ostrożnie, wbijając wzrok w ziemię, by mieć pewność, że nie zdepcze śladów albo potencjalnych dowodów. Trawa była wysoka i nie chciał ryzykować, że przez nieuwagę utrudni zbieranie poszlak. Poszlak, których teraz, bardziej niż kiedykolwiek, rozpaczliwie potrzebował. Ponieważ dobrze wiedział, że to, co będzie oglądał, jest miejscem zbrodni innym niż wszystkie.

2

Gdy Scalviati znalazł się obok samochodu, zauważył, że szyba okna przy siedzeniu kierowcy jest rozbita. Fragmenty, które pozostały jeszcze w oknie, tworzyły kanciastą konstelację w równowadze tak delikatnej, że mógłby ją rozsypać jeden podmuch wiatru. Wewnątrz pojazdu ciało mężczyzny spoczywało skulone na siedzeniu z głową przechyloną w bok, opartą o obicie drzwi. Ofiara na czole miała ranę od kuli, a z niej wypływała stróżka skrzepniętej krwi, która przechodząc przez policzek, docierała aż brody. Usta były półotwarte, przymknięte oczy wydawały się wpatrywać w jakiś nieokreślony punkt przed sobą, dalej niż kierownica. Ramiona opadały luźno wzdłuż tułowia, dłonie odwrócone były w górę, jakby w pozycji do medytacji. Na torsie i nogach były rozsypane odłamki szkła, a na koszuli rozlewały się dwie czerwone plamy na wysokości serca i prawego płuca.
Kolejne podwójne morderstwo. Trzecie w ciągu półtora roku, może były i wcześniejsze, pogrążone jeszcze we mgle niewiedzy. Znowu chodziło o parę, która wyjechała w ustronne miejsce.
Kiedy rok wcześniej, w lutym, znaleziono pierwsze dwa trupy, w prokuraturze uznano to za morderstwo w afekcie. Sprawę powierzono Scalviatiemu, który był najmłodszy w sekcji karnej, niedawno mianowany prokuratorem po tym, jak przez cztery lata był sędzią śledczym. Góra dała mu w ten sposób szansę, by otrzaskał się w terenie, w śledztwie, które przynajmniej na pierwszy rzut oka nie wydawało się kryć jakichś szczególnych tajemnic. Pierwsze podejrzenia padły na byłego chłopaka dziewczyny, który, jak się wydawało, nie pogodził się z zerwaniem. Ale ta próba spełzła na niczym: miał żelazne alibi. Badania daktyloskopijne na miejscu zbrodni nie wykazały żadnych odcisków palców poza tymi należącymi do ofiar, narzędzia zbrodni nigdy nie odnaleziono. I tak śledztwo zostało szybko wstrzymane z powodu braku dowodów i świadków. Teczka pozostała na biurku prokuratora w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń, który pozwoliłby poszerzyć krąg podejrzanych. Był jednak pewien szczegół, który nie dawał Scalviatiemu spokoju. Obecność na miejscu zbrodni dziwnego medalionu, który według bliskich nie należał do żadnej z ofiar i który sugerował zaangażowanie jakiejś ezoterycznej sekty.
We wrześniu tego roku znaleziono kolejne dwa trupy. Para młodych ludzi na samotnym biwaku nad brzegiem rzeki Dora Riparia, niezbyt daleko od Rivoli. Od samego początku rzucało się w oczy podobieństwo w szczegółach obu zbrodni: również w tym przypadku ofiary zostały zabite trzema strzałami z pistoletu. Było też jednak kilka różnic, które pchnęły śledztwo w zupełnie innym kierunku. Począwszy od faktu, że zwłoki dziewczyny zostały w przerażający sposób okaleczone post mortem. Usunięto jej śledzionę, cięcie nie było bynajmniej chirurgiczne. Ten szczegół został zinterpretowany jako ostrzeżenie ze strony organizacji przestępczej. Było bowiem możliwe, że zbrodnię zaplanowano wśród handlarzy narkotyków.
Zamordowany chłopak, syn Francuzki, był drobnym dilerem, który kręcił się w okolicach bulwaru Murazzi nad Padem. W aktach miał również drobne kradzieże i sporo zgłoszeń udziału w bójkach.
Z inicjatywy prokuratora policja zrobiła kilka nalotów na lokale, w których sprzedawano narkotyki, i niestrudzenie przesłuchiwała reprezentantów lokalnego półświatka. Ale podczas gdy protokoły piętrzyły się w coraz większych stosach, a nie pojawiało się w nich nic przydatnego do wyjaśnienia morderstw, w głowie Scalviatiego wzmocniło się podejrzenie, że te dwa przypadki były powiązane. Że nie miały nic wspólnego ani ze zbrodnią z zazdrości, ani z handlem narkotykami. I że sprawcą była ta sama osoba.
Nie miał żadnego dowodu na poparcie tej teorii, tylko wrażenie, że zbrodnie były częścią większego planu, którego konturów nie potrafił jeszcze uchwycić. Za każdym razem, kiedy jego wzrok padał na akta obu spraw, nachodził go uporczywy niepokój. Tak jakby jakaś mroczna postać dostała się w trzewia miasta i tylko on potrafił wyczuć jej obecność. Co gorsza, zaczął wyczuwać, że stał się w prokuraturze obiektem jakiejś pełzającej irytacji. Szerzyło się przekonanie, że jest zbyt skrupulatny w pilnowaniu gwarancji prawnych i nie dość zdeterminowany, kiedy trzeba przydusić do zeznań. Niektórzy wątpili nawet, czy potrafi zapanować nad tym śledztwem.
– Loiacono! – zawołał. – Latarkę poproszę.
Skierował snop światła do wnętrza samochodu, oświetlając najpierw gumową podkładkę pod siedzeniem pasażera, potem tylne siedzenia, pod którymi ułożone były dwa buciki zapinane na rzepy i zabawkowy wóz strażacki.
– Nie mówił pan o dziecku – powiedział.
– Jakim dziecku? – spytał Loiacono, zdezorientowany.
– Proszę spojrzeć. To są buciki dla cztero-, pięciolatka.
Loiacono lekko pokręcił głową.
– Nie znaleźliśmy żadnego dziecka, prokuratorze.
– Mhm… – mruknął z zamyśleniem Scalviati.
Przesunął się, by spojrzeć w lusterko kierowcy. Zatrzymał się nieruchomo, w ciszy, patrząc na to, co zostało z bocznej szyby.
– Coś jest nie tak?
Scalviati cofnął się o kilka kroków. Przez kilka chwil chwiał się, jakby próbował złapać równowagę na niestabilnym gruncie. Potem podniósł latarkę, kierując ją na zwłoki, jakby to była broń.
– Pierwszy strzał musiał paść stąd – wymamrotał. – Dość daleko, by nie dać się zauważyć pasażerom samochodu, ale wystarczająco blisko, by nie pomylić się przy najważniejszym strzale. Najpierw celował w serce mężczyzny.
– Skąd pan ma tę pewność?
– Układ ran nie jest przypadkowy, to jest trójkąt o wierzchołkach w sercu, prawym płucu i głowie. To oczywiste, że mężczyzna umarł prawie w tej samej chwili, nie miał szans zareagować. Więc musiał zostać trafiony w organ niezbędny do życia.
– A nie mogła to być głowa?
– Rana na głowie ma ciemną otoczkę. Kula została wystrzelona z bliska. Prawie przy skórze.
– Jak na egzekucji.
– Dokładnie. Morderca jest dobrym strzelcem, ale nie lubi ryzykować. – To mówiąc, Scalviati skierował światło na ziemię, ukląkł i zaczął grzebać w trawie coraz szerszymi, okrężnymi ruchami. Od czasu do czasu zatrzymywał się, oglądając w palcach kamyczek albo kawałek drewna, by zaraz go wyrzucić.
– Szuka pan czegoś, prokuratorze?
Scalviati zignorował pytanie. Przemieszczał się miarowo, jakby odliczał coś w zabawie, wreszcie zatrzymał się przy przednim kole samochodu. Po chwili wahania pogrzebał w kieszeni płaszcza i wyciągnął jedwabną chusteczkę. Chwycił przez nią niewielki cylindryczny kawałek metalu o porozrywanych bokach, z plamami w kolorze miedzi, wciśnięty w bieżnik opony.
– Łuski – powiedział, wstając.
– Cholera jasna – zawtórował mu Loiacono.
Na żadnym z poprzednich miejsc zbrodni nie odnaleziono łusek. Na nic zdały się ponawiane dokładne inspekcje przeprowadzane przez analityków z laboratorium kryminalnego. Morderca był zawsze skrupulatny, musiał mieć pewność, że nie zostawia śladów. Ale jeśli rzeczywiście była to ta sama osoba, tym razem popełniła błąd.
Być może coś mu przerwało. A może nie mógł poświęcić tyle czasu, ile chciał, by posprzątać miejsce zbrodni, ponieważ mógł zostać przez kogoś zaskoczony. Ale było też możliwe, że zrobił się tak pewny siebie, że zaczął być nieostrożny. Scalviati owinął łuskę chusteczką i wręczył rozmówcy.
– Proszę to zanieść analitykom. – Przesunął się, by spojrzeć na miejsce pasażera i wpatrzył się w siedzenie. – Dziewczyna siedziała tutaj. Widziała wszystko. Pewnie krzyczała ze strachu, kiedy rozsypała się szyba, a ciało jej towarzysza rozrywały kule. A może strach paraliżował ją o kilka chwil za długo, ale jej pierwsza myśl musiała dotyczyć dziecka na tylnym siedzeniu – mówił bezosobowym głosem, jakby był przy rekonstrukcji sceny, którą właśnie opisywał.
– Jeszcze nie wiemy, czy tam było dziecko…
– Oprawca wyciągnął ją z samochodu, na ziemi są ślady szamotaniny. Ale jakoś musiało jej się udać wyrwać. Zaczęła biec. Może chciała dobiec do lasu, gdzie mogłaby zmylić pościg…
– Niestety morderca ją dogonił.
Scalviati skinął głową. Zanotował kilka rzeczy w terminarzu, potem poprosił o zaprowadzenie do miejsca, gdzie znaleziono zwłoki dziewczyny.
– Proszę za mną – powiedział Loiacono. – Ale ostrzegam: to nie wygląda ładnie. Zmaltretował ją, biedaczkę.
Miał rację.
Kiedy Scalviati spojrzał na to ciało, z nienaturalnie wygiętą szyją, głową wciśniętą w krzak jeżyn i podbrzuszem pokrytym krwią, która nasączyła też białą tkaninę porwanej sukienki, nie miał już wątpliwości.
W mieście był potwór.
I on musiał go złapać.

 
Wesprzyj nas