Życie koreańskich imigrantów w Japonii na przestrzeni XX wieku przedstawiła Min Jin Lee w powieści “Pachinko”. To uniwersalna opowieść o trudach, jakich doświadczają emigranci, próbując stać się częścią społeczności w obcym kraju.
W formie porywającej sagi rodziny głównej bohaterki – Sunji pisarka Min Jin Lee przedstawiła czytelnikom realia życia w Japonii i Korei na przestrzeni XX wieku. To niełatwe a jednocześnie malownicze czasy, gdy wielka historia szczególnie odciskała swe piętno na życiu zwykłych rodzin, takich jak bohaterowie „Pachinka”.
Rodzice głównej bohaterki pobrali się w 1910 roku w Yŏngdo, małej wiosce rybackiej na południowym krańcu Korei. Ona sama miłość do pewnego Koreańczyka przypłaciła ciążą w wieku 16 lat, a zważywszy na to, że wybranek nie okazał się mężczyzną godnym zaufania, młoda kobieta u progu życia stanęła z wielkim problemem. Ktoś jednak postanowił jej pomóc, jednakże wiązało się to ze zmianą miejsca zamieszkania i przeprowadzką do japońskiego miasta Osaka. Zostać matką i stać się mieszkanką obcego kraju – to było dla Sunji niełatwym wyzwaniem.
Opowiadając o jej losach Min Jin Lee odmalowała przed oczami czytelników panoramę społeczną Korei i Japonii ze szczególnym uwzględnieniem sytuacji emigrantów i ich pozycji w społeczeństwie. Wyzysk, brutalność, praca ponad siły, brak dostępu do opieki medycznej – wszystko to było codziennością obywateli koreańskich, którzy tak jak Sunja próbowali szczęścia z dala od rodzinnych stron.
Jednocześnie musieli oni potrafić dostosowywać się do szybko zmieniających się realiów, co nie było łatwe w burzliwym wieku dwudziestym nigdzie na świecie. W rejonie zamieszkiwanym przez bohaterów doszło między innymi do brutalnej kolonizacji Korei przez Japonię, działań militarnych w trakcie Drugiej Wojny Światowej w Azji Wschodniej, w tym zrzucenia bomby atomowej na Nagasaki czy podziału Korei na dwa osobne kraje, zmierzające w zupełnie innych kierunkach, co doprowadziło do wielu dramatów w rodzinach nagle rozdzielonych granicą państwa.
Min Jin Lee opowiada czytelnikom zarówno o codziennym boju o przetrwanie, jak i życiowej walce o zachowanie swojej tożsamości pośród obcej kultury i nieprzychylnie nastawionych ludzi. O atakach własnych rodaków, uważających tych, którzy wyemigrowali za zdrajców, pomimo że decyzja o skazywaniu siebie samego na poniewierkę nigdy nie była kaprysem, a w każdym przypadku jedyną możliwością lub wręcz koniecznością.
Min Jin Lee opowiada czytelnikom zarówno o codziennym boju o przetrwanie, jak i życiowej walce o zachowanie swojej tożsamości pośród obcej kultury i nieprzychylnie nastawionych ludzi
Autorka zwraca uwagę na fakt, że pomimo upływu lat i starań co do asymilacji, emigranci wciąż borykają się zarówno z tęsknotą za rodzinną ziemią, jak również z poczuciem obcości. Ani jednego ani drugiego nie zmienia zdobycie lepszej pracy, wykształcenia czy wręcz prowadzenie własnej działalności w nowym miejscu. Bohaterowie żyją niejako pomiędzy dwiema rzeczywistościami, a w żadnej z nich nie mogą być zanurzeni w pełni. Ten aspekt czyni powieść „Pachinko” niezwykle uniwersalną, a uczucia towarzyszące bohaterom doskonale rozpozna i zrozumie każdy, komu przyszło osiedlić się, żyć i pracować w obcym kraju.■Nikodem Maraszkiewicz
Pachinko
Przekład: Urszula Gardner
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera w tej edycji: 15 czerwca 2022
Księga I
Kohyang, rodzinne strony
1910–1933
Chociaż „ojczyzna” to tylko nazwa, tylko słowo, zawiera w sobie siłę. Większą siłę niż najpotężniejsze zaklęcie, jakie kiedykolwiek rzucił czarodziej czy jakie przyzwało ducha.
Charles Dickens, Marcin Chuzzlewit
(przeł. K. Czerwijowska)
1
Yŏngdo koło Pusanu, Korea
Historia przyniosła nam rozczarowanie, ale mniejsza o to.
Na przełomie wieków podstarzały rybak i jego żona postanowili przyjąć pod swój dach lokatorów, aby zarobić trochę grosza. Oboje urodzili się i wychowali w wiosce rybackiej Yŏngdo, która tak naprawdę była wysepką, długą na osiem kilometrów, leżącą nieopodal portu Pusan. W trakcie długoletniego małżeństwa kobieta wydała na świat trzech synów, z których przeżył tylko Hun – najstarszy i najsłabszy z całej trójki. Choć miał zajęczą wargę i szpotawą stopę, cechowały go szerokie bary, mocna budowa ciała i złocista karnacja. Nawet jako młodzieniec zachował łagodny, refleksyjny temperament, który przejawiał już od dziecka. Ilekroć przesłaniał dłonią zniekształcone usta, co weszło mu w nawyk pomiędzy obcymi, przypominał swego przystojnego ojca – szczególnie za sprawą dużych uśmiechniętych oczu, które po nim odziedziczył. Szerokie czoło Huna, wiecznie opalone dzięki pracy pod gołym niebem, zdobiły brwi czarne jak atrament. Podobnie jak rodzice Hun nie był wygadany, co skłaniało niektórych ludzi do mylnego przekonania, że skoro nie obraca żwawo językiem, ma nierówno pod sufitem, co jednak mijało się z prawdą.
W tysiąc dziewięćset dziesiątym roku, gdy Hun miał dwadzieścia siedem lat, Japonia dokonała aneksji Korei. Rybak i jego żona, ludzie gospodarni i wytrwali, nie zamierzali się przejmować niekompetencją koreańskich arystokratów i zepsuciem koreańskich władców, przez których kraj wpadł w ręce złodziei. Kiedy znów podniesiono im czynsz, wynieśli się z sypialni i zamieszkali w sieni, aby móc pomieścić większą liczbę lokatorów. Drewniany domek, który dzierżawili od ponad trzech dziesięcioleci, nie był duży, mierzył niecałe pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Przesuwane papierowe drzwi dzieliły wnętrze na trzy przytulne pomieszczenia, a rybak własnoręcznie zastąpił przeciekającą strzechę dachówkami z czerwonawej gliny, na czym skorzystał właściciel domu mieszkający w Pusanie w luksusowej posiadłości. Koniec końców kuchnia znalazła się na zewnątrz, w ogrodzie warzywnym, gdzie zmieściło się więcej stołów do jedzenia i garnków do gotowania, które wisiały na ścianie z kamienia połączonego zaprawą.
Za namową ojca Hun pobierał nauki u miejscowego nauczyciela, dzięki czemu mógł prowadzić domowe rachunki i nie dał się oszukać na targu. Ledwie nauczył się liczyć w głowie i na papierze, a także czytać i pisać po koreańsku i po japońsku, przestał chodzić do szkoły. Już jako młodzik pracował równie wytrwale jak mężczyzna dwakroć od niego starszy i mający dwie sprawne nogi. Hun miał zwinne ręce i dość siły, aby przenosić znaczne ciężary, lecz nie potrafił biegać ani nawet szybko chodzić. Obaj, ojciec i syn, znani byli z tego, że nie sięgali po alkohol. Rybak i jego żona zapewnili swemu jedynemu żyjącemu dziecku – wioskowej kalece – wykształcenie i wpoili mu pracowitość, nie wiedzieli bowiem, co z nim będzie po ich śmierci.
Gdyby dwoje ludzi mogło dzielić wspólne serce, w wypadku tej pary bijącym organem byłby Hun. Rybak i jego żona stracili pozostałych dwóch synów; najmłodszy zmarł na odrę, a średni, prawdziwy nicpoń, zginął ugodzony rogami przez szarżującego byka. Nie licząc wypraw do szkoły i na targ, Hun spędzał większość czasu w pobliżu domu, najpierw jako dziecko, a później także jako młody mężczyzna, który musiał pomagać rodzicom. Ci najchętniej daliby mu gwiazdkę z nieba, jednakże kochali go wystarczająco mocno, aby go nie rozpieszczać. Wiedzieli, że rozpuszczony syn jest gorszy od martwego, i z tego powodu nie folgowali mu nadmiernie.
Nie wszyscy byli takimi szczęściarzami. Nie wszyscy mieli rozsądnych rodziców. Jak to często bywa na ziemiach plądrowanych przez wrogów i niszczonych przez naturę, na podbitym półwyspie nie brakowało potrzebujących: ludzi leciwych, wdów i sierot. Na każde gospodarstwo, które mogło wykarmić jeszcze jedną gębę, przypadały dziesiątki osób chętnych pracować od rana do nocy za miseczkę ryżu.
Wiosną tysiąc dziewięćset jedenastego roku, dwa tygodnie po dwudziestych ósmych urodzinach Huna, czerwonolica swatka złożyła wizytę jego matce. Kobiety rozmawiały w kuchni przyciszonymi głosami, ponieważ w pokojach spali lokatorzy. Był późny ranek i rybacy, którzy wyprawili się na połów wieczorem, zdążyli wrócić na ląd, umyć się, zjeść ciepłą kolację i położyć się do łóżek. Matka Huna podjęła swatkę kubkiem chłodnej herbaty jęczmiennej, sama jednak nie przerwała krzątaniny. Oczywiście domyślała się, z czym przychodzi swatka, wszakże nie miała pojęcia, jak się zachować. Hun nigdy nie mówił o ożenku. Nie do pomyślenia było, aby dziewczyna z dobrego domu wyszła za kogoś takiego jak Hun, z zajęczą wargą i szpotawą stopą, ponieważ takie rzeczy nieuchronnie pojawiłyby się też w następnym pokoleniu. Żona rybaka nigdy nie widziała, aby jej syn choćby rozmawiał z jakąś młodą wieśniaczką – dziewczęta unikały go jak ognia, a Hun wiedział, że nie warto marzyć o czymś, czego nie można dostać. Każdy na jego miejscu pogodziłby się z ograniczeniami i mierzyłby zamiary podług sił.
Swatka, z zaróżowioną i obrzmiałą śmieszną drobną twarzą, strzelała inteligentnymi czarnymi oczyma na wszystkie strony, oblizywała wargi, jakby czuła pragnienie, i ważyła każde swoje słowo, nie chcąc nikogo urazić. Żona rybaka wiedziała, że znalazła się pod ostrzałem i że gość chłonie wszystkie szczegóły, sprawnie oceniając wielkość i zamożność domu. Z kolei swatka nie miała możliwości rozszyfrować matki Huna, kobiety skrytej, która pracowała od świtu do nocy, zajmując się codziennymi sprawami, i zawczasu wybiegała myślą w przód, do następnego dnia. Żona rybaka rzadko chadzała na targ, gdyż nie chciała tam niepotrzebnie mitrężyć; zamiast tego posyłała na zakupy Huna. Nieciekawa plotek pozwoliła teraz mówić swatce, a sama skupiła się na krojeniu rzodkwi z miną równie nieruchomą jak jej ciężki sosnowy stół.
W końcu, nie mając wyjścia, swatka przeszła do sedna. No więc jest kwestia nieszczęsnej szpotawej stopy i zajęczej wargi, lecz poza tym Hunowi niczego nie brakuje – zdobył wykształcenie i ma siłę pary wołów! Taki syn to wielkie szczęście dla każdej matki, stwierdziła swatka. I zaczęła sobie używać na własnych dzieciach: żaden z jej synów nie przejawia smykałki ani do książek, ani do handlu, choć poza tym nie można im nic zarzucić, córka natomiast zbyt wcześnie wyszła za mąż i mieszka za daleko. Synowie też się pożenili, nie najgorzej jej zdaniem, ale wszyscy są leniwi. W przeciwieństwie do Huna. Zamilkłszy, wpatrzyła się w kobietę o oliwkowej cerze i kamiennej twarzy, szukając w jej rysach najlżejszych oznak zainteresowania.
Matka Huna trzymała głowę spuszczoną i pewnie dzierżyła nóż w ręku, krojąc rzodkiew na równe kostki. Gdy na desce do krojenia utworzyła się spora kupka, jednym sprawnym ruchem przeniosła ją do miski. Przez cały czas słuchała swatki tak pilnie, aż się bała, że zacznie drżeć z nerwów. Zanim swatka weszła do środka, okrążyła dom, aby ocenić poziom zamożności rybaka. Z tego, co zobaczyła, pogłoski nie kłamały – rodzina rybaka nie była biedna. W ogrodzie warzywnym rosła bujnie rzodkiew, której służyły wczesnowiosenne deszcze, teraz gotowa do wyciągnięcia z brązowej ziemi. Na długim sznurze do prania suszyły się w słońcu dorsze i kalmary. Nieopodal wygódki, w czystej zagrodzie wzniesionej z miejscowego kamienia, siedziały trzy czarne świnie. Swatka naliczyła też siedem kur i koguta. A dobra sytuacja rodziny była jeszcze bardziej widoczna wewnątrz domu.
W kuchni paczuszki ryżu i miski na zupę stały na solidnych półkach, z nisko zawieszonych desek stropowych zwieszały się warkocze białego czosnku i czerwonej papryki chilli. W kącie obok zlewu rozpychał się ogromny pleciony kosz pełen świeżo nakopanych ziemniaków. W powietrzu unosił się swojski zapach jęczmienia i prosa gotującego się w czarnym żeliwnym garnku. Swatka, usatysfakcjonowana zamożnością rybaka i jego żony w okolicy biedniejącej z dnia na dzień, uznała, że nawet Hun zasługuje na pełnowartościową narzeczoną. Dziewczyna pochodziła z przeciwnego krańca wyspy, zza gęstego lasu. Jej ojciec, drobny rolnik dzierżawiący ziemię, podobnie jak wielu innych stracił jedyne źródło utrzymania wskutek niedawnych działań japońskiego zaborcy. Wdowiec ten, który dochował się czterech córek i ani jednego syna, żywił się owocami lasu, niesprzedanymi rybami i jedzeniem, które otrzymywał w jałmużnie od nie mniej ubogich od niego sąsiadów. Jako człowiek przyzwoity, ubłagał swatkę, aby wystarała się o narzeczonych dla jego niezamężnych córek, uważał bowiem, że w ich wypadku lepiej będzie wyjść za kogokolwiek, niż żebrać o jedzenie w świecie, gdzie wszyscy są głodni, a cnota ma wysoką cenę. Postanowił zacząć od Yangjin, z którą nie powinno być problemu, ponieważ była za młoda, aby się sprzeciwiać ojcu, i zbyt głodna, by protestować przeciwko zamążpójściu. Yangjin miała piętnaście lat. Zdaniem swatki była łagodna i słodka niczym nowo narodzone cielę.
– Oczywiście nie ma posagu, tak więc jej ojciec nie oczekuje za nią wiele. Może parę kur niosek, trochę tkanin na stroje dla reszty dziewcząt, sześć czy siedem worków prosa, byle przetrwać zimę. – Nie napotkawszy sprzeciwu, swatka się rozzuchwaliła. – Może jedną kozę albo małą świnię. Są biedni, a ceny narzeczonych znacznie spadły. Rzecz jasna dziewczyna nie będzie potrzebowała biżuterii. – Swatka wybuchnęła śmiechem.
Matka Huna poruszyła pulchną dłonią, obsypując rzodkiew solą morską. Swatka nie miała pojęcia, że gospodyni chłonie każde jej słowo i zastanawia się usilnie, gotowa dać za narzeczoną syna o wiele więcej. Jej wyobraźnia się ożywiła, a nadzieja wezbrała w piersi, chociaż minę dalej miała niewzruszoną i nieprzeniknioną. Wszakże swatka nie była głupia.
– Czego bym nie oddała za wnuka! – Wykonała swój ostatni ruch, nie spuszczając oka z pomarszczonej brązowej twarzy żony rybaka. – Mam wnuczkę, ale co wnuk, to wnuk. W dodatku chłopcy płaczą mniej od dziewczynek… Po dziś dzień pamiętam chwilę, w której wzięłam pierworodnego na ręce. Jaka byłam wtedy szczęśliwa! Był bielutki jak noworoczne ciasto, tak samo miękki, ciepły i pulchny. Czułam, że mogłabym go schrupać. No ale cóż, wyrósł na głupka – pożaliła się na koniec, aby nie przesadzić z przechwałkami.
Matka Huna uśmiechnęła się wreszcie, ponieważ ten obraz okazał się dla niej więcej niż nęcący. Która kobieta nie zapragnęłaby trzymać na rękach wnuka, gdy jeszcze niedawno nie śmiała nawet o tym marzyć? Zacisnęła szczęki, aby nad sobą zapanować, i sięgnęła po miskę. Potrząsnęła nią zamaszyście, aby rozprowadzić równo sól.
– Dziewczyna ma niezbyt ciemną gładką cerę. Żadnych śladów po ospie. Jest dobrze wychowana, słucha się ojca i starszych sióstr. Może nie jest mocno zbudowana, ale ma silne ręce. Będzie musiała przybrać trochę na wadze, ale to akurat zrozumiałe po tym, co przeszła ostatnio jej rodzina. – Swatka uśmiechnęła się do kosza z ziemniakami, jakby chciała dać do zrozumienia, że tutaj Yangjin mogłaby się najadać do syta.
Matka Huna odstawiła miskę na stół i zwróciła się do swatki.
– Porozmawiam z mężem i z synem. Nie mamy jednak pieniędzy na świnię ani kozę. Może uda nam się przekazać przed zimą trochę ziarna. Ale najpierw muszę z nimi oboma porozmawiać.
Młoda para spotkała się w dzień ślubu. Yangjin nie przestraszyła się widoku przyszłego męża. Tam, gdzie mieszkała, trzy osoby miały zajęczą wargę. Widywała też krowy i świnie z podobną przypadłością. Dziewczynka z sąsiedztwa była przezywana Truskawką z powodu czerwonawej narośli pomiędzy nosem i rozszczepioną wargą. Gdy ojciec powiedział Yangjin, że jej mąż będzie podobny do Truskawki, a do tego będzie miał szpotawą stopę, nie rozpłakała się. Usłyszała, że dobre z niej dziecko.
Ślub był tak cichy, że sąsiedzi wytknęliby rybakowi i jego żonie skąpstwo, gdyby nie wafle ryżowe, którymi zostali poczęstowani. Nawet lokatorzy zdumieli się nazajutrz, widząc, że dzień po weselu panna młoda podaje im śniadanie.
Gdy Yangjin zaszła w ciążę, bała się, że dziecko odziedziczy po Hunie zajęczą wargę i szpotawą stopę. Wszakże pierwszy potomek urodził się z obiema zdrowymi nogami, aczkolwiek jego twarz zdobiła zajęcza warga. Ani Hun, ani jego rodzice nie zmartwili się, kiedy akuszerka pokazała im noworodka.
– Przeszkadza ci to? – zapytał Hun żonę, a ona zgodnie z prawdą odpowiedziała przecząco.
Ilekroć była sama z niemowlęciem, wodziła opuszką palca wokół jego ust i całowała je; kochała swoje dziecko najbardziej w świecie. Malec zmarł w siódmym tygodniu życia na gorączkę. Drugi syn przyszedł na świat ze zdrowymi nogami i niezdeformowaną twarzą, lecz również umarł, na gorączkę i biegunkę, jeszcze przed ceremonią baegil, która odbywa się sto dni po narodzinach. Siostry Yangjin, w dalszym ciągu niezamężne, winiły jej cienkie mleko i radziły, aby odwiedziła szamana. Hun i jego rodzice byli przeciwni szamanizmowi, jednakże Yangjin, będąc w ciąży po raz trzeci, wybrała się po poradę sama. Niestety później, jeszcze przed rozwiązaniem, ogarnęło ją dziwne uczucie, przez co pogodziła się z myślą, że trzecie dziecko również straci. Niemowlę umarło na ospę.
Żona rybaka udała się do zielarza i zaczęła warzyć synowej lecznicze herbaty. Yangjin wypijała brązowe napary do ostatniej kropli, przepraszając za kłopot. Po każdym porodzie Hun szedł na targ i kupował żonie wodorosty na zaleczenie łona, po każdym zgonie zaś przynosił jej ciepłe jeszcze wafle ryżowe prosto z targu i częstował ją nimi ze słowami:
– Musisz jeść. Musisz odzyskać siły.
Trzy lata po ślubie młodych zmarł ojciec Huna, a przed upływem kolejnego roku odeszła jego żona. Teściowie byli dla Yangjin dobrzy, nigdy nie odmawiali jej jedzenia ani ubrania. Żadne nie biło jej ani nie krytykowało, że nie zdołała dać im żyjącego wnuka. Wreszcie na świat przyszła Sunja, pierwsza córka z czworga dzieci Huna i Yangjin. Dziewczynka chowała się zdrowo; odkąd ukończyła trzeci rok życia, jej rodzice byli w stanie przespać noc, nie sprawdzając raz po raz w łóżeczku, czy drobniutka leżąca postać wciąż oddycha. Hun robił córce lalki z kolb kukurydzy i rzucił palenie, aby mieć za co kupować jej słodycze. Cała trójka jadała wszystkie posiłki razem, mimo że lokatorzy oczekiwali, iż Hun będzie zasiadał do stołu wspólnie z nimi. Hun darzył swoje dziecko miłością podobną do tej, którą jego darzyli rodzice, z tą różnicą, że nie był w stanie mu niczego odmówić. Sunja była przeciętną dziewczynką, pogodną i roześmianą, ale w oczach ojca jawiła się pięknością. Hun nie mógł się nadziwić jej doskonałości. Mało który mężczyzna cenił swoją córkę tak bardzo jak Hun ją. Wydawało się, że sensem jego życia jest przywoływanie uśmiechu na twarz Sunji.
Tej zimy, gdy Sunja skończyła trzynaście lat, Hun zgasł po cichu na gruźlicę. Podczas pogrzebu obydwie, Yangjin i Sunja, były nieutulone w żalu. Nazajutrz młoda wdowa wstała rano i zabrała się do pracy.
2
Listopad 1932
Zima, która nastąpiła po japońskiej inwazji na Mandżurię, nie należała do lekkich. Siekący wiatr wdzierał się w głąb dawnego domostwa rybaka i jego żony. Yangjin i Sunja musiały wszywać między warstwy odzienia watolinę, aby nie zamarznąć. Lokatorzy przy stole twierdzili, że wielka depresja daje się odczuć na całym świecie, w ten sposób powtarzając zasłyszane na targu słowa mężczyzn, którzy potrafili czytać. Ubodzy Amerykanie głodowali tak samo jak ubodzy Rosjanie i ubodzy Chińczycy. W imię cesarza nawet zwykli Japończycy musieli się obejść smakiem. Oczywiście spryciarze i ludzie hardzi przeżyli ten czas, jednakże roiło się od doniesień o dzieciach, które zasypiały i już się nie budziły, o młodych dziewczętach, które sprzedawały cnotę za miskę makaronu, i o starcach, którzy wymykali się z domu, by umrzeć w spokoju i dać szansę potomkom.
Mimo to lokatorzy oczekiwali regularnych posiłków, a stary budynek domagał się remontów. Do tego co miesiąc trzeba było opłacać czynsz na ręce zarządcy właściciela z Pusanu, który był nieubłagany. Z biegiem czasu Yangjin nauczyła się obracać pieniędzmi, radzić sobie z dostawcami i nie godzić się na niekorzystne warunki. Zatrudniła dwie osierocone siostry, zostając w ten sposób pracodawcą. Miała trzydzieści siedem lat i prowadziła pensjonat, w niczym nie przypominając bosonogiej nastolatki, która pojawiła się w progu tego domu z zawiniątkiem kryjącym zmianę bielizny w garści.
Musiała sama wychowywać Sunję i zarabiać na utrzymanie. Na szczęście pensjonat przynosił dochód, mimo że nie był jej własnością. W pierwszy dzień każdego miesiąca wszyscy lokatorzy przekazywali jej dwadzieścia trzy jeny za noclegi i wyżywienie, jednakże w miarę upływu czasu przestało to wystarczać na zakup ziarna i węgla. Yangjin nie mogła zażądać wyższego czynszu od lokatorów, gdyż ludzie ci zarabiali wciąż tyle samo. Z drugiej strony musiała ich wykarmić pomimo ciągłych podwyżek cen żywności. Gotowała więc gęste, nieprzejrzyste buliony na kościach i sporządzała z ogrodowych warzyw pyszne sałatki, a kiedy pod koniec miesiąca brakowało jej pieniędzy, robiła cuda z prosa, jęczmienia i innych składników, jakie zostały jej w spiżarni. Jeśli zabrakło i ziarna, smażyła smakowite naleśniki z mąki fasolowej i wody. Rybacy przynosili jej owoce morza, których nie sprzedali na targu, ilekroć więc pojawiło się wiaderko krabów czy makreli, marynowała je, aby mieć co podać na stół, gdy nadejdą gorsze dni.
Przez minione dwa sezony z jednego pokoju gościnnego korzystało na zmianę sześciu lokatorów. Trzej bracia Chŏng z prowincji Chŏlla łowili nocą i spali w dzień, natomiast dwaj młodzi mężczyźni z Taegu i wdowiec z Pusanu pracowali na nabrzeżnym targu rybnym, chadzali więc spać wieczorami. W ciasnym pomieszczeniu musieli spać obok siebie, nie narzekali jednak, gdyż ten pensjonat oferował znacznie lepsze warunki niż to, co mieli w domu. Pościel była czysta, a jedzenie sycące. Służące starannie prały im odzież, Yangjin zaś pilnowała, aby nie chodzili obdarci. Żaden z mężczyzn nie mógł sobie pozwolić na żonę, dlatego ten układ był dla nich więcej niż zadowalający. Żona oznaczała fizyczne wytchnienie dla robotnika, lecz małżeństwo oznaczało również dzieci, które będą potrzebowały jedzenia, ubrania i dachu nad głową. Zresztą żony biedaków słynęły z utyskiwania i płaczu, a ci mężczyźni znali swoje ograniczenia.
Chociaż przez nieustanne podwyżki i niewysokie zarobki wszystkim było ciężko, lokatorzy bardzo rzadko spóźniali się z czynszem. Ci, którzy pracowali na targu, czasem dostawali zamiast pieniędzy towary, a Yangjin nie była niechętna przyjęciu słoika oleju w zamian za kilka brakujących jenów. Teściowa wyjaśniła jej, że lokatorów należy dobrze traktować, gdyż zawsze mogą sobie poszukać innego miejsca. Twierdziła przy tym, że mężczyzna ma większy wybór niż kobieta. Na koniec sezonu, gdy zostało trochę monet, Yangjin wrzucała je do ciemnego glinianego garnka, który następnie chowała za odsuwaną deską w szafie, gdzie wcześniej jej mąż ukrył dwie złote obrączki będące własnością rodziców.
W porze posiłków Yangjin i Sunja podawały do stołu po cichu, a lokatorzy rozprawiali donośnie o polityce. Bracia Chŏng byli niepiśmienni, lecz śledzili pilnie wiadomości na targu i przy jedzeniu lubili analizować sytuację w kraju.
Był listopad, a połowy okazały się lepsze, niż można by oczekiwać o tej porze roku. Bracia Chŏng właśnie wstali z łóżek. Pozostali trzej lokatorzy mieli się wkrótce pojawić w pensjonacie. Rybacy zamierzali zjeść główny posiłek dnia przed wypłynięciem w morze. Wypoczęci i zadziorni zapewniali, że Japonia nie podbije Chin.
– To prawda, Japońce mogą coś uszczknąć z Chin, ale na tym się skończy. To dla nich za duży kąsek! – wykrzyknął średni brat.
– Te japońskie kurduple nigdy nie poradzą sobie z Chinami! Chiny to nasz starszy brat, a Japonia to tylko czarna owca w rodzinie! – dodał Grubas, najmłodszy z braci, z hukiem odstawiając na stół kubek z ciepłą herbatą. – Chińczycy im pokażą, zobaczycie.
Nędznicy drwili z potężnego najeźdźcy w czterech ścianach pensjonatu, nie obawiając się policji, która i tak nie zawracałaby sobie głowy rybakami o przerośniętym ego. Bracia Chŏng wychwalali siłę Chin, albowiem całym sercem pragnęli, by jakiś inny naród postawił się Japończykom, skoro ich władcy zawiedli. Korea znajdowała się pod okupacją od dwudziestu dwóch lat. Dwaj młodsi Chŏngowie urodzili się już po inwazji, nigdy więc nie żyli w wolnym kraju.
– Ajumŏni! Proszę pani! – zawołał wesoło Grubas. – Ajumŏni!
– Tak? – Yangjin wiedziała, że lokator chce dokładkę. Grubas był rachitycznym młodzikiem, który jadł więcej niż obaj jego bracia razem wzięci.
– Można prosić jeszcze miseczkę tej pysznej zupy?
– Tak, tak, oczywiście.
Yangjin przyniosła z kuchni zupę, a Grubas wysiorbał wszystko do dna, po czym cała trójka wyszła do pracy.
Wkrótce potem do domu wrócili pozostali trzej lokatorzy. Umyli się, szybko uwinęli z kolacją, zapalili fajki i poszli spać. Kobiety uprzątnęły naczynia ze stołu, po czym zjadły prosty posiłek w ciszy, aby nie obudzić śpiących mężczyzn. Sunja ze służącymi zamiotły kuchnię, umyły naczynia. Yangjin, zanim udała się na spoczynek, dołożyła węgla do piecyka. W głowie wciąż jej dźwięczały słowa braci Chŏng o Chinach. Hun miał w zwyczaju przysłuchiwać się uważnie wszystkim rozmowom. Potakiwał przy tym rezolutnie i wzdychał, a potem wracał do swoich zajęć. „To nic”, powtarzał. „To nic”. Bez względu na to, czy Chiny skapitulują, czy zwyciężą, trzeba było pielić ogródek, pleść sznurkowe sandały i pilnować nielicznych kur przed złodziejami.
Wilgotny skraj wełnianego płaszcza Paeka Isaka zdążył skostnieć, lecz w końcu Isak znalazł pensjonat. Długa podróż z Pjongjangu wyczerpała go. W przeciwieństwie do zaśnieżonej północy zimno w Pusanie było zdradliwe. Zima na południu zdawała się łagodniejsza, ale mroźny wiatr od morza wdzierał się w jego osłabione płuca i przenikał go do szpiku. Opuszczając dom, czuł się dość silny, aby odbyć podróż pociągiem, jednakże teraz był wycieńczony i wiedział, że musi odpocząć. Wysiadłszy na stacji kolejowej w Pusanie, przeszedł do portu, skąd małą łódką dostał się do Yŏngdo, a tam pewien węglarz doprowadził go pod drzwi pensjonatu. Czując, że zaraz się przewróci, odetchnął głęboko i zapukał. Wierzył, że jeśli tylko dobrze się wyśpi, odzyska siły.
Yangjin właśnie umościła się w bawełnianej pościeli, gdy młodsza ze służących zastukała w futrynę drzwi wiodących do izby wyłożonej siennikami, gdzie spały wszystkie kobiety.
– Ajumŏni, przyszedł jakiś mężczyzna. Chce rozmawiać z gospodarzem. Ma to związek z jego bratem, który mieszkał tutaj przed wielu laty. Ten człowiek chce się u nas zatrzymać na noc. – Dziewczyna powiedziała to wszystko na jednym tchu.
Yangjin zmarszczyła czoło. Kto też może pytać o Huna? Przecież w grudniu miną trzy lata od jego śmierci.
Na ciepłej podłodze obok niej spała jej córka. Pochrapywała lekko, jej rozpuszczone włosy, pofalowane od warkoczy, ułożyły się jedwabistym czarnym wachlarzem na poduszce. Poza tym w pomieszczeniu było tylko tyle miejsca, żeby zmieściły się dwie służące, kiedy już skończą pracę na ten dzień.
– Nie powiedziałaś mu, że gospodarz nie żyje?
– Powiedziałam. Wydawał się zdziwiony. Twierdzi, że jego brat pisał do gospodarza, ale nie dostał odpowiedzi.
Yangjin usiadła i sięgnęła po hanbok1, który dopiero co zdjęła i równo złożony umieściła przy poduszce. Nałożyła pikowaną kamizelkę na spódnicę i bluzkę, po czym paroma sprawnymi ruchami upięła włosy w kok.
Ujrzawszy późnego gościa, zrozumiała, dlaczego służąca go nie odprawiła. Mężczyzna był strzelisty niczym sosna, wyprostowany i elegancki, a przy tym niespotykanie przystojny: miał wąskie rozradowane oczy, kształtny nos i długą szyję. Na jego bladym czole nie znalazłbyś ani jednej zmarszczki. W niczym nie przypominał steranych lokatorów, którzy domagali się dokładek i drwili ze służących, że nie mają mężów. Młodzieniec był ubrany na zachodnią modłę, w garnitur i gruby zimowy płaszcz. Importowane skórzane buty, skórzana walizka i takiż kapelusz wydawały się nie na miejscu w ciasnym przedsionku. Wygląd gościa wskazywał, że stać by go było na pokój w centralnym zajeździe, pomyślanym dla kupców. Wprawdzie w okolicy niemal wszystkie pensjonaty dla Koreańczyków były przepełnione, jednakże za odpowiednią sumę na pewno coś by się znalazło. Zresztą ten człowiek, tak ubrany, mógłby spokojnie uchodzić za bogatego Japończyka. Służąca gapiła się na przystojnego mężczyznę z rozchylonymi ustami, mając nadzieję, że gospodyni pozwoli mu zostać.
Yangjin ukłoniła mu się, nie wiedząc, co powiedzieć. List od jego brata faktycznie przyszedł, lecz ona nie umiała czytać. Co kilka miesięcy prosiła miejscowego nauczyciela, aby rozszyfrował dla niej uzbieraną korespondencję, jednakże tej zimy nie zrobiła tego z braku czasu.
– Ajumŏni… – Mężczyzna odpowiedział ukłonem. – Mam nadzieję, że cię nie obudziłem. Kiedy zszedłem na brzeg, było już ciemno. Dopiero przed chwilą dowiedziałem się o twoim mężu. Bardzo mi przykro. Nazywam się Paek Isak. Pochodzę z Pjongjangu. Mój brat Paek Yosep mieszkał tu przed wieloma laty… – mówił z lekkim północnym akcentem w sposób, który wskazywał na człowieka wykształconego. – Chciałbym się tutaj zatrzymać na kilka tygodni, zanim ruszę dalej do Osaki.
Yangjin zerknęła na swoje bose stopy. Pokój gościnny był już przepełniony, a zresztą człowiek tej klasy z pewnością oczekiwał oddzielnej sypialni. Ale przecież o tej porze nie wchodziła w grę przeprawa z powrotem na stały ląd.
Isak wyciągnął z kieszeni spodni białą chusteczkę i zakasłał w nią.
– Mój brat był waszym gościem prawie dziesięć lat temu. Ciekaw jestem, czy go pamiętasz. Bardzo podziwiał twego męża.
Yangjin skinęła głową. Paek Yosep zapadł jej w pamięć, ponieważ nie był ani rybakiem, ani robotnikiem, a także dlatego, że otrzymał imię po postaci z Biblii. Jego rodzice byli chrześcijanami, założycielami kościoła na północy.
– Ale pański brat… wcale pana nie przypominał. Był niski, nosił okrągłe metalowe okulary. Też zmierzał do Japonii. Zatrzymał się u nas na kilka tygodni.
– Tak, tak. – Isak się rozpromienił. Sam nie widział brata od ponad dekady. – Obecnie mieszka w Osace razem z żoną. To on napisał do twojego męża. Nalegał, abym skorzystał z waszej gościnności. Zachwalał waszego dorsza. Twierdził, że nie jadłem takiej ryby nawet w domu.
Yangjin się uśmiechnęła. Jakżeby mogła się nie uśmiechnąć?
– Yosep mówił, że twój mąż pracuje niezwykle ciężko. – Choć Isak nie wspomniał o zajęczej wardze ani o szpotawej stopie, oczywiście o nich wiedział; brat pisał mu o nich w swoich listach. Isak od dawna chciał poznać człowieka, który przezwyciężył swe ułomności.
– Jadł pan kolację? – zapytała go Yangjin.
– Nie jestem głodny, dziękuję.
– Możemy coś panu przyrządzić…
– Czy mógłbym tu przenocować? Wiem, że się mnie nie spodziewaliście, ale jestem w podróży od dwóch dni.
– Nie mamy wolnego pokoju, proszę pana. Dom nie jest duży, jak pan widzi…
Isak westchnął, po czym uśmiechnął się do wdowy. Problem był jego, nie jej. Nie chciał, aby się przez niego źle czuła. Rozejrzał się za walizką, która, jak się okazało, stała obok drzwi.
– Rozumiem. W takim razie wrócę do Pusanu i tam coś sobie znajdę. Ale zanim odejdę, zapytam jeszcze, czy jest tu w pobliżu jakiś pensjonat, w którym mógłbym przenocować choć dzisiaj. – Wyprostował ramiona, aby nie sprawiać wrażenia rozczarowanego.
– W okolicy nie ma żadnych pensjonatów, a my mamy wszystkie miejsca zajęte – powtórzyła Yangjin. Gdyby umieściła go razem z innymi mężczyznami, przeszkadzałby mu ich zapach. Można się myć bez końca, a i tak nie pozbędzie się odoru ryb z ubrania.
Isak przymknął oczy i kiwnął głową. Odwrócił się do wyjścia.
– W pomieszczeniu, które zajmują lokatorzy, znalazłoby się może trochę miejsca… Bo widzi pan, mamy tylko jeden pokój gościnny. Szóstka lokatorów sypia w nim na przemian w dzień i w nocy, zależnie od godzin pracy. Jeszcze jedna osoba się zmieści, ale nie można liczyć na wielkie wygody. Jeśli pan chce, zaraz pokażę…
– Doskonale! – rzekł z ulgą Isak. – Będę bardzo wdzięczny. Mogę zapłacić z góry za cały miesiąc.
– Będzie ciaśniej, niż pan się spodziewa – zastrzegła Yangjin. – Za czasów pańskiego brata nie nocowało u nas tylu ludzi. Kiedyś mieliśmy mniejszy ruch. Nie wiem więc, czy…
– Ależ tak. To mi wystarczy. Po prostu chcę się gdzieś położyć.
– Jest późno, a do tego bardzo dzisiaj wieje…
Yangjin nagle poczuła się zażenowana warunkami, jakie może zaoferować. Było to dla niej nowością. Postanowiła, że jeśli Isak zechce ich opuścić nazajutrz rano, zwróci mu pieniądze.
Na głos poinformowała, ile wynosi miesięczny czynsz. Dodała, że jeśli Isak wyjedzie przed końcem miesiąca, odda mu różnicę. Zażądała od niego dwadzieścia trzy jeny, tyle samo co od rybaków. Isak odliczył wymaganą sumę i wręczył ją gospodyni obiema rękami.
Służąca zaniosła jego walizkę pod drzwi sypialni i udała się do schowka po czyste posłanie. Wiedziała, że mężczyzna zażąda gorącej wody z kuchni, aby się obmyć. Choć była go bardzo ciekawa, trzymała oczy spuszczone.
Yangjin weszła do sypialni razem ze służącą, aby rozłożyć dodatkowe posłanie. Isak przyglądał im się w milczeniu. Później służąca przyniosła mu miednicę z ciepłą wodą i czysty ręcznik. Dwaj młodzicy z Taegu spali równo obok siebie, wdowiec miał ręce pod głową. Posłanie Isaka znalazło się obok tego ostatniego.
Rankiem lokatorzy ponarzekali trochę, że kogoś im dokwaterowano, ale rozumieli, że Yangjin nie mogła go wygonić w środku nocy.