“Miejsce każdego z nas. Lato Komisarza Ricciardiego” to kolejna część tetralogii Maurizia de Giovanniego.


Z dotychczasowych części – najgorętsza, także z powodu miejsca i czasu akcji.

Rozpalony słońcem, upalny Neapol w rozkwicie faszystowskiej dyktatury.

Tym razem komisarz Ricciardi rozwiązuje wyjątkowo skomplikowaną zagadkę śmierci pewnej olśniewająco pięknej księżnej, zamordowanej w pełnym tajemnic pałacu.

Szyki miesza mu tym razem polityka, lokalne media, a życie prywatne upartego policjanta o zielonych oczach komplikują dwie kobiety…

 
Maurizio de Giovanni
Miejsce każdego z nas
Lato komisarza Ricciardiego
Przekład: Maciej A. Brzozowski
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 9 czerwca 2021
 
 

II

Komisarz Luigi Alfredo Ricciardi lubił pracować w niedzielę. Było to jedno z jego dziwactw. Kiedy ustalano dyżury, koledzy wykręcali się, jak mogli, wynajdując przeróżne preteksty: matki, którymi musieli się zająć, wysługę lat, tysiące rodzinnych obowiązków. Każdy wykręt był dobry, byle tylko nie pracować w dniu, kiedy całe miasto świętowało.
Ricciardi tymczasem milczał jak zwykle i jak zwykle jemu właśnie trafiało się najgorsze. Nie znaczy to jednak, że dzięki temu zyskiwał sympatię kolegów. Nadal nie tracili żadnej okazji, żeby obmawiać go za plecami.
Komisarz, z rękami w kieszeniach i bez kapelusza nawet w zimie, nie brał udziału w przyjęciach, uroczystościach, nigdy nie pojawiał się na spotkaniach poza pracą. Odrzucał zaproszenia, nie nawiązywał przyjaźni i nie wysłuchiwał żadnych zwierzeń. Zielone oczy błyszczały na ciemnej twarzy, ozdobionej kosmykiem włosów spadającym ciągle na czoło, który odgarniał zdecydowanym gestem. Rzadko się odzywał, a jego ironia nie była zrozumiała dla wszystkich kolegów. A jednak przyciągał uwagę.
Pracował bez wytchnienia, zwłaszcza kiedy zajmował się zabójstwem, ku niechęci kolegów, którzy nie byli w stanie nadążyć za narzucanym przez niego podczas śledztwa tempem. Policjanci przydzieleni do tych spraw przeklinali godziny spędzane w słońcu lub deszczu, podczas długich, a czasami kompletnie niepotrzebnych obserwacji. W pracy szydzili, że Ricciardi każdego nieboszczyka traktuje jak własnego krewnego, niezależnie od tego, czy ma do czynienia z biedakiem, czy bogaczem.
Z drugiej strony jednak nie sposób było podważyć jego umiejętności. Nie zważając na procedury, nie podporządkowując się poleceniom przełożonych, podążał niezrozumiałymi dla reszty drogami, które zawsze doprowadzały go do winnego. Mówiono, że komisarz zawarł jakiś pakt z diabłem, który zdradza mu myśli morderców. To jednak tylko pogłębiało panującą wokół niego pustkę, jako że miasto, w którym pracował, zbudowano właśnie na zabobonach. O życiu Ricciardiego nikt nic nie wiedział, a może po prostu nie było czego wiedzieć. Mieszkał sam ze starą nianią, nic nie było wiadomo o jego krewnych ani przyjaciołach. Żadnych kobiet, mężczyzn zresztą też nie, nikt nie spotkał go w burdelu ani w teatrze, nigdzie nie wychodził wieczorami. Wzbudzał niechęć, nieufność typową wobec ludzi, którzy wydają się nie mieć żadnych wad, co oznacza, że pozbawieni są także jakichkolwiek zalet.
Jego przełożeni, przede wszystkim Angelo Garzo, wicekwestor, nie ukrywali zakłopotania w obecności człowieka, który mimo olbrzymich umiejętności i kompetencji nie miał żadnych ambicji. Mówiono, że podobno jest niesamowicie bogaty, ma wielkie majątki ziemskie gdzieś na końcu świata i dlatego nie zależy mu na wyższej pensji. Wydawało się, że interesowały go tylko dochodzenia.
Kiedy wreszcie dopadał winnego, wcale nie okazywał zadowolenia. Spoglądał tylko tymi swoimi niepokojącymi przeźroczystymi oczami i przechodził dalej. Do kolejnej zbrodni. Do kolejnej krwi.

 
Ricciardi pojawiał się w biurze wcześnie, nawet wtedy, kiedy miał niedzielny dyżur. Podczas długiego spaceru od ulicy Santa Teresa aż do końca ulicy Toledo nie spotykał wielu osób, co akurat mu odpowiadało. Miasto powoli budziło się ze snu, kilka wózków z owocami hałaśliwie jechało ulicą, słychać było pierwsze poranne śpiewy kobiet piorących w fontannach ukrytych na podwórzach ubogich dzielnic, przez które przechodził w drodze do pracy. Sierpień tego roku był straszny, od dwóch miesięcy na miasto nie spadła ani kropla deszczu. Dlatego przyjemny poranny spacer pozwalał komisarzowi odnaleźć po drodze resztki świeżości nocy.
Siedząc przy biurku, w półmroku przymkniętych okiennic, Ricciardi zbierał myśli przed dniem pracy. Mechanicznie załatwiał papierkową robotę, przeglądając oczekujące na uzupełnienie protokoły i listę obecności, tego dnia wyjątkowo krótką. Plac pod oknem gabinetu był jeszcze pusty. Jakiś pijak wyśpiewywał coś ochrypłym głosem. On też ma dyżur w niedzielę, pomyślał Ricciardi.
Uchylone drzwi wpuszczały słaby podmuch powietrza. Wpadające światło utworzyło smugi na ścianie, pod oficjalnymi wizerunkami małego króla i grubego szefa rządu[2]. Mewa zawtórowała pijakowi, zdaniem Ricciardiego z o wiele większym wyczuciem rytmu. Leniwie spoglądał na fragment korytarza widoczny przez szparę w drzwiach.
Oba trupy nawet w półmroku widać było całkiem wyraźnie. Stały tam, jeden obok drugiego, złączone na zawsze po jakże krótkim spotkaniu za życia. Jedna chwila, zarówno dla strażnika, jak i dla złodzieja, pomyślał komisarz. Jedna nieuchwytna chwila, taka sama prawie dla wszystkich.
Ze swojego krzesła, z odległości paru metrów, komisarz widział wielką dziurę w skroni złodzieja i wlot kuli w czaszce strażnika, z której aż do szyi wyciekała krew i płyn mózgowy. Ricciardi słyszał wypowiedziane szeptem ich ostatnie myśli. Wy nie macie dyżurów, skomentował ze złością. Jesteście tu każdego przeklętego dnia, zarażając powietrze nikomu niepotrzebnym cierpieniem, jedyną pozostałością po waszym krótkim, nagle zakończonym życiu.
Podniósł się z krzesła; z minuty na minutę robiło się coraz goręcej, a z ulicy dobiegały odgłosy pierwszych motorów zmierzających nad morze. Podszedł do kalendarza i zdarł kartkę z poprzedniego dnia. Przeczytał dzisiejszą datę: 23 sierpnia 1931-IX. Dziewiąty rok. Dziewiąty rok nowej ery[3]. Ery frędzelków na czapkach i oficerek, całostronicowych fotografii w koszuli i przy pługu[4]. Dziewiąty rok ery entuzjazmu i optymizmu. Ery porządku i czystych miast, zgodnie z rozkazem Wodza.
Gdyby taki dekret naprawdę mógł wystarczyć, zżymał się Ricciardi. Świat kręci się niestety tak samo jak przed początkiem nowej ery. Te same zbrodnie, te same chore namiętności. Ta sama krew.
Zerknął w stronę korytarza i wysłuchał wypowiadanych szeptem ostatnich myśli dwóch trupów. Zamknął drzwi, jak gdyby to miało wystarczyć, żeby wygnać z duszy emocje, jakby te ich słowa słyszał naprawdę, a nie sercem. Chciał wyrzucić zerwaną kartkę z kalendarza, ale jeszcze raz przeczytał: rok dziewiąty. Od mojego pierwszego upalnego sierpnia minęło już dwadzieścia pięć lat. Dokładnie dwadzieścia pięć.
Baronowa Marta Ricciardi di Malomonte była drobną, elegancką i milczącą kobietą. W miasteczku w regionie Cilento, nad którym górował zamek, wszyscy ją kochali, ale na odległość. W jej zielonych smutnych oczach było coś dziwnego, coś, co trzymało wszystkich na dystans. Coś, co sprawiało, że ludzie czuli się nieswojo.
Los nie obszedł się zbyt łaskawie z młodziutką żoną o wiele od niej starszego barona, który zmarł, kiedy mały Luigi Alfredo miał dopiero trzy lata. Marta nie chciała wrócić do miasta i aktywnie uczestniczyła w życiu miasteczka, pomagając najbiedniejszym rodzinom. Uczyła czytać i pisać dzieci, aby mogły dotrzymywać towarzystwa jej synkowi, tak bardzo do niej podobnemu. Różnice społeczne nie sprzyjały jednak nawiązywaniu przyjaźni, dlatego Luigi Alfredo wolał spędzać czas z Rosą, nianią opiekującą się nim od dzieciństwa, i z zarządcą Mariem, młodzieńcem zafascynowanym Salgarim. Mario opowiadał małemu o opisywanych przez pisarza tygrysach i rycerzach; dziecko uwielbiało takie historie i odtwarzało je podczas zabaw w ogrodach zamku. Otoczony przez nieistniejących towarzyszy i wrogów walczył z samotnością za pomocą wyobraźni, wymachując drewnianym mieczem, który Mario zrobił dla niego z dwóch skrzyżowanych patyków.
Świat Luigiego Alfreda był stworzony w równych proporcjach z rzeczywistości i wyobraźni. Wyobraźnię podkręcał rzeczywistością, wybierając najbardziej fascynujące elementy, żeby wymyślić nowe przygody pomagające jakoś przeżyć długie samotne popołudnia. Matka i służba przyzwyczaili się do jego monologów w ogrodzie, kiedy nawoływał niewidzialne wojska do walki i jednym celnym cięciem ucinał głowy morskim potworom. Wieczorami Rosa musiała opatrywać pokrwawione kolana i zszywać rozdarte koszule, zanim szorstko przytulała chłopca w geście pocieszenia.
Pewnego dnia jednak przybiegł z płaczem, cały we łzach, mówiąc matce i Rosie, że w ogrodzie spotkał mówiącego trupa. Niania uspokoiła go i wieczorem zapytała surowo pokojówek, która z nich opowiedziała chłopcu o śmierci mieszkańca wioski, zasztyletowanego z zazdrości ubiegłej zimy. Kobiety zaprzeczyły, przysięgając, że nigdy nie rozmawiały w obecności chłopca o tym zdarzeniu. Luigi Alfredo, który podsłuchiwał rozmowę ukryty pod parapetem, zaczął potem nazywać „Zdarzeniem” tę swoją umiejętność czytania ostatnich myśli osób zmarłych gwałtowną śmiercią.
Prawie zapomniał o tym zajściu, kiedy pewnego sierpniowego ranka matka powiedziała mu, żeby się ubrał, bo pójdą na spacer. Miał sześć lat i przebywanie z nią było jedną z jego największych przyjemności, mimo że baronowa nie opowiadała mu historii, jak Mario, ani nie przytulała szorstko, jak Rosa. Patrzyła na niego swymi zielonymi, pełnymi łagodnej melancholii oczami i gładziła po czole, targając niesforny kosmyk. Jemu to wystarczało. Tego dnia jednak matka była jakaś inna, spięta, bardziej odległa. Luigi Alfredo pomyślał, że nie czuje się dobrze, może cierpi na nękające ją często bóle głowy.
Poszli długą aleją prowadzącą w stronę miasteczka. Po tylu latach Ricciardi pamiętał jeszcze duszący upał i zapach nawozu i wsi nasilający się, w miarę jak mijali ostatnie zabudowania. Zapytał matkę, dokąd idą. Ścisnęła jego dłoń i nic nie odpowiedziała. Luigi mało się pocił, ale upał wysysał z niego całą energię. Chciało mu się pić i nie mógł doczekać się odpoczynku, ale matka cały czas szła naprzód. Po jakiejś godzinie doszli do domu, który wyglądał na opuszczony. Furtka była wyrwana, chwasty i zielska pozarastały ścieżki. Z gałęzi wielkiego drzewa zwisał sznur zakończony deską, pozostałość dawnej huśtawki. Matka zatrzymała się kilka metrów od drzewa, niespokojna i niepewna. Luigi Alfredo wyczuwał jej niepokój. Za drzewem zobaczył stojącą dziewczynkę, mniej więcej jego wzrostu, założył, że nie dostrzegł jej wcześniej, bo stała w cieniu. Chłopiec zapytał ją:
– Chcesz się pobawić?
Matka drgnęła i podniosła dłoń do ust. Dziewczynka była blada, miała ubrudzone ziemią, rozpuszczone na płóciennej sukience włosy. Ricciardi pamiętał, że widział ją wtedy równie wyraźnie jak teraz wiszący na ścianie portret Mussoliniego. Przód sukienki był innego koloru, o wiele ciemniejszy. Luigi Alfredo podszedł jeszcze bliżej. Brzuch dziewczynki był podziurawiony kulami. Ze spalonego, zmasakrowanego ciałka wystawały żebra. Wpatrując się w niego martwymi oczami, dziewczynka powiedziała: Mamusiu, uciekaj do furtki, uciekaj!
Przerażony Luigi Alfredo cofnął się o krok. Odwrócił się w stronę matki, pokazując na dziewczynkę.
– Pomóż jej, mamo, nie słyszysz?
Matka stała nieruchomo jak posąg. Popatrzyła w stronę drzewa i Ricciardi zdał sobie sprawę, że nie widziała dziewczynki, mimo że coś wyczuwała. Odwrócił się więc w stronę domu: on sam zawiadomi mamę tej dziewczynki. Przeszedł kilka metrów i zobaczył chłopca siedzącego na dużym kamieniu. Wydawało mu się, że on śpi, ale kiedy podszedł, aby go obudzić, zorientował się, że z ust chłopca dobywa się jakiś bulgot, jakby wody. Podszedł jeszcze bliżej i wtedy usłyszał słowa: Tatusiu, tatusiu, bandyci, wyjdź tu!
Przez otwór w gardle wypływał mu czarny, spieniony płyn. Luigi Alfredo się rozpłakał. Spadł na niego głuchy, niewypowiedziany ból, pulsujący jak krew wydobywająca się z gardła chłopca. Z każdym wytryśnięciem czuł się coraz bardziej brudny i zrozpaczony. Wyciągnął rękę w stronę matki stojącej z dłonią przy ustach, pod drzewem z zepsutą huśtawką, jakby chciał do niej podbiec. Podszedł parę kroków w stronę domu. Na progu zobaczył klęczącą kobietę, prawie niewidoczną na tle ciemnego wnętrza, która krzyczała wychylona na zewnątrz: Lucia, Gaetano, uciekajcie!
Od gardła do brzucha ciało kobiety było zmasakrowane od ciosów nożem. Podarta sukienka odsłaniała dziesiątki ran. Pod nią rozlewała się kałuża krwi. Za kobietą Luigi Alfredo zobaczył mężczyznę. On też klęczał. Strzał z bliskiej odległości pozbawił go połowy twarzy. Druga połowa wykrzywiała się w przerażeniu. Z szeroko otwartego oka płynęły łzy, a ze zdeformowanych ust wydobywały się, niczym syk, słowa: Litości, litości, zabierajcie wszystko, weźcie dzieciaki, litości…
Jakaś ręka wpiła mu się w ramię. Luigi Alfredo krzyknął z bólu. Matka pociągnęła go w stronę wyjścia.
Ona też płakała.
– Co ty tam zobaczyłeś? Ile osób widziałeś?
Chłopiec pokazał jej cztery palce. Nigdy nie zapomniał słów matki.
– Czyli wszystkich. Wszystkich zobaczyłeś. Jesteś przeklęty, mój synku. Przeklęty.

 
Taki sam potworny upał otaczał Ricciardiego dwadzieścia pięć lat później w jego biurze w kwesturze. Jestem policjantem, no bo kim niby mogłem zostać? – pomyślał. Zatruty bólem, pogrążony w odmętach cierpienia, czym innym mogłem się zajmować? Może to niczemu nie służy, tylko temu, żeby wreszcie położyć kres cierpieniom.
Bardzo pilnował się, żeby trzymać emocje na dystans. Wszystkie uczucia wyrzucił poza swoje życie, świadomy, jak niszczycielską siłę ma miłość. Groby na cmentarzach są pełne miłości, pomyślał. Lepiej więc być samotnym i przyglądać się miłości z daleka. Jak najdalej to tylko możliwe.
A jednak od kilku miesięcy odległość ta zmniejszyła się w sposób nieprzewidziany i niepokojący. Ricciardi otworzył okiennice i wpuścił słońce. Pierwszy promień oświetlił stos piętrzących się na stole dokumentów. Wzdychając, zabrał się do roboty. Lepiej popracować: niech będzie błogosławiony niedzielny dyżur.

 
Wesprzyj nas