Czy istnieje jeszcze Europa duchowa? Czy są tylko kraje, granice, systemy finansowe, ustroje polityczne, a z całości pozostał tylko chorobliwy nacjonalizm?
W „Porwaniu Europy” Sándor Márai – jeden z najważniejszych węgierskich pisarzy XX wieku – zawarł spostrzeżenia i refleksje z podróży, w którą wyruszył w 1946 roku ze swego ojczystego kraju do Szwajcarii, Włoch i Francji.
Przemierzając po raz pierwszy po tragedii drugiej wojny światowej ulice, place i zaułki Genewy, Rzymu, Neapolu, Paryża… i obserwując mieszkańców tych metropolii, Sándor Márai utwierdził się w gorzkim przekonaniu o dokonanym i ciągle pogłębiającym się podziale Europy na wschodnią i zachodnią – podziale politycznym, ekonomicznym i kulturowym.
Co więcej, zdaniem pisarza, Stary Kontynent utracił rolę przewodnika wskazującego światu wartości i kierunki rozwoju.
„Wyjechać to dla mnie teraz już zawsze oznacza też tyle, co z biciem serca się z czymś żegnać, być może na zawsze. «Do widzenia» – mówię i w to nie wierzę” – Sándor Márai.
Sándor Márai (ur. 1900 w Koszycach, zm. 1989 w San Diego), wybitny węgierski prozaik i eseista. Od 1948 r. mieszkał i tworzył na emigracji – w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. Znany polskiemu czytelnikowi m.in. jako autor Żaru, Księgi ziół, Wyznań patrycjusza, a przede wszystkim jako autor pisanego przez niemal całe życie Dziennika, pełnego wnikliwych zapisków o świecie, społeczeństwie, polityce, krajach, w których żył i które zwiedzał, o swoich lekturach i o procesach zachodzących w kulturze na obu półkulach.
Porwanie Europy
Przekład: Irena Makarewicz
Wydawnictwo Czytelnik
Premiera: 25 maja 2022
Porwanie Europy
Zurych. Po siedmiu latach i trzech miesiącach pierwszy raz za granicą.
W trakcie tych siedmiu lat po wielokroć wyobrażałem sobie, jak też to będzie, gdy znów zobaczę świat. Wiedziałem, że i to będzie „inne” – jak wszystko, zawsze. Niemniej jednak, jakie?… Człowiek wyłazi z jakiejś jamy, spomiędzy końskich trucheł i niewybuchłych granatów, przeciera oczy, wzdycha – jakoś tak to sobie wyobrażałem.
Rzeczywistość jest inna. Człowiek, po siedmiu latach, zamawia taksówkę. Przejeżdża tą taksówką przez żelazny most1. Wsiada do ekspresu Arlberg, który ma również wagon restauracyjny i wagon sypialny. Pociąg przejeżdża przez stały most kolejowy. Na granicy węgierski tajniak zachowuje się uprzejmie. Nieopodal Hegyeshalom jestem głodny, w Wiedniu – śpiący, niedaleko Salzburga ciśnie mnie but i piecze nagniotek. Tuż przy granicy strefy przechodzi przez wagon rosyjski żołnierz, ziewa i nie prosi o żadne papiery, amerykański też nie prosi o żadne dokumenty, na granicy szwajcarskiej pośpiesznie wbijają mi w paszporcie pieczątkę, a wiedzieć chcieliby tylko to, czy w tę podróż nie zabrałem dzieł sztuki, przykładowo jakiegoś Tycjana. W wagonie restauracyjnym kelnerzy są nieuprzejmi, jak przedtem, i poganiają pasażerów, jakby to było stado zwierząt. W Zurychu jestem zły, bo nie ma tragarza.
Absolutismus, gemildert durch Schlamperei…2 Mądra teoria administrowania, którą posługiwali się Habsburgowie, to obok divide et impera3 jedyna znośna praktyka, rzeczywistość i dzisiaj łagodzi to, co Umysł wynosi na swoje sztandary. W rzeczywistości pociąg, gdy już ruszył, bez przeszkód toczy się przez strefy i granice państwowe, urzędnicy są uprzejmi i obojętni… ale nie więcej! To wściekłe czynownictwo i dzika mandaryńskość, które w pewnym momencie znów wybuchły w świecie, ta przeniknięta rozkoszą praktyka przybijania pieczątek, ujmowania w akta, wydawania pozwoleń, antyszambrowania, przez którą Europa raz już popadła w ruinę, a teraz szykuje się, aby powtórnie się w tym utopić, o ile nie zostaną szybko powstrzymane ręce tych, którzy przybijają pieczątki, wydają zezwolenia, zatwierdzają i podpisują! Samorzutnie Wyrosłe Urzędy oraz Szczoteczka do Zębów, której potrzebne jest zezwolenie na wywóz, to dotknięty obłędem porządek, pod którego powierzchnią dojrzewa katastrofa.
Za przełęczą Arlberg łąki są zaśnieżone. Domy nienaruszone. O świcie stoję na korytarzu w wagonie kolejowym. Łukowe lampy stacji, niczym prysznice, spryskują śnieg migotliwym blaskiem.
Opodal Buchs lampy w wagonie restauracyjnym świecą już jaśniej. Maniery kelnerów też są inne. Dania zaś szlachetniejsze, ponieważ droższe. Pokój zaczyna się w ten sposób, że wszystko robi się cichsze, spokojniejsze. Zdaje się, że to nie jest tylko kwestia losu historycznego. Chyba także pieniędzy.
W Zurychu taksówka, rolls-royce, wiezie mnie do hotelu, z pokoju łączę się bezpośrednio z genewskim numerem telefonicznym, na poczcie urzędnik dziękuje za pieniądze, gdy opłacam telegram. W Kunsthaus wystawiono obrazy z wiedeńskiego muzeum. Na zakręcie schodów prowadzących na piętro spogląda na mnie infantka Małgorzata Teresa, w białej sukni, z dziecięcą hardością; a w sali – infant Filip Prospero4. Zwiedzającemu Muzeum Sztuki w Zurychu pięcioletnia infantka ukazuje się z tą charakterystyczną dla dzieci i panujących wyższością, niejako wyłania się z zapadni historii, gdzie bytowała suwerennie, podczas gdy nas na ziemi palono i przypiekano. Velázquez, jak i wszyscy pozostali, Goethe i Mozart, otóż oni są silniejsi. To prawda, że do losu historycznego potrzeba też szczęścia.
Oglądam obrazy Tycjana, dwa autoportrety Rembrandta i pomału robię się pijany. To zgęszczony i zimny stan upojenia. Brueghle są tylko dwa, Złodziej gniazd i jeden rysunek; obrazów malowanych na desce nie mają jeszcze odwagi wystawić, piwniczne życie zaszkodziło tym specyficznym istotom. Badam ciała Rubensa, z bliska, w okularach, jak starcy Zuzannę; bo wzrok mi się popsuł, odkąd ostatni raz je widziałem. Scena grupowa na obrazie Salvatora Rosy w sposób idylliczny ukazuje, jak Sprawiedliwość zstępuje do chłopów5. Ten obraz, tak jak nowoczesny plakat, jest objaśnieniem.
Siadam na ławce przed muzeum. Słońce przygrzewa. Powinienem krzyczeć „hosanna” i świętować to, że żyję, raz jeszcze mogę oglądać to wszystko, świat, obrazy z wiedeńskiego muzeum… Ale nie zaczynam wydawać żadnych okrzyków radości. Moje drugie „ja”, które tak dobrze znam, nie popada w entuzjazm. Jestem spokojny, być może zadowolony… to wszystko. Zdaje się, że gdy obrazy Velázqueza i ja sam leżeliśmy w piwnicy, czas na zawsze zlikwidował we mnie pewne patetyczne zdolności. W przypadku obrazów łatwiej jest mimo wszystko pozostać konsekwentnym; i w ogóle, sztuka jest bardziej konsekwentna.
Ten bujny amerykanizm na ulicach, z tymi citylights, ze światłami, z nadzwyczajną obfitością towarów w witrynach, te okna, których od czasów Napoleona nie wybiły ręce rabusiów… Tak, okno, które ostatni raz wybili żołnierze Napoleona, jest oknem inaczej niż okno w mojej kwaterze na Wzgórzu Róż, w które miejscowy szklarz w końcu, po długich błaganiach, wprawił szybę… Znam tę skrytość, nienaruszoność. Jakbym obudził się z koszmarnego i dziecinnego snu i spostrzegł rzeczywistość… z ulgą, a mimo wszystko z uczuciem rozczarowania. Możliwe, że ten sen był „czymś więcej”?… Był koszmarny, straszny, niepojęty, bolesny… ale był też czymś więcej niż ta bujna i obojętna, nienaruszona rzeczywistość? To miasto jest takie, jakbym powrócił, ja – syn marnotrawny, do domu mojego ojca; wszystko jest tutaj nienaruszone, takie, jakie było kiedyś, w pewnej formie życia, w której się urodziłem. Tylko ja już nie jestem taki, jaki byłem, kiedy się w niej urodziłem i żyłem pośród tych rekwizytów, w tej formie życia.
Gdy trwały dwie wojny światowe, ludzie tu się wzbogacali, upiększali to, co już i dotąd było znakomite, kupowali Rembrandta i nową pościel, udoskonalali detale, turbiny, koleje żelazne, porządek prawny i bezpieczeństwo publiczne… Mają świadomość winy. Rozmawiam z pewną Szwajcarką, stara się wzbudzić współczucie, mówi coś o tym, że cukier jest na kartki, i napomyka, że czekolady nie dostanie się już tak i tyle, jak przedtem… Słucham tych skarg, potakując głową, w milczeniu, z roztargnieniem; mniej więcej tak, jak dorosły, który na dodatek wszystkiego ma jeszcze i raka wątroby, może słuchać dziecka, skarżącego się, bo mu się porwało ubranko dla lalki.
Mówią o „planie Guisana”6, który ich uratował: jeśli Niemcy zaatakują, po walce poddać płaskie tereny, wycofać się do réduit, pomiędzy położone na skałach gniazda Interlaken albo innych takich obszarów, i tam symbolicznie obronić neutralność Szwajcarii. To był piękny plan, w każdym razie trzeba było do niego odwagi etycznej. W rzeczywistości raczej mieli szczęście, gdyż niemiecki sztab generalny w ostatniej chwili zaatakował jednak przez Holandię, a Niemcom może i potrzebna była neutralna Szwajcaria. Tak czy inaczej, uratowali się.
Jeśli człowieka nie pieką akurat na rożnie albo nie obracają nad żarzącymi się węglami, natychmiast zaczyna jęczeć, powtarza wiersz Baudelaire’a, boi się spleenu… Taki jest człowiek. Ja, podobnie jak toksykoman, przywykłem do silnych trucizn. Ten pokój jest dla mnie jak przebywanie na kuracji odwykowej. Bezustannie czegoś mi brakuje. Chyba zagrożenia.
Jakiś amerykański samolot spadł pomiędzy lodowce, los pasażerów maszyny typu Dakota przedstawiały w szwajcarskich gazetach całostronicowe zdjęcia, długie artykuły: „Neue Züricher Zeitung” publikuje obszerną depeszę donoszącą, że w trakcie działań ratowniczych szwajcarski żołnierz odmroził sobie nogi; następnie nową depeszę, która powiadamia, że dwudziestoletni żołnierz jednak nie odmroził sobie nóg, obrażeniom uległ tylko jeden kciuk, ale to da się wyleczyć… Wszyscy o tym mówią, z ulgą, bo wreszcie „coś się dzieje”. Z tej okazji gazety publikują przesiąknięte humanizmem wstępniaki o „ludzkiej solidarności”, o tym, że są jeszcze „pozytywne” wydarzenia na świecie… Tak w ogóle, gazety przynoszą zestaw codziennych sensacji, podanych jak propaganda na plakacie lub reklama na afiszu: przed Bernem wykoleił się pociąg, jest dwóch zabitych, dziesięciu rannych, zaginęło małe dziecko, jakąś młodą kobietę spoliczkował jej kochanek itd.
Czytam entuzjastyczne korespondencje na temat losu samolotu Dakota i przypomina mi się, że przed dwoma tygodniami, pewnego wietrznego dnia, w pobliżu mojego mieszkania w Budzie, na ulicy Török, dziesięć metrów przede mną z ruin domu spadła cegła i uderzyła w głowę urzędnika bankowego, w taki sam sposób, jak w starych filmach Chaplina tajniak walił gumową pałką tego grubego typa, który przy takiej okazji, po krótkotrwałym chwianiu się, zawsze się przewracał. Człowiek zginął na miejscu, przykryto go papierem pakowym, a potem zabrano wozem; szukałem później w gazetach jego nazwiska, ale nawet nie napomknięto o nim. Tak, my przywykliśmy do innego rodzaju trucizn.
Genewa. Nietknięte francuskie miasto, chyba jedyne nietknięte francuskie miasto na świecie; bo podejrzewam, że kraje, które „wzięły udział” w wojnie, nie są „nietknięte”, nawet jeśli w ich miastach nie wybito ani jednej szyby w oknie, a obcy żołnierz nigdy nie deptał ich asfaltu. Jak w Stanach Zjednoczonych lub w Kanadzie; bo już sam „udział” to atak i zakażenie, a burzą nie tylko bomby i granaty. To miasto jest rzeczywiście nietknięte i francuskie. Tutaj wszystko jest stylem – smak, słowo, wspomnienie, w kuchni i w muzeum, w obyciu i w mentalności ludzi, w uśmiechu kobiet, w przedmiotach, którymi urządza się mieszkania. W hotelu duch starych szwajcarsko-francuskich tradycji: głęboka cisza, uważność, nierealna, charakterystyczna dla czasów pokoju kuchnia, gigot, soles meunière7, słynne sałatki. I ci sami goście: genewczycy milionerzy, którzy przeprowadzili się tu na zimę, bo w ten sposób zaoszczędzą sobie na ogrzewaniu; stare, brodate Angielki, które przyjeżdżają tutaj z odżywiającej się monotonnie, powojennej Anglii, żeby jeść, dziewięćdziesięcioletnie kobiece wersje Pantagruela, które w trakcie jedzenia niekiedy doznają niemal apopleksji, robią się czerwone i mają zawroty głowy – wtedy pomaga się im wyjść na świeże powietrze, gdzie przytomnieją, a potem wracają do restauracji i dalej zajadają; kmiotki z Ameryki, z olśniewającymi autami, nowymi studebakerami, które podziwiają nawet Szwajcarzy. Na półkach bistr stare, szlachetne alkohole, winiaki marc, calvadosy, wina chartreuse, w sklepach nieprzebrane masy towarów, w każdym rodzaju, w każdej obfitości i wersji. Ceny są wysokie, ale realistyczne, regulowane zgodnie z wiecznym prawem popytu i podaży. Teraz wszystko jest raczej drogie, mówią Szwajcarzy; ale nikt nie wie dlaczego… W jednej witrynie, tak przy okazji, mały Renoir, bo nie jest niemożliwe, że jakaś nudząca się dama zatrzyma tu przed południem, w trakcie shoppingu, auto i zakupi tego Renoira do swojej garderoby w Ohio, za trzy tysiące sześćset… Nic nie jest niemożliwe. Mój francuski wydawca bez humoru opowiada o kryzysie francuskiej książki, ale nadmienia w nawiasie, że kanadyjski rynek francuskich książek jest i dzisiaj znośny, cztery, pięć tysięcy egzemplarzy zawsze się tam sprzeda. Każdy ma tu w kieszonce kamizelki tego rodzaju możliwość, jak kanadyjski rynek francuskich książek. Ich kłopoty nie są kłopotami; ich świadomość winy jest wypowiadana szeptem, szczerze.
Osobliwe miasto. Ostatni raz byłem tutaj, gdy Apponyi pojedynkował się z Titulescu8. Liga Narodów obradowała wtedy jeszcze w hotelu nad jeziorem. Teraz już powstał ów potężny pałac, który – patrzę nań z przeciwległego brzegu – sprawia takie wrażenie, jak nowoczesny budynek zbankrutowanej fabryki; towary, które produkowała, nikomu nie były potrzebne.
Osobliwe miasto, gdzie wciąż jeszcze żyje duch Kalwina; zagląda do garnków, mierzy długość sukni kobiet. Dziwnym zjawiskiem jest to, jak pewien cierpiący na żołądek fanatyk w ciągu kilku miesięcy zrobił z kwitnącego, zmysłowego, szczęśliwego i bogatego renesansowego miasta więzienie i obóz internowania. A potem tak to pozostało; coś pozostało z tego przerażenia, nie w instytucjach, lecz w duszach.
Odwiedzam T., francuskiego poetę. W tym budynku na każdym piętrze ulokowały się trzy Comités; jest tu siedziba Żydów, młodych ewangeliczek, młodzieży chrześcijańskiej, protestanckich misjonarzy, katolickich dobroczyńców, ogromnych przedsięwzięć! Ta uprzemysłowiona, zapisywana w kartotekach dobroczynność – a ostatecznie przecież i ja mogę czemuś takiemu zawdzięczać to, że w ogóle jestem tutaj! – przybiera coraz większe rozmiary na całym świecie. Te przedsięwzięcia usamodzielniają się, przemieniają w urzędy i mnożą.
Z okna w pokoju T. widać jezioro i ośnieżony szczyt Mont Blanc, śnieg mieniący się w różowym zmierzchu. Jednocześnie mówimy, smutno i sarkastycznie: Oui, les choses éternelles!…9 – i śmiejemy się bezradnie.
Na brzegu jeziora łabędzie i jakieś czarne nurkujące ptaki wodne, chyba kaczki; i wszędzie cisza.
Na twarzach kobiet, ładnych genevoises, raz po raz rozbłyska lekki, nieprzytomny uśmiech. Nasze kobiety czasem się śmieją, czasem są zatroskane bądź obojętne, ale już tylko z rzadka się uśmiechają. Do tego kobiecego uśmiechu potrzeba stu lat pokoju; to właśnie to, co pozostało najbardziej chyba nietknięte w Genewie. Ten uśmiech rozbłyska, na każdym kroku, jak oślepiające światło z kieszonkowego lusterka w ręku łobuziaka.
Genewa to małe miasto z dużymi wymaganiami. Teraz chciałoby pochwycić i przyszpilić choć promień z wiecznego blasku, który przez stulecia ozłacał Paryż.
Pewien agent literacki robi mi nadzieje na zamorskie sukcesy. Słucham go z roztargnieniem, znam realia, i odpowiadam: „Ja już nie chcę sukcesu w Nowym Jorku. Zadowoliłbym się jakimś fiaskiem w Teksasie. Mnie i to wystarczy”.
Boją się. Są bogaci, a więc się boją. Ja też się boję, ale inaczej… O cóż takiego jeszcze się obawiam? Oni obawiają się o pewną kulturę, bezmierny majątek i dobrobyt, o dojrzałe i nietknięte formy życia. Ja tylko o to, że w ostatniej chwili zakręci mi się w głowie, otchłań jest silniejsza i jeśli się nad nią pochylę, jeszcze raz…
Nie sądzę, żeby w tym bogatym i szczęśliwym mieście żył jeden jedyny pochodzący stąd człowiek, który pojąłby ów moment, utrwalony we mnie najmocniej spośród wspomnień z wojny; moment, gdy następnego poranka po wyzwoleniu Budy, po dwudziestokilometrowym marszu dotarliśmy z L. na ulicę Mikó, siedliśmy na skraju chodnika, naprzeciwko domu, w którym przeżyliśmy ostatnie osiemnaście lat, a pomiędzy ruinami widać było z mojego pokoju jeszcze tych kilka półek z książkami. Nikt z tutejszych nie może zrozumieć tej ulgi, którą poczułem w tamtej chwili. Wszystko stało się padliną i ruiną; ale we mnie była wolność, jak kiedy mówi się: „No, nareszcie!”. To jest coś, czego nikt tutaj nie może zrozumieć. Myślę, że zacna szwajcarska policja wydaliłaby mnie pod eskortą, gdybym wytłumaczył im prawdziwy sens tego uczucia; i być może wydaliłaby mnie wcale zresztą nie bez przyczyny.
W jednym z pokoików w Bibliotèque Hongroise (mój Boże, jakąż to „bibliotekę” urządziły tu poprzednie węgierskie rządy!) spotykam przed południem P., francuskiego poetę, oraz Cz., węgierskiego malarza, przekładających wiersze Radnótiego10. Cz. pali fajkę i z zapałem szuka u Sauvageota11 francuskiego odpowiednika „spienionego nieba”; P. w milczeniu, gorliwie zapisuje wszystko, co Cz. podpowiada. Oczy francuskiego poety płoną osobliwym, niespokojnym ogniem. P. już od lat tłumaczy węgierskie wiersze, Attilę Józsefa, Kosztolányiego, Petőfiego; teraz przyjechał tu aż z Wersalu, żeby się z nami spotkać. To potomek zamożnej francuskiej rodziny, walczył z Hiszpanami w wojnie domowej, obecnie jest anarchistą. Pada deszcz. Na głos odczytuję mu wiersz Radnótiego zatytułowany Paryż, a on skupia się na melodii słów; potem on czyta na głos, przedstawia francuskie przekłady węgierskich wierszy. To pierwsza taka chwila, w trakcie tej podróży, kiedy czuję, że przy całej beznadziei jest w życiu również coś wspaniałego.
Film, który zrobiono na podstawie książki Gide’a pod tytułem Symfonia pastoralna12. Przyprawiający o ból uszu i mdłości kicz o ślepej dziewczynie i pastorze (genewscy duchowni oczywiście już protestują, kolegialnie!) – ładne, pełne śniegu obrazy, dobrzy aktorzy, zwłaszcza Blanchar; a całość beznadziejna. Film i literatura wiecznie mówią dwoma różnymi językami; Chaplin był jedynym, który wiedział o tym dokładnie. Dwa momenty – kiedy pastor uczy niewidomą dziewczynę uśmiechać się oraz gdy uzdrowiona chora pierwszy raz widzi swojego ukochanego, pastor zaś zaczyna się modlić w rozpaczy – dwa momenty, kiedy nawet poprzez sentymentalne truizmy wyczuwa się oddech poety.
Nowy film Jouveta, Revenant13, tym bardziej jest profesjonalny, odważny: wielki aktor odgrywa swoją rolę na całego, zawsze w ramach możliwości, jakie stwarza gatunek, czyli obraz filmowy.
W ogrodzie uniwersyteckim, pośród posępnych wielopostaciowych rzeźb figuralnych przynależących do monumentu upamiętniającego reformację, oglądam pomnik Bocskayego14 oraz płaskorzeźbę ukazującą zwołany do Kassy parlament, szukam na reliefie odbicia znajomych, starych kassańskich twarzy… To najposępniejsza europejska rzeźba grupowa15; Kalwin, de Bèze i pozostali, Wilhelm I Orański, jacyż to srodzy ludzie! A mimo wszystko, ten nagi i surowy pomnik-pamiątka nie jest pozbawiony wielkości. Straszne było to, czego oni chcieli, ale chcieli tego, wykazując się siłą moralną i akceptując wszelkie konsekwencje.
Czytam dziennik Gide’a, z lat 1939–1942. Także tam, po drugiej stronie, taką samą oszalałą nienawiścią reagowano w tamtym czasie na każde szczere słowo pisarzy.
R., zdyscyplinowana i znakomicie wykształcona głowa, po dłuższej rozmowie mówi: „Teraz już kolej na pisarzy, tylko oni mogą pomóc światu”. Dziwi mnie, że mówi to właśnie on, który z racji zawodu zna się na działaniu światowych sił i powinien wiedzieć, że pisarze znaczą dzisiaj mniej niż robaki; moralne znaczenie ich słów jest równe zeru.
Grudzień, deszcz. Fen, ciepły wiatr wiejący od Mont Blanc; jakby stalowym grzebieniem drażniono mi nerwy. Gdybym się nie wstydził, jutro wyjechałbym do domu. Ale teraz już zostałem w to wplątany.
Emigranci, którzy uciekli za granicę z powodów politycznych, wczoraj na lewo, dzisiaj na prawo, i teraz żyją jakoś tak między niebem a ziemią, sarkają w niewielkim gronie, dokąd zepchnął ich los, kąsają siebie nawzajem, własny kraj, to, co blisko, i to, co daleko… To najgorszy los. Już raczej żyć albo umrzeć, ale u siebie.
Niedziela. Deszcz. Tylko dzięki największej dyscyplinie wytrzymuję to wygnanie w formie podróży dla przyjemności. Po południu osobliwa bezdomność, nieposiadanie ojczyzny cechujące niedzielne popołudnie w obcych miastach… tego już i przedtem nie wytrzymywałem, przed dwudziestu laty też nie. W Victoria Hall Ansermet16 wraz z orkiestrą Suisse Romande grają Beethovena, Mozarta i Ravela.
Duża sala, z tym swoim wiktoriańskim brakiem gustu, jest nabita. Mali ludzie słuchają Beethovena; atmosfera jest zimna i nabożna. To miasto również w swych manierach strzeże form. Publiczność koncertowa zdaje egzamin co najmniej tak samo, jak zdają go dyrygent i orkiestra.
Potem strzelam do celu w genewskim lunaparku. P. za wszelką cenę chce kupić kalosze, ledwie można go od tego odwieść. Jak ci, co nie mają domu, ojczyzny, tak my łazimy po ulicach oblanych światłami neonów. Człowiek szybko staje się bezdomnym, bezpaństwowcem.
Listy z każdego zakątka świata, cały stos listów. Teraz znów odzywa się świat, obiema rękoma ściskają mi dłoń dalecy przyjaciele… cóż takiego oni mówią?
Każdy chce się wyprowadzić stamtąd, gdzie akurat jest. W ludzkiej hordzie wybuchła nowa zaraza. Każdy nienawidzi tego miejsca, kraju, miasta, w którym akurat żyje, tego ustroju społecznego, w którym akurat egzystuje, Amerykanie szykują się do Szwajcarii, a ja już rozmawiałem ze Szwajcarem, który, zgrzytając zębami, dowodził, że wyemigruje, bo „tutaj nie da się żyć” – w Szwajcarii! – i tego życia „nie sposób wytrzymać…”.
Osobliwe przeżycie: żyć w mieście, gdzie machina cywilizacji pozostała nietknięta i działa doskonale; każda mała śrubka, sprężyna jest naoliwiona i idealna, czegokolwiek dotknę, natychmiast daje mi to, do czego służy i czego oczekuję… Ten mechanizm funkcjonuje i u nas, ale za jaką cenę! Z jakim wysiłkiem! Dysząc i utykając… Tutaj jest bardziej niż kiedykolwiek doskonały. WC jest wszędzie takie, jak sala operacyjna w klinice, a cały ten kraj – jak szwajcarski mechanizm zegarowy. Nie jestem zazdrosny, ale czasem złości mnie ta nienaruszoność i doskonałość. Co wy tam wiecie!… – myślę bezustannie.
Tak, oni nic nie wiedzą. Z artykułów w gazetach, z filmów dokumentalnych i z opowieści uchodźców też nie można się niczego dowiedzieć; tylko samemu można się czegoś dowiedzieć, właśnie tam, gdzie coś się dzieje, i tylko wtedy, ani o sekundę wcześniej czy później.
Pewien Anglik nocą w Bawarii17, gdzie i teraz ściany przyozdobione są wykonanymi przez Kelena i Derso18 karykaturami Ligi Narodów… Młody Anglik o cielęcej twarzy jest idealnie pijany. Upił się całkiem na sztywno; siedzi wyprostowany i z niepodrabialnym akcentem, piąty raz pyta kelnerkę: Voulez-vous-un-grog-au-rhum?…19 – i za każdym razem wybucha śmiechem, mecząc jak koza. Najwyraźniej odnosi wrażenie, że to pytanie to znakomity żart.
Tacy są z grubsza do czterdziestego roku życia. Wtedy osobliwie poważnieją, wyraz twarzy im szlachetnieje. W wieku sześćdziesięciu lat są już pierwszorzędni. Nie rozumiem ich, coraz mniej rozumiem Anglików.
Gide pisze, że Francuzi chcą dyktatora. Naturalnie nie Hitlera, wcale też nie faszystowskiego, ale i nie komunistycznego dyktatora; chcą jakiegoś francuskiego dyktatora, który wreszcie chwyci w karby i wykorzysta cudowne francuskie siły. Tak mówią również inni, którzy przyjeżdżają dzisiaj z Francji.
Ja w takiego dyktatora nie wierzę; jest też inny sposób, a Francuzi – możliwe, że za wysoką cenę, ale jednak – zorganizują w końcu ów eksperyment, który wykorzysta ich siły. Każdy naród musi teraz zdecydować, jaką cenę jest skłonny zapłacić za socjalizm, i powinien też zdecydować, za jaki wzór socjalizmu jest skłonny zapłacić tę cenę.
Na razie są źli, bo w kraju panuje nieporządek i bieda. Genewa to miasto graniczne, z francuskiej strony dochodzi tu każde słowo i wszelkie gderanie. A jeśli historia „uderza po kieszeni”, Francuzi potrafią być nad wyraz bez humoru. Teraz „uderza po kieszeni”, inflacja zżera im dochody. Gderają, są posępni do tego stopnia, że staje się to śmiertelnie niebezpieczne; ja pamiętam francuską inflację w latach dwudziestych, kiedy liczbowo ledwie co się stało, dolar w stosunku do franka wdrapał się z dwudziestu pięciu na pięćdziesiąt, ale od tego finansowego wstrząsu świat się rozedrgał, a cudzoziemiec mógł chodzić paryskimi ulicami tylko przy ścianie, bo w takich momentach Francuzi nie znają się na żartach. Szczególnie gniewają się na Szwajcarów, bo Szwajcaria jest teraz swego rodzaju małą Ameryką po sąsiedzku, mieszkaniec Genewy z kilkoma banknotami – jeśli tylko przejdzie przez granicę – może kupić po francuskiej stronie rzeczy o dużej wartości; i dlatego polują zwłaszcza na podróżnych. Świat niczego się nie nauczył, nie tylko rozumem, lecz i sercem, tak, nawet własną kieszenią.