“Poproś jeszcze raz” to emocjonująca historia miłości, a także opowieść o rodzinie i traumach z przeszłości. Buzująca od emocji powieść Mary Beth Keane to wciągające love story, ale także bardzo uniwersalna opowieść.


Francis Gleeson i Brian Stanhope, koledzy z nowojorskiej policji, mieszkają po sąsiedzku na obrzeżach Nowego Jorku. To, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami ich domów na zawsze zmieni życie obu rodzin.

“Poproś jeszcze raz” to poruszające studium miłości, jaka rozkwita między najmłodszą córką Francisa, Kate, a synem Briana, Peterem. Młodzieńczy romans przerywa nagle tragedia, do której doprowadza chora psychicznie matka Petera. Młodzi tracą ze sobą kontakt, a próby nadrobienia straconego czasu po latach postawią dziecięce traumy w nowym światle.

Buzująca od emocji powieść Mary Beth Keane to wciągające love story, ale także bardzo uniwersalna opowieść. O tym jak patrzymy na rzeczy, których doświadczaliśmy w dzieciństwie, przez pryzmat dorosłości. Jako dorośli nie boimy się już ludzi, którzy nam zagrażali i przestajemy wierzyć w bezgraniczną niewinność pozostałych. Na podstawie książki powstaje serial HBO.

***

Już po pierwszych rozdziałach wiedziałam, że Mary Beth Keane stanie się jedną z moich ulubionych autorek. Przeczytam wszystko, co wyjdzie spod jej pióra.
Liane Moriarty, autorka bestsellerowych „Wielkich kłamstewek”

“Poproś jeszcze raz” to przejmująca, wzruszająca powieść o rodzinie, o traumach z przeszłości i o ważnych momentach, które kształtują człowieka na całe życie. Mary Beth Keane posiada niesamowity dar pisania – na uwagę zasługują jej ogromne wyczucie i błyskotliwość. Czytelnicy będą zachwyceni, tak samo jak ja.
Meg Wolitzer, autorka powieści, m.in. „Ich siła” i „Żona”

Mary Beth Keane – amerykańska pisarka o irlandzkich korzeniach. Jej pierwsza powieść “The Walking People” ukazała się w 2009 i to właśnie dzięki temu debiutowi National Book Foundation uznał ją za jedną z pięciu najbardziej obiecujących pisarek. Kolejna książka “Gorączka” stała się bestsellerem na amerykańskim rynku. W 2015 roku została stypendystką Guggenheim Foundation. Jej teksty ukazują się na łamach m.in. w „New York Timesa”, „Chicago Tribune” oraz „Daily Beast”.

Mary Beth Keane
Poproś jeszcze raz
Przekład: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo Agora
Premiera: 15 czerwca 2022
 
 


Prolog  
Lipiec 1973


 
FRANCIS GLEESON, WYSOKI I SZCZUPŁY mężczyzna w jasnoniebieskim policyjnym mundurze, wyszedł ze słońca w cień przysadzistego kamiennego budynku, w którym mieścił się Czterdziesty Pierwszy Posterunek. Na czwartym piętrze schodów przeciwpożarowych przy Sto Sześćdziesiątej Siódmej schła para damskich rajstop i Francis, czekając na drugiego żółtodzioba, Stanhope’a, przyglądał się idealnemu znieruchomieniu nóg cienkich jak pajęczyna, delikatnemu zagięciu w miejscu pięty. W nocy spłonął kolejny budynek, więc Francis domyślał się, że wygląda on pewnie teraz jak wiele innych w Cztery Jeden: tylko pusta skorupa i osmalona klatka schodowa w środku. Dzieciaki z okolicy patrzyły, jak płonie, siedząc na dachach i zejściach pożarowych, na które przyciągnęły materace tego pierwszego naprawdę upalnego czerwcowego dnia. Teraz Francis, stojący przecznicę dalej, słyszał, jak błagają strażaków, żeby zostawili choć jeden otwarty hydrant. Wyobrażał sobie, jak dzieci przeskakują z nogi na nogę, bo czują pod stopami coraz gorętszy chodnik.
Spojrzał na zegarek, potem znów na drzwi posterunku i zastanawiał się, gdzie podziewa się Stanhope.
Już trzydzieści stopni, a nie było jeszcze nawet dziesiątej rano.
Wielki szok po przyjeździe do Ameryki: zimy, podczas których odmarzała twarz, lata gęste i wilgotne jak moczary.
– Jęczysz jak Irol – powiedział mu wuj Patsy tego ranka. – Gorąąąco, gorąąąco, gorąąąco.
Tyle że Patsy przez cały dzień lał piwo w chłodnym pubie. A Francis chodził pieszo i po kwadransie miał pod pachami mokrą koszulę.
– Gdzie Stanhope? – zapytał dwóch kolejnych żółtodziobów także wychodzących na patrol.
– Chyba ma jakiś problem z szafką – odparł jeden z nich.
W końcu, po kolejnej minucie, Brian Stanhope zbiegł po schodach posterunku. Poznali się z Francisem pierwszego dnia akademii i zrządzeniem losu obaj trafili do Cztery Jeden. W akademii chodzili razem na zajęcia z taktyki i po jakimś tygodniu Stanhope podszedł do Francisa, kiedy opuszczali salę.
– Jesteś Irlandczykiem, co nie? W sensie: przypłynąłeś tutaj?
Francis przytaknął, że jest z zachodu, z Galway. I przyleciał, nie przypłynął, ale to już sobie darował.
– Tak sądziłem. Moja dziewczyna też. Jest z Dublina. Mogę cię o coś zapytać?
Dla Francisa Dublin był równie odległy od Galway co Nowy Jork, ale dla jankesa nie miało to pewnie znaczenia.
Francis przygotował się na pytanie bardziej osobiste, niż chciałby, żeby mu zadawano. To była jedna z pierwszych rzeczy, jakiej nauczył się w Ameryce: wszyscy swobodnie pytali innych o absolutnie wszystko. Gdzie mieszkasz, z kim mieszkasz, jaki płacisz czynsz, co robiłeś w weekend? Dla Francisa, który wstydził się nawet wyjmować zakupy przy kasie marketu w Bay Ridge, to było zbyt wiele.
– Szykuje się wieczorek – powiedziała kasjerka, kiedy ostatnio płacił. Sześciopak budweisera. Ziemniaki. Dezodorant.
Brian powiedział, że jego dziewczyna nie widuje się z innymi Irlandczykami. Miała tylko osiemnaście lat. Pomyślałbyś, że powinna przychodzić na spotkania z przyjaciółką czy kuzynką, ale przychodziła sama. Uważał, że mogłaby przynajmniej zamieszkać z jakimiś irlandzkimi koleżankami. Bóg jeden wie, ile ich tu wszędzie. Uczyła się na pielęgniarkę w Montefiore i mieszkała w należącym do szpitala mieszkaniu z jakąś kolorową dziewczyną, także pielęgniarką. Czy tak robią Irlandczycy? Bo on, Brian, spotykał się przez jakiś czas z Rosjanką, a ona spotykała się tylko z innymi Rosjanami.
– Ja też jestem Irlandczykiem – dodał Stanhope. – Ale z dawnych czasów.
Kolejna rzecz o Ameryce: wszyscy byli Irlandczykami, ale „z dawnych czasów”.
– Może to oznaka inteligencji: trzymać się z daleka od swoich – powiedział Francis z niewzruszoną miną. Stanhope minutę to przetrawiał.

Podczas uroczystości rozdania dyplomów burmistrz Lindsay stał na podium, a Francis ze swojego miejsca w trzecim rzędzie myślał o tym, jak dziwnie jest widzieć na żywo kogoś, kogo dotąd oglądało się tylko w telewizji. Francis urodził się w Nowym Jorku, potem jeszcze jako niemowlę zabrano go do Irlandii, a wrócił tuż przed dziewiętnastymi urodzinami z dziesięcioma dolarami i obywatelstwem. Brat ojca, Patsy, odebrał go z lotniska JFK, wyjął mu podróżny worek z ręki i wrzucił na tylne siedzenie.
– Witaj w domu – powiedział wtedy.
Myślenie o tym tętniącym życiem, nieznajomym miejscu jak o domu zdumiewało go. Pierwszego pełnego dnia w Ameryce Patsy postawił Francisa za barem pubu, którego był właścicielem, na rogu Trzeciej Alei i Osiemdziesiątej Ulicy w Bay Ridge. Nad drzwiami wisiała oprawiona koniczyna. Kiedy pierwsza klientka poprosiła go o piwo, Francis nalał szklankę typu highball i postawił na barze.
– Co to jest? – zapytała. – Połówka?
Spojrzała na rząd samych mężczyzn siedzących przy barze z dużymi szklankami piwa.
Francis pokazał na pintowe szkło.
– O to pani chodzi? – zapytał. – Pełną?
Kiedy w końcu zrozumiała, że jest tutaj nowy, i nowy w Ameryce, nachyliła się ku niemu, przyciągnęła jego twarz do swojej i odgarnęła mu włosy z czoła.
– Właśnie o to, skarbie – powiedziała.
Francis był w Nowym Jorku od mniej więcej roku, kiedy któregoś dnia do pubu weszło dwóch młodych gliniarzy. Mieli portret pamięciowy jakiegoś poszukiwanego, chcieli wiedzieć, czy ktoś w barze go kojarzył. Pożartowali z Patsym, z Francisem, ze sobą nawzajem. Kiedy zbierali się do wyjścia, Francis zdobył się na odrobinę amerykańskiej ciekawości i zapytał, czy trudno wstąpić do policji. Ile płacą? Przez kilka sekund mieli enigmatyczne twarze. Był luty – Francis, w starym swetrze Patsy’ego, czuł się obdartusem obok funkcjonariuszy w odprasowanych mundurach, czapkach siedzących równo na głowach. W końcu ten niższy odpowiedział, że zanim został gliną, pracował w należącej do kuzyna myjni samochodowej na Flushing Avenue. Nawet kiedy ją zautomatyzowano, ciągle był mokry, a zimą – totalnie przemarznięty. Parszywa robota. W dodatku lepiej mówić dziewczynom, że jesteś gliniarzem, a nie – że pracujesz w myjni.
Drugi młody gliniarz wydawał się nieco zniesmaczony. Został policjantem, bo był nim jego ojciec. I dwóch wujów. I dziadek. Miał to we krwi.
Francis rozmyślał o tym całą zeszłą zimę, a jednocześnie zaczął zwracać większą uwagę na policjantów w okolicy, w metrze, tych ustawiających barykady, pokazywanych w telewizji. Poszedł do lokalnego komisariatu zapytać, jak wygląda egzamin, ile trwa, jak to wszystko działa i kiedy można wstąpić. Kiedy wspomniał o swoich planach Patsy’emu, wuj odparł, że to niezły pomysł, zresztą „popracujesz dwadzieścia lat, a potem przejdziesz na emeryturę”. Francis zauważył, że Patsy rzucił „dwadzieścia lat”, jakby to był drobiazg, nic takiego, a przecież w tamtej chwili to był czas dłuższy niż całe życia Francisa. Po dwóch dekadach, jeśli nie da się zabić, mógłby robić coś innego, o ile zechce. Zobaczył swoje życie rozbite na dwudziestoletnie bloki i po raz pierwszy się zastanowił, ile takich bloków ma przed sobą. Najlepsze, że wciąż będziesz wtedy młody, dodał Patsy. Żałował, że sam na to nie wpadł dawno temu.

Po rozdaniu dyplomów jego rocznik podzielono na grupy i skierowano na szkolenie terenowe w różnych częściach miasta. Francis i trzydziestu innych, w tym Brian Stanhope, trafili do Brownsville, a potem na Bronx, gdzie zaczęła się prawdziwa praca. Francis miał wtedy dwadzieścia dwa lata, Brian – zaledwie dwadzieścia jeden. Francis nie znał go dobrze, ale fajnie było podczas odprawy zobaczyć znajomą twarz. Jak dotąd nie wydarzyło się nic z tego, co im opowiadano, że się może zdarzyć. Posterunek wyglądał dokładnie odwrotnie, niż Francis wyobrażał sobie, gdy wstępował do akademii policyjnej. Już na zewnątrz było fatalnie – odłażąca farba na fasadzie pokrytej ptasim gównem i ukoronowanej drutem kolczastym – a w środku jeszcze gorzej. Nie znalazł w budynku miejsca, które nie okazałoby się zawilgotniałe, lepkie albo łuszczące. Grzejnik w sali odpraw pękł na pół i ktoś włożył pod spód stary garnek, żeby łapał wodę. Z sufitu odpadał tynk i lądował na ich biurkach, głowach i dokumentach. Trzydziestu aresztantów upychano w celach przeznaczonych dla dwóch lub trzech osób. Zamiast dać im doświadczonych partnerów, wszystkie żółtodzioby wysyłano z innymi żółtodziobami.
– Ślepy prowadzi kulawego – żartował sierżant Russel i obiecywał, że to tylko tymczasowe. – Nie zróbcie nic głupiego.
Gleeson i Stanhope odeszli od tlącego się budynku i ruszyli na północ. Z daleka dobiegło wycie kolejnego alarmu przeciwpożarowego. Obaj młodzi funkcjonariusze oglądali granice rejonu swojego posterunku na mapie, ale żaden z nich nie widział ich jeszcze na żywo. Radiowozy przyznawano najpierw starszym stopniem, a na zmianie od ósmej do czwartej roiło się od starszych. Młodzi mogli pojechać autobusem na najbardziej odległy kraniec rewiru i wrócić piechotą, ale Stanhope powiedział, że nie znosi jeździć autobusem w mundurze, nie lubi, jak wszyscy się na niego gapią, kiedy wsiada tylnymi drzwiami, i odwracają się w jego stronę.
– No dobra, chodźmy zatem pieszo – zaproponował Francis.
Czując strużki potu płynące po plecach, szli tak, ulica po ulicy, wyposażeni w pałki, kajdanki, krótkofalówkę, broń, amunicję, latarkę, rękawiczki, ołówek, notes i kluczyki przy pasku. Na niektórych ulicach były niemal wyłącznie ruiny i spalone wraki samochodów, więc szukali w nich tylko ewentualnego ruchu. Jakaś dziewczynka rzucała piłką tenisową o fasadę budynku i łapała ją po odbiciu. Na drodze leżały kule inwalidzkie – Stanhope je kopnął. Każdy budynek mający choćby kawałek ściany pokryty był graffiti. Tag na tagu na tagu, kolorowe pętle i zawijasy udawały ruch, udawały życie, a oglądane razem, wyglądały niemal boleśnie jaskrawo na tle, które w większości było szare.
Zmiana od ósmej do czwartej to prezent, wiedział Francis. Jeśli nie trzeba będzie wykonać jakichś rozkazów, prawdopodobnie nic nie wydarzy się aż do lunchu. Kiedy w końcu skręcili w Southern Boulevard, czuli się jak podróżni, którzy przekroczyli pustynię i z radością lądują po drugiej stronie. Podczas gdy ulice były niemal puste i wyludnione, po bulwarze jeździło mnóstwo samochodów, był tu sklep z męską odzieżą sprzedający garnitury we wszystkich kolorach tęczy, kilka monopolowych, jeden punkt z kartkami, fryzjer i bar. W oddali zauważyli radiowóz, który mrugnął im światłami w pozdrowieniu i pojechał dalej.
– Moja żona jest w ciąży – powiedział Stanhope, kiedy przez jakiś czas obaj milczeli. – Rodzi koło Święta Dziękczynienia.
– Ta Irlandka? – zapytał Francis. – Ożeniłeś się z nią? – Próbował sobie przypomnieć, czy byli już zaręczeni, kiedy w akademii Stanhope mu o niej opowiadał. Policzył do listopada – zostały tylko cztery miesiące.
– Uhm – mruknął Stanhope. – Dwa tygodnie temu. – Ślub cywilny w ratuszu. Obiad na Dwunastej we francuskiej knajpie, o której przeczytał w gazecie; musiał pokazywać pozycje w menu, bo żadnej nie umiał wymówić. Anne w ostatniej chwili zmieniała strój, bo sukienka, którą chciała włożyć, okazała się już za ciasna.
– Chce kościelnego, kiedy urodzi się dziecko. Nie znaleźliśmy parafii, w której daliby nam szybko ślub, nawet widząc jej brzuch. Anne mówi, że spróbuje znaleźć księdza, który tego samego dnia ochrzci dziecko i udzieli nam ślubu. Za jakiś czas oczywiście.
– Ślub to ślub – powiedział Francis i szczerze pogratulował Brianowi. Miał nadzieję, że Stanhope nie zauważył, jak kolega szybko liczy coś w myślach. Tak naprawdę go to nie obchodziło, po prostu miał taki zwyczaj, przywieziony z domu, zwyczaj, o którym na pewno zapomni, jeśli dłużej pobędzie w Ameryce. Tutaj ludzie chodzili na mszę świętą w szortach i T-shirtach. Niedawno widział kobietę za kierownicą taksówki. Ludzie w majtkach spacerowali po Times Square.
– Chcesz ją zobaczyć? – zapytał Stanhope, zdejmując czapkę. Pod jej podszewką miał zdjęcie ładnej blondynki o długiej, szczupłej szyi. I jeszcze obrazek ze Świętym Michałem. Było tam jeszcze zdjęcie młodszego Briana z drugim mężczyzną.
– Kto to? – zapytał Francis.
– Mój brat, George. Zrobiono je na stadionie Shea.
Francis jeszcze nie włożył do czapki żadnego zdjęcia, choć w portfelu również nosił obrazek ze Świętym Michałem. Tego samego dnia, kiedy ukończył akademię, Francis poprosił Lenę Teobaldo, by za niego wyszła, a ona się zgodziła. Teraz zakładał, że i on wkrótce będzie mówił ludziom, że spodziewają się dziecka. Lena miała polsko-włoskie korzenie i czasami, gdy na nią patrzył – kiedy na przykład szukała czegoś w torebce albo obierała jabłko, prowadząc kciukiem ostrze – czuł dreszcz paniki na myśl, że mógłby jej nigdy nie spotkać. A gdyby nie przyjechał do Ameryki? A gdyby jej rodzice nie przyjechali do Ameryki? Gdzie indziej, jeśli nie w Ameryce, Polak i Włoszka mogliby się spotkać i spłodzić dziewczynkę taką jak Lena? A gdyby nie był wtedy w pubie rano, kiedy Lena przyszła zapytać, czy jej rodzina może wynająć salę na przyjęcie? Siostra idzie do college’u, powiedziała wtedy. Dostała pełne stypendium, taka jest mądra.
– Może i ty pójdziesz, kiedy skończysz liceum – odparł wtedy Francis, a ona się zaśmiała. Dodała, że skończyła liceum rok wcześniej, a studia nie są dla niej, ale nic nie szkodzi, bo lubi swoją pracę. Miała burzę loków i brązową skórę pod koszulką bez ramiączek. Pracowała w dziale przetwarzania danych w General Motors na Piątej Alei, kilka pięter nad FAO Schwarz. Francis nie wiedział, co to jest FAO Schwarz. Był w Ameryce dopiero od paru miesięcy.
– Ludzie wciąż pytają mnie, czy chcemy zostać w mieście – ciągnął Stanhope. – Teraz mieszkamy w Queens, ale to maleńkie lokum.
Francis wzruszył ramionami. Nic nie wiedział o miastach poza Nowym Jorkiem, ale nie wyobrażał sobie, by przez resztę życia cieśnić się w mieszkaniu. Wyobrażał sobie ziemię, ogród. Przestrzeń, gdzie da się oddychać. Wiedział na razie tyle, że po ślubie zamieszkają z Leną u jej rodziców, by oszczędzić pieniądze.
– Słyszałeś kiedyś o Gillam? – zapytał Stanhope.
– Nie.
– Właśnie ja też nie. Ale kojarzysz tego kolesia, Jaffe’a? Chyba jest sierżantem. Mówi, że to tylko trzydzieści kilometrów na północ i mieszka tam wielu gliniarzy. Domy mają duże trawniki, a dzieci dostarczają rano gazety, rzucając je z rowerów, jak w The Brady Bunch.
– Jak się nazywa, możesz powtórzyć?
– Gillam – odparł Stanhope.
– Gillam – powtórzył Francis.
Kawałek dalej Stanhope oznajmił, że chce mu się pić i nie miałby nic przeciwko szklance piwa. Francis udawał, że nie słyszy. Patrolujący w Brownsville czasami pili w czasie pracy, ale tylko jeśli siedzieli w radiowozach, a nie – otwarcie. Nie należał do tchórzy, tyle że dopiero zaczynali pracę. Jeśli któryś wpakuje się w kłopoty, obaj będą mieli pod górkę.
– Napiłbym się takiego napoju z lodami – powiedział Francis.
Weszli do knajpy i Francis od razu poczuł falę upału, która walnęła w niego, choć otwarte drzwi podparto dwiema cegłami. Starszy mężczyzna za barem miał papierowy, już pożółkły kapelutek i przekrzywioną muszkę. Tłusta czarna mucha nerwowo latała wokół jego głowy, kiedy przyglądał się obu policjantom.
– Masz zimne napoje, kolego? I dobre mleko? – zapytał Stanhope. Jego głos i szerokie ramiona wypełniły ciszę, a Francis spojrzał na swoje buty, potem na szybę, całą popękaną i zalepioną taśmą. To dobry zawód, powtarzał sobie. Zaszczytny. Mówiło się w akademii, że po cięciach budżetowych w mieście rocznika 1973 może w ogóle nie być, ale jakoś się prześlizgnęli.
I wtedy zaskrzeczały ich radia. Wcześniej mieli zgłoszenia o porannych kłótniach, któryś patrol do nich pojechał, ale tym razem chodziło o coś innego. Francis zrobił głośniej. Strzały i prawdopodobny rabunek w sklepie spożywczym na Southern Boulevard 801. Francis spojrzał na drzwi knajpki: 803. Mężczyzna za ladą pokazał na ścianę – że to się dzieje po jej drugiej stronie.
– Dominikańczycy – powiedział i to słowo zawisło w powietrzu.
– Nie słyszałem strzałów. A ty? – zapytał Francis. Centrala powtórzyła wezwanie. Francis poczuł dreszcz przechodzący go od gardła do krocza, ale szamocząc się z radiem, ruszył w stronę wyjścia.
Szedł pierwszy, za nim – Stanhope. Dwóch żółtodziobów odpięło kabury na biodrach i podeszło do drzwi sklepu.
– Nie powinniśmy zaczekać? – zapytał Stanhope, ale Francis szedł dalej, minął budki telefoniczne i zakratowany wiatrak mielący powietrze.
– Policja! – zawołał, kiedy wchodzili do sklepu. Jeśli w momencie napadu byli tam jacyś klienci, teraz nie został po nich ślad.
– Gleeson – rzucił Stanhope, głową wskazując na poplamione krwią kartony papierosów za pojedynczą kasą z przodu. Wzór pokazywał bicie czyjegoś serca: krew, która wydawała się bardziej fioletowa niż purpurowa i sięgała aż do sufitu poplamionego zaciekami, osiadała gęsto na pordzewiałej klatce wentylacyjnej. Francis zajrzał szybko na podłogę za kasą, a potem podążył makabryczną ścieżką do trzeciej alejki, aż w końcu znalazł mężczyznę leżącego na boku, przed schowkiem na szczotki, z nieruchomą twarzą i zaskakująco dużą, rosnącą kałużą krwi obok. Stanhope zgłaszał sytuację centrali, a Francis przyłożył dwa palce do miękkiego wgłębienia pod szczęką mężczyzny. Wyprostował jego rękę i te same dwa palce przytknął do nadgarstka.
– Za gorąco na to – odezwał się Stanhope. Spoglądał na zwłoki, czoło miał zmarszczone. Postanowił otworzyć lodówkę obok, wyjął z niej butelkę piwa, zdjął kapsel o krawędź półki i wypił na raz. Francis pomyślał o tym mieście, o którym wspominał Stanhope, o chodzeniu na bosaka po chłodnej trawie, mokrej od rosy. Nie da się przewidzieć, jak potoczy się życie. Nie da się po prostu czegoś spróbować i najpierw sprawdzić, czy to lubisz – tymi słowami opowiadał wujowi Patsy’emu, że dostał się do akademii policyjnej – bo kiedy próbujesz i próbujesz, i próbujesz jeszcze dłużej, po chwili już tym się stajesz. W jednej chwili stoisz w kiblu po drugiej stronie Atlantyku, a moment później jesteś gliniarzem. W Ameryce. W najgorszej okolicy najsłynniejszego miasta na świecie.
Twarz martwego mężczyzny nabierała barwy popiołu, a Francis myślał, jak rozpaczliwie wygląda ten człowiek, z wyciągniętą szyją, podniesionym podbródkiem, niczym ktoś, kto tonie, ale trzyma się powierzchni wody. To był dopiero jego drugi trup. Pierwszy – topielec, który wypłynął w kwietniu, po zimie w New York Harbor – był nierozpoznawalny i może dlatego wydawał się nieprawdziwy. Porucznik, który zabrał tam Francisa, doradził mu, żeby wymiotował przez burtę, jeśli musi, ale Francis odparł, że czuje się dobrze. Myślał o tym, co mówili członkowie Kongregacji Braci w Chrystusie: że ciało to tylko naczynie, a dusza jest światłem dla pilota. Tamto pierwsze ciało, ciężki od wody kawał mięsa wciągnięty na pokład, rozstało się ze swoją duszą na długo przed tym, gdy zobaczył je Francis – to tutaj, kawałek po kawałku, a on patrzył, jak odchodzi. W starym kraju ktoś otworzyłby okno, by wypuścić tego człowieka na wolność, ale dusze uwalniane w południowym Bronxie mogłyby tylko obijać się wokół czterech ścian, aż w końcu, wyczerpane, zwiędłyby w upale i zostały zapomniane.
– Otwórz drzwi, co? – zawołał Francis. – Nie da się oddychać.
Potem Francis coś usłyszał i zamarł. Położył dłoń na broni.
Stanhope patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Znów to usłyszeli, cichy jak szept odgłos adidasa na linoleum, ktoś słuchał ich, jak oni jego, trzy ludzkie serca walące w piersiach, czwarte leżące nieruchomo.
– Wyjdź z rękami w górze! – zawołał Francis i wtedy obaj go zobaczyli: wysoki, chuderlawy nastolatek w białym podkoszulku, białych szortach, białych adidasach ukrywał się w wąskiej przestrzeni między lodówką i ścianą.

Godzinę później Francis trzymał dzieciaka za dłonie: obracał kolejne opuszki w tuszu i przykładał je do akt – najpierw cztery palce razem, potem kciuk. Najpierw lewa ręka, potem prawa, znów lewa, łącznie trzy karty: miasto, stan, federalni. Po pierwszej wszedł już w rytm, jak w starożytnym tańcu: złap, obróć, zwolnij. Chłopak miał ciepłe, ale suche dłonie, a jeśli się denerwował, to Francis tego nie wyczuł. Stanhope już spisywał raport. Sklepikarz zmarł na długo przed tym, jak przyjechała karetka, a oni mieli zabójcę, z rękami miękkimi jak u dziecka, z czystymi, obciętymi paznokciami. Rozluźnionymi, uległymi rękami. Przy trzeciej karcie aresztowany już wiedział, co robić, i zaczął pomagać.
Później, gdy skończyli papierkową robotę, starsi gliniarze oznajmili, że po pierwszym aresztowaniu trzeba iść na piwo. Aresztowanie przypisano Francisowi, ale zabrali też Stanhope’a i stawiali mu kolejkę za kolejką, podczas gdy on opowiadał za każdym razem inną historię. Dzieciak wyszedł i im groził. Krew ściekała po wszystkich ścianach. Stanhope blokował wyjście, a Francis powalił chłopaka na ziemię.
– Twój partner – zwrócił się jeden ze starszych gliniarzy do Francisa – ma wyobraźnię.
Stanhope i Francis spojrzeli na siebie. Byli partnerami?
– Jesteście partnerami, dopóki kapitan nie zdecyduje inaczej – wyjaśnił tamten gliniarz.
Kucharz wyszedł z kuchni. Niósł talerze pełne burgerów i oznajmił, że to na koszt firmy.
– Już idziesz do domu? – zapytał Stanhope Francisa jakiś czas później.
– Tak, ty też powinieneś. Idź do swojej ciężarnej żony – odparł Francis.
– Z powodu ciężarnej żony zostanie tutaj – zarżał jeden z pozostałych.

Metrem do Bay Ridge jechał godzinę i piętnaście minut. Gdy tylko wszedł do domu, Francis rozebrał się do bokserek i wlazł do łóżka, które Patsy wcisnął dla niego do salonu. Ktoś zadzwonił z posterunku do matki dzieciaka. Ktoś inny zawiózł go do aresztu. Dzieciak powiedział, że chce mu się pić, więc Francis kupił mu w automacie puszkę. Młody wypił i zapytał, czy może napełnić puszkę wodą z kranu. Francis zrobił to za niego w łazience.
– Jesteś głupi – powiedział jeden z gliniarzy w cywilu. Francis wciąż nie znał ich nazwisk. Kto wie? Może sklepikarz zrobił coś chłopakowi. Może dostał, na co zasłużył.
Patsy’ego nie było. Francis zadzwonił do Leny. Modlił się, żeby to ona odebrała i żeby nie musiał rozmawiać z jej matką.
– Coś się dzisiaj stało? – zapytała dziewczyna po kilku minutach rozmowy. – Zwykle nie dzwonisz tak późno. – Francis spojrzał na zegar i dostrzegł, że dochodzi północ. Papierkowa robota i piwo trwały dłużej, niż myślał.
– Przepraszam. Wracaj do łóżka.
Milczała tak długo, aż pomyślał, że tak właśnie zrobiła.
– Bałeś się? – zapytała. – Musisz mi opowiedzieć.
– Nie – odparł. I się nie bał. Przynajmniej nie czuł tego, co uważał za strach.
– To o co chodzi?
– Nie wiem.
– Próbuj zachować do tego dystans, Francis – powiedziała Lena, jakby słyszała jego myśli. – Mamy plan, ty i ja.

GILLAM

1  

GILLAM JEST CAŁKIEM ŁADNE, ALE SAMOTNE, pomyślała Lena Teobaldo, kiedy pierwszy raz je zobaczyła. W takim miejscu, gdyby przyjechała do niego na wakacje, przez pierwsze dwa dni czułaby się wspaniale, a trzeciego zaczęłaby wyglądać odjazdu. Wydawało się też nie do końca prawdziwe: jabłonie i klony, kryte gontem dachy z gankami, pola kukurydzy, sklep z nabiałem, dzieci grające w palanta na ulicy, jakby zapomniały, że ich domy stoją na wielkim kawałku trawy. Później zrozumiała, że dzieci bawią się tak, jak ich rodzice, kiedy dorastali w mieście. Grają w palanta. W klasy. W kopanie puszki. Kiedy ojciec pokazywał synowi, jak rzucać piłkę, kazał mu wychodzić na środek drogi, jakby byli na ulicy ciasnej od kamienic – właśnie tego nauczył się przecież od swojego ojca. Lena zgodziła się na tę wycieczkę, bo to była jakaś odmiana, a gdyby w tamtą sobotę została w Bay Ridge, matka kazałaby jej zanieść jedzenie pani Venard, która postradała zmysły, odkąd jej syn zaginął w Wietnamie.
Sukienka kuzynki Karoliny wisiała na haczyku na drzwiach sypialni, dopasowana i gotowa, aby już za sześć dni Lena mogła ją założyć. Miała buty i welon. Mogła już tylko czekać, więc kiedy Francis zapytał, czy chce pojechać z nim obejrzeć miasteczko, o którym opowiadał mu kolega z pracy, odparła: pewnie, był piękny jesienny dzień, miło wybrać się na wieś na kilka godzin, spakuje coś do jedzenia na piknik. Wypakowali lunch na ławce przed biblioteką publiczną i w czasie, kiedy odwijali kanapki, jedli je i popijali herbatę z termosu, do biblioteki weszła tylko jedna osoba. Pociąg jadący na północ wjechał na stację i wysiadło trzech pasażerów. Po drugiej stronie rynku dostrzegli delikatesy, obok – sklep z tanimi artykułami dla domu, przed tym sklepem stał zaparkowany wózek. Francis przywiózł ich tu datsunem należącym do ojca Leny – w odtwarzaczu tkwiła kaseta Led Zeppelin IV, należąca do jej brata. Lena nie miała prawa jazdy, w ogóle nie wiedziała, jak się jeździ. Zakładała, że nigdy nie będzie musiała się tego uczyć.
– No i…? Co myślisz? – zapytał później Francis, kiedy wyjeżdżali z powrotem na Palisades Parkway. Lena otworzyła okno i zapaliła papierosa.
– Ładnie – odparła. – Cicho. – Zdjęła buty i oparła stopy na desce rozdzielczej. Złożyła podanie o dwa tygodnie urlopu – tydzień przed ślubem i tydzień po – a ta sobota była pierwszym dniem najdłuższego wolnego, jakie miała od trzech lat.
– Widziałaś pociąg? Jest też autobus, który jedzie do miasta – dodał Francis. Najpierw uznała to po prostu za przypadkową informację, dopóki nie walnęło jej niczym kopnięcie w łydkę, że Francis chce tam zamieszkać. Ale tego nie powiedział. Powiedział tylko, że chce się przejechać, obejrzeć miejsce, o którym słyszał. Lena uznała, że woli się wyrwać od weselnego zamieszania. Zaczęli już przyjeżdżać krewni z Włoch i Polski, a mieszkanie rodziców z godziny na godzinę wypełniało się jedzeniem i ludźmi. Z Irlandii nikt nie przyjeżdżał, tylko jakaś krewna Francisa, która wyemigrowała do Chicago, przysłała trochę irlandzkiej porcelany. Francis mówił, że mu to nie przeszkadza. Że to i tak dzień panny młodej. Teraz Lena zrozumiała, że miał swój plan. Tak naciągany, że postanowiła w ogóle nie wspominać tematu, dopóki narzeczony znów go nie poruszy.

Kilka tygodni później, już po weselu i po wyjeździe gości, kiedy Lena wróciła do pracy z nowym nazwiskiem i obrączką na palcu, Francis oznajmił, że pora na wyprowadzkę z mieszkania jej rodziców. Dodał, że nie chce już chodzić jak wszyscy na palcach przez wąski salon, jeśli siostra Leny, Natusia, akurat się tam uczy. Karol prawie zawsze był w złym humorze, pewnie dlatego, że nowożeńcy zajęli jego pokój. Nikt nie miał tu prywatności. Francis nieustannie czuł się tak, jakby powinien komuś proponować pomoc i przez cały czas coś robić. Prezenty ślubne upchali po kątach, a matka Leny ciągle wszystkich karciła, żeby uważali na kryształy! Lena sądziła, że to miłe, jeśli więcej osób siada razem do kolacji – sześć, czasem więcej, w zależności od tego, kto akurat wpadnie. Po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, czy zna tego mężczyznę wystarczająco dobrze, by za niego wychodzić.
– Ale dokąd?
Rozglądali się na Staten Island. Rozglądali się po Bay Ridge. Wspinali się na wzgórza w Yorkville, Morningside Heights, Village. Chodzili po domach pełnych rzeczy innych ludzi, ich zdjęć na kominkach, wazonów ze sztucznymi kwiatami. Podczas tych wizyt Lena widziała drogę do Gillam zbliżającą się do nich niczym zjazd z autostrady. Policzyli gotówkę, którą dostali na ślub, dodali oszczędności i uzbierali dosyć, żeby wpłacić zadatek.
Pewnego sobotniego ranka w styczniu 1974 roku, po tym jak przepracował nocną zmianę i kilka nadgodzin, Francis wrócił do Bay Ridge i powiedział, żeby Lena założyła płaszcz, bo znalazł dom.
– Nigdzie nie jadę – oznajmiła z kamienną twarzą i podniosła wzrok znad filiżanki z kawą. Angelo Teobaldo siedział naprzeciwko córki i rozwiązywał krzyżówkę. Gosia Teobaldo właśnie wbiła dwa jajka na patelnię. Sto dziewięćdziesiąt centymetrów Francisa w mundurze spłonęło rumieńcem.
– On jest twoim mężem – powiedział Angelo do córki. Reprymenda. Jakby zostawiła zabawki rozrzucone na dywanie zamiast je poukładać.
– Cicho bądź. – Gosia zrobiła gest ust zasuwanych na zamek. – Zjemy śniadanie u Hinscha. – Po tych słowach zgasiła płomień pod patelnią.
– Jedźmy go chociaż obejrzeć, Leno. Jeśli nie chcesz, nie musimy nic robić.
– No jasne.
Godzinę i dwadzieścia minut później Lena przyciskała czoło do szyby po stronie pasażera i patrzyła na dom, który miał być ich. Na zewnątrz stała wypisana jaskrawymi literami tabliczka NA SPRZEDAŻ. Hortensja, która pewnie zakwitnie w czerwcu, teraz przypominała tylko kępę zmarzniętych patyków. Obecni właściciele byli w środku, ich ford stał na podjeździe, więc Francis nie gasił silnika.
– Co to jest? Skały? – Na tyłach działki leżało pięć wielkich skał, ułożonych przez matkę naturę wiele tysiącleci temu według wzrostu, najwyższa miała jakieś półtora metra.
– Głazy – powiedział Francis. – Leżą w całej okolicy. Facet od nieruchomości mówił mi, że zostawili kilka jako naturalne przegrody między domami. Przypominają im Irlandię.
Lena spojrzała na niego, jakby chciała powiedzieć: „A więc dlatego mnie tu przywiozłeś”. Zatem spotkał się z agentem nieruchomości. Już zdecydował. Domy na tej ulicy – nazwanej na cześć prezydenta Jeffersona – i na okolicznych (Washingtona, Adamsa, Madisona, Monroe) stoją bliżej siebie niż domy dalej od miasta, wyjaśniał Francis. To dlatego, że są starsze, zbudowano je jeszcze w latach 20., kiedy w mieście była garbarnia i wszyscy chodzili pieszo do pracy. Myślał, że Lenie się to spodoba. Z przodu był ganek.
– Z kim będę rozmawiać? – zapytała.
– Z sąsiadami – odparł. – Z tymi, których poznasz. Nikt inny tak szybko nie zaprzyjaźnia się z ludźmi jak ty. Poza tym i tak codziennie będziesz w mieście. Masz dziewczyny z pracy. Autobus zatrzymuje się tu na końcu ulicy. Jeśli nie chcesz, nie musisz nawet uczyć się prowadzić. – Będzie jej kierowcą, zażartował.
Nie mógł jej wyjaśnić, że potrzebuje tych drzew i ciszy, aby zrekompensować sobie to, co ogląda w pracy, jakby przekroczenie mostu i postawienie tej fizycznej bariery miało oznaczać opuszczenie jednego życia i przejście do drugiego. W wyobraźni wszystko już sobie poukładał: tam będzie funkcjonariuszem Gleesonem, tutaj Francisem Gleesonem. W akademii spotkał kilku doświadczonych wykładowców, którzy w całej swojej trzydziestoletniej karierze nie wyjęli broni, a Francis zaledwie po pół roku musiał to robić już kilka razy. Jego sierżant niedawno strzelił w pierś trzydziestoletniemu mężczyźnie podczas akcji obok ekspresówki Brucknera i facet zmarł na miejscu. Ale to był dobry strzał, tak mówili wszyscy, bo koleś był znanym ćpunem, w dodatku uzbrojonym. Sierżant nie wydawał się ani odrobinę zmartwiony. Francis kiwał głową jak pozostali i poszedł z nimi na drinka po zakończeniu zmiany. Jednak następnego dnia, kiedy ktoś musiał spotkać się z matką zabitego oraz z matką jego dzieci i wyjaśnić im, co się stało, bo żadna nie chciała wyjść z poczekalni, Francis zauważył, że chyba tylko on jest wstrząśnięty. Ten człowiek miał matkę. Był ojcem. Nie zawsze tylko ćpunem. Gleeson stał koło ekspresu do kawy i chciał, żeby te kobiety poszły, do diabła, do domu, ale też miał wrażenie, że widzi resztę życia zabitego człowieka – a nie tylko moment, w którym tamten nierozsądnie się odwrócił, z małą dwudziestką dwójką w ręku.
I choć Lenie nie powiedział o tym wszystkim, tylko że w pracy wszystko idzie dobrze i ma dużo zajęć, ona wyczuwała, czego jej nie mówi, i znów spojrzała na dom. Wyobraziła sobie grządkę kolorowych kwiatów pod gankiem. Mogliby mieć pokój gościnny. To prawda, że jazda autobusem z Gillam na środkowy Manhattan potrwa krócej niż podróż metrem z Bay Ridge.

W kwietniu 1974 roku, zaledwie kilka tygodni po tym, jak zapakowali ciężarówkę przeprowadzkową i przenieśli się na północ do Gillam, miejscowy lekarz zrobił badania w swoim małym gabinecie obok kina i powiedział Lenie, że jest w dziewiątym tygodniu ciąży. Już niedługo będzie musiała przestać biegać do autobusu, dodał. Teraz miała tylko dobrze się odżywiać, nie denerwować i nie stać zbyt długo. Powiedziała Francisowi, kiedy chodzili wokół domu w poszukiwaniu miejsca na zasianie sadzonki pomidora. Zatrzymał się zdumiony.
– Wiesz, jak to się stało, prawda? – zapytała z poważną miną.
– Powinnaś usiąść – odparł. Upuścił sadzonkę, żeby móc ująć Lenę za ramiona, i poprowadził ją na patio. Poprzedni właściciele zostawili tu dwa pordzewiałe krzesła z kutego żelaza i teraz ucieszył się, że ich nie wyrzucił. Stał, potem usiadł naprzeciwko, potem znów wstał.
– Mam tu siedzieć do listopada? – zapytała Lena.
Przestała pracować w dwudziestym piątym tygodniu, bo matka doprowadzała ją do szału gadaniem, że w tłoku na dworcu autobusowym ktoś może Lenę popchnąć, przewrócić. Tego dnia, kiedy po raz ostatni zakrywała pokrowcem maszynę do pisania, koleżanki urządziły jej w kantynie imprezę i kazały założyć dziecięcy czepek udekorowany wstążkami z prezentów.
Gdy tak siedziała w domu i miała więcej czasu wolnego niż kiedykolwiek w życiu, poznała starszą parę, która mieszkała w domu po prawej stronie, ale niedługo później sąsiadka zmarła na raka pęcherza, a jej mąż – ledwie dwa tygodnie później na udar. Przez jakiś czas w pustym domu nic się nie działo i Lena zaczęła myśleć o nim jak o członku rodziny, któremu wszyscy zapomnieli powiedzieć, co się stało. Zaklinacz snów na skrzynce pocztowej wciąż podzwaniał. Na kuble na śmieci leżała para roboczych rękawic, jakby ktoś zaraz miał wrócić i je włożyć. W końcu brzegi trawnika zaczęły żółknąć. Gazety, spuchnięte od deszczu i wyblakłe od słońca, piętrzyły się na podjeździe. Jako że nikt nie zamierzał ich uprzątnąć, któregoś dnia zrobiła to Lena. Co jakiś czas agent nieruchomości przyprowadzał tam klientów, ale nic z tego nie wynikało. W pewnym momencie Lena zdała sobie sprawę, że gdyby wyłączyła telewizor, to przez cały dzień nie słyszałaby ludzkiego głosu ani do nikogo się nie odezwała.
Natalie Gleeson urodziła się w listopadzie 1974 roku, miesiąc przed pierwszą rocznicą ślubu rodziców. Matka Leny przyjechała na tydzień, bo na dłużej nie mogła zostawić Angela samego. Mąż potrafił tylko zagotować wodę na herbatę. Twierdziła, że chce pomóc Lenie, ale większość dnia spędzała nad łóżeczkiem, szczebiocząc:
– Jestem twoją bunią, maleństwo. Miło cię poznać.
– Każdego dnia, bez względu na pogodę, zabierasz dziecko na dwór i przez godzinę spacerujesz po okolicy – radziła Gosia córce. Natalie spała w wózku, opatulona wełnianym kocykiem. – Popatrz sobie na drzewa, na te ładne, równe chodniki. Pomachaj sąsiadom i pomyśl, jaką jesteś szczęściarą. Jaką ta mała jest szczęściarą. Już ma szufladę pełną ubranek. Francis to dobry człowiek. Powtarzaj to sobie raz po raz. Wejdź do sklepów. Powiedz, jak się nazywasz i że właśnie się tu przeprowadziłaś. Ludzie uwielbiają niemowlęta.
Lena zaczęła płakać. Kiedy podjechał autobus, poczuła przemożną ochotę, żeby wsiąść do niego z matką, wziąć małą na ręce, zostawić wózek na chodniku i nigdy nie wracać.
– Kiedy się urodziłaś, wyobrażałam sobie, jak cię zostawiam z panią Shefflin. Pamiętasz ją? Myślałam, że poproszę ją, aby cię popilnowała, pobiegnę po mleko i nigdy nie wrócę.
– Co? Naprawdę? – zapytała Lena i łzy natychmiast wyschły. To było tak nieoczekiwane, że się roześmiała. Roześmiała się tak mocno, że znów zaczęła płakać.

A potem, w piątek, w weekend Memorial Day 1975 roku, Lena karmiła Natalie w fotelu bujanym na górze, kiedy wyjrzała przez okno i zobaczyła, jak na ulicy zatrzymuje się ciężarówka firmy przeprowadzkowej. Niedawno dowiedziała się, że znowu jest w ciąży, w drugim miesiącu, lekarz zażartował, że irlandzki mąż prawie zafundował jej „irlandzkie bliźniaki” – tak nazywało się dzieci urodzone w odstępie mniej niż roku. Już kilka tygodni wcześniej z trawnika zdjęto tablicę biura nieruchomości i Francis wspominał wtedy, że ktoś kupił dom obok. Ostatnio Lena była tak zmęczona, że nie mogła zebrać myśli.
Zbiegła po schodach na ganek, z Natalie na ręku.
– Dzień dobry! – zawołała do nowych sąsiadów, a później, kiedy opowiadała o tym spotkaniu Francisowi, dodała, że wyszła na staromodną i zrobiła kiepskie wrażenie. Wciąż głodna Natalie ssała piąstkę.
Jasnowłosa kobieta w ładnej letniej sukience na ramiączkach szła podjazdem. W obu rękach niosła lampy.
– Kupiliście państwo ten dom – mówiła Lena głosem o oktawę zbyt wysokim. – Mam na imię Lena. Wprowadziliśmy się tu rok temu. Witajcie! Może wam w czymś pomóc?
– Jestem Anne – odezwała się nowa sąsiadka i Lena usłyszała ślad akcentu. – To Brian, mój mąż. – Uśmiechnęła się uprzejmie. – Ile ma maleństwo?
– Pół roku. – W końcu, pierwszego ciepłego dnia tego roku, ktoś nowy pojawił się, by podziwiać dziecko, dać Natalie palec do potrzymania. Lena chciała zadać tysiąc pytań naraz. Skąd się przeprowadzili, odkąd są małżeństwem, dlaczego wybrali Gillam, jak się poznali, jaką lubią muzykę, z jakiej części Irlandii pochodzi Anne, czy wpadną później na drinka, kiedy się rozpakują?
Lena zauważyła, że Anne jest bardzo piękna, ale było w niej coś więcej. Kiedyś, gdy w pracy odmówiono Lenie awansu, jej szef, pan Eden, wyjaśnił, że nie chodzi o wyniki, po prostu druga kandydatka miała lepszą prezencję, a wyższe stanowisko wiązało się z przyjmowaniem klientów. Lena nie wiedziała, o czym mówi szef, ale nie chciała wyjść na głupią, więc przyjęła wyjaśnienie i wróciła do biurka. Może chodziło o jej akcent. Zbyt brooklyński. Może o zwyczaj układania włosów przy biurku po lunchu. Kiedyś nitka selera naciowego utknęła jej między zębami i za nic nie dawała się wyciągnąć językiem, więc Lena wsadziła palec do ust i grzebała tam paznokciem. Teraz zastanawiała się, czy nowa sąsiadka miała właśnie to – prezencję, jakby człowiek się z nią rodził i nie dało się jej nauczyć.
Anne zerknęła przez ramię na męża i położyła dłoń na brzuchu, po czym odezwała się ciszej:
– Za kilka miesięcy będzie miała towarzystwo.
– Wspaniale! – zawołała Lena.
Brian Stanhope, który jeszcze się nie przywitał, przekraczał właśnie trawnik i usłyszał, co mówi żona. Zatoczył się, jakby o coś się potknął, i zamiast podejść do kobiet, jak chyba zamierzał, gwałtownie się odwrócił i dalej wyładowywał bagaże. Lena zapytała Anne, czy jest zmęczona, czy ma mdłości. To wszystko normalne, powiedziała. Każda ciąża jest inna. Pudełko krakersów przy łóżku powinno pomóc. Jeśli w ciągu dnia choćby na moment zgłodnieje, to cały czas będzie czuła mdłości. Anne kiwała głową, ale zdawała się puszczać rady mimochodem, jakby nie chciała rozmawiać na ten temat przy mężu. Lena przypomniała sobie, że też niespecjalnie lubiła porady. Kobieta uczy się z doświadczeniem.
W końcu podszedł do nich Brian.
– Pracuję z Francisem – powiedział. – To znaczy pracowałem. Jeszcze kilka tygodni temu byłem w Cztery Jeden.
– Żartujesz?! – zdziwiła się Lena. – Co za zbieg okoliczności!
– Nie do końca. – Brian się uśmiechnął. – To on powiedział mi o tym domu. Nie wspominał ci?
Później, kiedy Francis wrócił z pracy, Lena chciała wiedzieć, dlaczego nie uprzedził jej o nowych sąsiadach. Mogła zorganizować przyjęcie powitalne, przygotować coś do jedzenia. Ale przecież ci mówiłem, twierdził. Mówiłeś, że sprzedano dom, a nie że kupił go twój kumpel.
– „Kumpel” to chyba za dużo powiedziane – odparł Francis.
– Pracujecie razem. Jecie razem posiłki. Znasz go od czasów akademii. Czy przez jakiś czas nie byliście partnerami? To twój kumpel.
– Przepraszam – powiedział Francis. – Zapomniałem. Przeniesiono go. Nie widzieliśmy się od kilku tygodni. – Wziął Lenę w ramiona. – Jaka jest jego żona? Stracili dziecko, mówiłem ci? Urodziło się chyba martwe. Jakieś dwa lata temu.
Lena westchnęła i pomyślała o ciepłym brzuszku Natalie unoszącym się i opadającym w kołysce na górze.
– Potworne. – Przypomniała sobie z przerażeniem, jak próbowała doradzać Anne i to, jak sąsiadka w milczeniu przyjęła te rady.

Lena przyglądała się brzuchowi sąsiadki, aby sprawdzić, jak rośnie, ale Anne nosiła bardzo luźne ubrania – do pracy za duży uniform pielęgniarski, a w wolne dni proste bluzki i spódnice tak długie, że niemal sięgające ziemi. Lena często patrzyła, jak rankiem Anne biegnie do auta z kluczykami w ręku, i czuła ukłucie zazdrości na myśl o takiej wolności. Czasami, kiedy zauważała sąsiadkę na dworze, Lena wychodziła do skrzynki i próbowała zagadać, zacząć rozmowę, ale zwykle była zbywana machnięciem, a Anne wracała do domu. Kilka razy, gdy widziała jej samochód na podjeździe, Lena pukała do ich drzwi, ale nikt nie otwierał. Raz włożyła do skrzynki pocztowej liścik z zaproszeniem na kolację w dowolną sobotę – kiedy tylko zechcą – ale nie otrzymała odpowiedzi.
Francis twierdził, że widać nigdy nie dostali listu. Może zabrał go listonosz.
– Zapytasz Briana? – poprosiła Lena.
– Słuchaj, nie martw się o to. Nie wszyscy chcą się od razu zaprzyjaźniać. Ja to rozumiem, może i ty spróbujesz?
– Doskonale to rozumiem – odparła Lena, wzięła Natalie na ręce i poszła do sypialni na górze, aby usiąść na skraju łóżka.

Lato nadeszło i dobiegło końca. Którejś soboty Brian grabił ogródek, kiedy Lena zauważyła, jak gawędzą z Francisem na wąskim pasku trawy między podjazdami. Francis śmiał się tak mocno, że musiał zgiąć się w pół, by złapać oddech. Gleesonom urodziła się Sara, druga zdrowa dziewczynka, choć tym razem Lena nie mogła odpoczywać podczas drzemki niemowlęcia, bo była jeszcze Natalie, niepewnie stojąca na nóżkach i zawsze ciągnąca w stronę schodów. Minęło całych dziewięć miesięcy, odkąd wprowadzili się Stanhope’owie, i nieważne, jak wczesna byłaby ciąża w dniu ich przyjazdu, dziecko musiałoby się już urodzić. Ale Lena nie wyczuwała też u sąsiadów kryzysu, domu ogarniętego peleryną smutku, który przyniosłaby utrata dziecka. Pewnego dnia, kiedy wróciła do domu z zakupów, a dziewczynki zgodnie zawodziły na tylnym siedzeniu, Lena stała przy otwartym bagażniku i zastanawiała się, jak wniesie do domu tuzin toreb, w pewnej chwili zauważyła Anne, obserwującą ją z ganku. Lena nauczyła się w końcu prowadzić auto, ale nie czuła się pewnie za kierownicą. Na razie bez Francisa odważyła się tylko jeździć do sklepu i z powrotem. Przestraszyła się, że zrobiła coś źle i sąsiadka to dostrzegła.
– Cześć! – zawołała w tamtą stronę, ale Anne odwróciła się i weszła do domu.

Zbliżały się pierwsze urodziny Sary i Lena zauważyła, że brzuch Anne wydaje się rosnąć. Męczyła Francisa, by zapytał o to Briana, kiedy się spotkają.
– Ależ przestań – odparł mąż. – Jeśli będą chcieli, to nam powiedzą.
Jednak któregoś dnia to musiało wyjść na jaw. Lena przyszywała guzik do koszuli męża, kiedy wszedł do kuchni umyć ręce. Nie odwracając się od zlewu, powiedział, że miała rację, Stanhope’owie spodziewają się dziecka. Jako facet nie zapytał oczywiście o żadne szczegóły, ale Lena domyśliła się, że poród jest blisko, bo samochód Anne całymi dniami stał na podjeździe – najwyraźniej nie chodziła już do pracy. Lena odczekała na odpowiedni moment i któregoś dnia wsadziła Sarę do kojca, z myślą o Natalie włączyła telewizor, złożyła stary dziecięcy bujaczek i podreptała obsypanymi śniegiem podjazdami do frontowych drzwi Stanhope’ów. Anne wydawała się zaskoczona przyjacielskim gestem i choć nie zaprosiła Leny do środka, poprosiła, by pokazać jej, jak się rozkłada i zapina bujak. Podekscytowana Lena zdjęła rękawiczki i zaczęła prezentację na ganku sąsiadów: rozpinała paski i pokazywała, jak zdjąć tkaninę, jeśli chce się ją uprać, jak z powrotem założyć na ramę i zabezpieczyć. Kiedy rozmawiały, Anne, ubrana jedynie w cienki wełniany sweter, wyznała, że termin porodu wyznaczono na następny tydzień, z kolei Lena powiedziała jej o czymś, czego nie zdradziła jeszcze nawet własnej matce – że również jest w ciąży. Szacowała, że urodzi za jakieś sześć miesięcy, więc dziecko sąsiadów będzie mogło cieszyć się bujakiem przez ten czas – zresztą producent właśnie taki wiek wydrukował jako maksymalny – i wtedy Stanhope’owie go zwrócą. Mogą dzielić się różnymi rzeczami i sobie pomagać. Anne zamierzała przez jakiś czas zostać w domu z niemowlęciem, a potem zdecydować, czy wróci do pracy. Lubię pracować, powiedziała, jakby to było sekretne wyznanie, a Lena, ponieważ wyczuła dobry moment, przyznała, że siedzenie w domu z dzieckiem jest dużo trudniejsze, niż się wydaje, trudniejsze, niż chyba być powinno. I że to rozumie.
– Jeśli będziesz czegoś potrzebować albo Briana nie będzie w domu, gdy się zacznie, wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Wracając do domu, myślała: po prostu źle zaczęłyśmy. Myślała: pewnie Anne straciła tamtą ciążę i nie chciała się ze mną spotykać, skoro ja mam dwie córki. Myślała: może niechcący czymś ją uraziłam, ale teraz już zapomniała.
Peter urodził się niecały tydzień później, ważył cztery kilogramy i trzysta gramów.
– To było makabryczne – powiedział Brian.
– Z tego, co wiem, wszystkie takie są – odparł Francis i dodał: – Nie widziałeś… wtedy, jak…?
– Nie, nie. Tam było inaczej. Oni wiedzieli zawczasu.
– Nie chciałem…
– W porządku.
W drodze ze szpitala do domu Anne trzymała syna na kolanach, a kiedy wnosiła go do domu, róg grubego niebieskiego kocyka odwinął się na mroźnym lutowym wietrze. Lena namówiła Natalie i Sarę, żeby zrobiły rysunki z napisem „Witaj w domu”, i zostawiła je przed drzwiami sąsiadów przygniecione makowcem, który upiekła tego dnia.
Następnego ranka, kiedy Francis czekał, aż w czajniku zagotuje się woda, a Lena nakładała owsiankę do miseczek, zadźwięczał dzwonek do drzwi. Przez całą noc wiatr szarpał domem, a w porannych wiadomościach mówili, że powalił też drzewa w całym hrabstwie. Francis uznał, że dzwonek ma z tym coś wspólnego – może ktoś potrzebował pomocy, chciał poinformować o zerwanych przewodach albo zablokowanej drodze. Ale na progu zobaczył Anne Stanhope w pięknym, zapiętym po szyję długim płaszczu z wielbłądziej wełny. W ręku trzymała dziecięcy bujak. Usta umalowała krwistoczerwoną szminką, ale pod oczami dostrzegł cienie.
– Proszę – powiedziała, podając mu bujak.
– Wszystko w porządku? – zapytała Lena zza ramienia męża. – Z dzieckiem wszystko dobrze?
– Potrafię zająć się swoim dzieckiem – odparła Anne. – I potrafię mu upiec ciasto.
Lena zamilkła, szeroko otworzyła oczy.
– Ależ oczywiście! – wyrzuciła w końcu. – Po prostu wiem, że na początku bywa trudno i chciałam…
– Wcale nie jest trudno. Mam idealne dziecko. Nic nam nie jest.
Francis na długo przed Leną uznał rozmowę za skończoną.
– Wielkie dzięki – powiedział. Zabrał bujak i próbował zamknąć drzwi, ale żona go powstrzymała.
– Moment. Poczekaj chwilę. Chyba mnie źle zrozumiałaś. Zatrzymajcie bujak. Mały może w nim drzemać. Naprawdę. Nawet go nie używamy.
– Słyszałaś, co mówiłam? – zapytała Anne. – Nie chcę go. Jeśli będę czegoś potrzebować dla syna, mogę to sobie kupić.
– Jasna sprawa – rzucił Francis i tym razem zamknął drzwi. Rzucił złożony bujak w stronę kanapy, ten odbił się od poduszek i spadł na ziemię. Lena z otwartymi ustami stała tylko na środku salonu z drewnianą łyżką w dłoni, a mąż wzruszył ramionami i powiedział:
– To jego mi szkoda. Jest porządnym facetem.
– Na Boga, co ja jej zrobiłam? – zapytała Lena.
– Zupełnie nic – odparł Francis, po czym wrócił do kuchni po herbatę i gazetę. – Coś tam jest nie tak. – Popukał się w głowę. – Daj sobie z nią spokój.

Pół roku później, w wilgotnym sierpniu, urodziła się Kate. Lena powtarzała, że nie mogła karmić córki piersią, bo gdy tylko przykładała skórę do skóry, mała się ześlizgiwała. Poddała się po jednym czy dwóch dniach, a kiedy Francis pracował na nocki, wracał do domu, zostawiał rzeczy przy drzwiach i dawał Kate pierwszą butelkę tego dnia. Lena mogła odpocząć i lubiła patrzeć, jak ojciec i córka wpatrują się w siebie, gdy mała jadła. Sama żałowała, że dwóch starszych również nie karmiła z butelki.
– Moja piękna – mówił Francis do córki, kiedy kończyła jeść, i kładł ją na ramieniu, bo czekał, aż się jej odbije.
Peter był sześć miesięcy starszy, jadł płatki i mus jabłkowy, kiedy Kate, leżąc nago na brzuszku, uczyła się utrzymywać głowę. Później oboje zastanawiali się, kiedy ich mózgi po raz pierwszy zarejestrowały obecność tego drugiego. Czy Peter słyszał, jak Kate płacze, gdy okna obu domów były otwarte? Kiedy nauczył się stawać przy poręczy na ganku, czy widział, jak siostry Kate ciągną ją w wózeczku po chodniku, i zastanawiał się, kto to jest?

Przez resztę życia, gdy ktoś pytał ją o najwcześniejsze wspomnienie, Kate widziała w głowie Petera biegającego koło swojego domu z czerwoną piłką w ręku. Znała już wtedy jego imię.

 
Wesprzyj nas