Poznaj prawdziwe oblicze japońskiej edukacji. “Szkoła po japońsku” to niezwykle osobista, ciepła i poruszająca kronika przeżyć samotnej matki i jej dziecka, próbujących odnaleźć się w hiperkonkurencyjnym środowisku szkolnym.


Elitarna, prywatna szkoła to szczyt marzeń wielu rodziców. Kumiko Makihara była dumna, gdy po przebrnięciu przez trudne egzaminy wstępne jej syn Taro wstąpił do klasy małych geniuszy, a ona sama dołączyła do towarzystwa doskonałych matek.

W japońskiej edukacji liczą się dyscyplina, perfekcjonizm i konformizm, a rywalizacja odbywa się na wielu poziomach. Niezależna matka i jej niesforny syn z trudem odnajdują się w tych realiach. Kumiko lawiruje między gniewem, miłością, wyrzutami sumienia a czasami rozpaczą, podejmując próby wytyczenia drogi dla swojego dziecka pośród niezliczonych norm rodzinnych i szkolnych.

“Szkoła po japońsku” to niezwykle osobista, ciepła i poruszająca kronika przeżyć samotnej matki i jej dziecka, próbujących odnaleźć się w hiperkonkurencyjnym środowisku szkolnym. To opowieść, która przemówi zarówno do osób zainteresowanych Japonią, jak i do wszystkich rodziców próbujących zrozumieć, co tak naprawdę leży w interesie ich dzieci.

***

Japońska szkoła to w oczach Zachodu wysoki poziom nauczania, zdyscyplinowani uczniowie i wychowanie w atmosferze poszanowania wspólnoty. Książka Makihary otwiera oczy na realia japońskiej edukacji i cenę, jaką płacą dzieci za narzucane im od najmłodszych lat wygórowane standardy.
Adrianna Wosińska, redaktor naczelny TORII

Wspomnienia, od których trudno się oderwać, straszne i śmieszne zarazem. Ta historia, będąca jednocześnie ostrzeżeniem, mówi bardzo wiele o Japonii i o macierzyństwie.
Barbara Demick, autorka Światu nie mamy czego zazdrościć

Wspomnienia Kumiko Makihary – pełne udręki, wyzywające, zabawne i niezłomnie szczere – czyta się trudno, ale jeszcze trudniej je odłożyć. W naszej, coraz bardziej hybrydowej, globalnej kulturze jest to ważna opowieść.
Janice P. Nimura, autorka Daughters of the Samurai

Wszyscy rodzice zanurzeni w naszej kulturze sprawdzianów na pewno zrozumieją, w jaki sposób nadzieje i marzenia Kumiko Makihary wywiodły ją na drogę niezdrowej rywalizacji w japońskiej szkole podstawowej. Z uznaniem będą śledzić inspirujący sprzeciw Tara wobec wyzwań zwariowanej kultury, do której został wrzucony.
Debbie Stier, autorka The Perfect Score Project

Kumiko Makihara jest dziennikarką zajmującą się problematyką życia codziennego we współczesnej Japonii, zwłaszcza w porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi. Jej artykuły ukazywały się m.in. w „International Herald Tribune”, „New York Times Magazine” i w „Newsweeku”, a także w książkach Reimagining Japan: The Quest for a Future That Works (2011) i Tsunami: Japan’s Post Fukushima Future (2011). Pracowała jako reporterka w „Time Magazine” i Associated Press oraz jako redaktorka w „Moscow Times”. Uzyskała licencjat z lingwistyki na International Christian University (1980) w Tokio oraz magisterium z amerykanistyki na Uniwersytecie Hawajskim (1983).

Kumiko Makihara
Szkoła po japońsku. Jak przetrwałam elitarną edukację mojego syna
Przekład: Joanna Gilewicz
Seria: Mundus
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 12 maja 2022
 
 


PRZEDBIEGI

1 listopada 2004

Jestem w autobusie jedyną matką, która nie ubrała się w granatowy kostium. Jest nas sześć par – matek ze swoimi malcami. Udajemy, że na siebie nie patrzymy. Wiem jednak na pewno: jednym okiem spoglądamy na swoje dzieci, a drugim na nasze rywalki. Taro rozsiadł się, nie proponując mi przedtem wolnego miejsca. A teraz wymachuje nogami w przód i w tył. W szkole oczekują grzecznych i posłusznych uczniów, wystawiających dobre świadectwo swoim rodzicom. Czy inne mamy dostrzegły już nasze mankamenty? Konkurencja zyskuje przewagę. Może jednak powinnam kupić sobie nowy kostium i ubrać się tak jak one, zamiast zadowalać się starym, popielatym kompletem, który jest moim strojem wyjściowym na wszystkie okazje? Krótka marszczona kurteczka Issey Miyake ze spódnicą wygląda stylowo, oryginalnie i do mnie pasuje. Nie jest to jednak poprawny i bezpieczny wybór, jakiego dokonały pozostałe panie. Gdy autobus pokonuje krętą drogę przez miejskie bulwary, inne mamy i ich dzieci wydają się pogodne i pewne siebie, skupione na celu, jakim jest zaklepanie sobie jednego z upragnionych miejsc w przyszłorocznej pierwszej klasie.
Autobus skręca na szeroki podjazd, który w szpalerze smukłych wiązów wiedzie do ciemnozielonej żelaznej bramy szkoły. Jedna za drugą wysiadamy w milczeniu i stajemy w łagodnym świetle jesiennego popołudnia. Znaki prowadzą nas do auli, gdzie rodzice są proszeni o zajęcie miejsc. Dzieci zostają ustawione w szeregu i otrzymują tabliczki z nazwiskiem do zawieszenia na szyi. Serce mi się ściska, kiedy patrzę na Tara. Śliczny chłopczyk o delikatnych rysach, jasnej cerze i jedwabistych kasztanowych włosach stoi tak daleko ode mnie pośród innych dzieci. Pięciolatek na życiowym rozdrożu. Dziś mój skarb zda albo obleje egzamin wstępny do szkoły podstawowej. Kiedy dzieci rozchodzą się do sal egzaminacyjnych, my, matki, dusimy w sobie pragnienie wykrzyczenia pożegnalnych słów otuchy do naszych małych żołnierzy.
Słowo ojyuken oznacza zaliczanie testów przed przyjęciem do przedszkola lub szkoły podstawowej. O- jest prefiksem grzecznościowym, który dodaje się ironicznie do słowa jyuken, czyli zdawanie egzaminu, by zaznaczyć, że tylko ludzie z wyższej sfery, znający się na niuansach językowych, mogą znaleźć czas i pieniądze, by przygotować swoje maluchy do egzaminów wstępnych, a do tego zapłacić czesne w prywatnej szkole. Taro i ja mniej więcej mieścimy się w tej kategorii. Mój tato jest znanym menedżerem wysokiego szczebla, a pradziadek mojej mamy, baron Yataro Iwasaki, należał do pionierów japońskiej przedsiębiorczości. To po nim Taro (w pełnym brzmieniu Yataro) otrzymał swoje imię.
Sama jednak wyłamałam się z tego scenariusza. Poślubiłam Amerykanina. Adoptowaliśmy dziecko – rzecz w Japonii całkiem wyjątkowa. Wraz z byłym mężem pracowaliśmy w Rosji jako dziennikarze i kiedy do czterdziestki nie zaszłam w ciążę, spotkaliśmy Tara w kazachstańskim szpitalu. Jego matka biologiczna, Kazaszka, zostawiła go tam kilka dni po porodzie. Porcelanowa cera i jasne włoski chłopca wskazywały, że jego ojcem mógł być Rosjanin.
Trzy lata po tym, jak adoptowaliśmy Tara, odeszłam od męża. Wśród przeciętnych mieszkańców Tokio małżeństwo z gaijinem, czyli cudzoziemcem, i rozwód nie budzą już zdziwienia.
W ekskluzywnych kręgach świata ojyuken samotni rodzice są jednak anomalią, a dziecko mieszanej rasy – czymś zupełnie niezwykłym. Adoptowane z kraju, o którym większość Japończyków ma zaledwie mgliste pojęcie? To niewyobrażalne. Najlepsze szkoły nie życzą sobie odmienności. Oczekują wysokiego stopnia przewidywalności.
„Ach, więc jest pani sama?” – zapytała mnie z wyczuwalną w głosie dezaprobatą kobieta, do której zadzwoniłam trzy miesiące wcześniej, by dowiedzieć się o kursy przygotowujące do egzaminów. Powiedziałam jej, że jestem zapracowaną samotną matką. To miała być wymówka, że tak późno zainteresowałam się kursami. Był już maj, a egzaminy odbywały się w listopadzie. Większość dzieci uczyła się do nich od co najmniej dwóch lat. Nam musiało wystarczyć tylko sześć miesięcy. „Prywatna szkoła może być trudna” – ciągnęła moja rozmówczyni. W świecie prywatnych szkół uważa się, że samotne matki (w Japonii to w większości matki zajmują się dziećmi i je edukują) są zbyt zabiegane, żeby dobrze wychować dziecko, i zbyt biedne,by opłacić czesne. A poza tym jak pracująca matka miałaby sobie poradzić z logistyką czuwania nad nauką i dowożenia dziecka na korepetycje? Szukając w internecie informacji o ojyuken, natknęłam się na pytania zatroskanych samotnych matek, czy prywatna edukacja w ogóle leży w ich zasięgu. „Czy można chodzić do prywatnej szkoły podstawowej, nie mając ojca?” – napisała jedna z nich. „Tam, gdzie jest duża konkurencja, lub w szkołach dla chłopców i dziewcząt z dobrych domów byłoby trudno” – odpowiedziano na jednej ze stron z informacjami o egzaminach, dodając, że w szkołach niżej notowanych w rankingach „nie wyklucza się takiej możliwości”.
Kobieta ze szkółki przygotowawczej zapytała: „Czy nie mogłaby pani zamieszkać na pewien czas z rodzicami, tylko do egzaminów?”. Wynajmowałam małe mieszkanko w sąsiedztwie domu rodziców, wystarczająco blisko, by Taro mógł ich często odwiedzać, ale na tyle daleko, bym mogła zachować niezależność.
Zgodnie z tokiem rozumowania tej pani, gdybym przeprowadziła się do rodziców, sprawialibyśmy wrażenie matki i syna żyjących wygodnie, w odpowiednich warunkach, razem z kochającymi dziadkami, nie budząc skojarzeń z zaniedbanym dzieckiem i matką bez grosza cisnącymi się w jakiejś klitce.
Nie mogłam jednak przenieść się do rodziców. Kiedy porzuciłam męża pracującego wówczas jako korespondent zagraniczny w Pekinie i wróciłam do Tokio z Tarem, który miał wtedy prawie trzy lata, rodzice zareagowali nerwowo. Do szczęścia wystarczała im własna aktywność. Ojciec był prezesem wielkiej korporacji, często wyjeżdżali oboje na zagraniczne konferencje. W ich życiu i tak wiele się działo bez naszej obecności. Tato zapytał, jakie mam plany, mając nadzieję usłyszeć, że będę niezależna. Nie myślałam o przyszłości. Byłam zaabsorbowana teraźniejszością i przeszłością, rozważając ciągle od nowa blaski i cienie małżeństwa z człowiekiem utalentowanym i czarującym, inteligentnym i elokwentnym, ale również lekkomyślnym, kłamliwym i niewiernym.
Pewnego dnia podjęłam decyzję, spakowałam się i wróciłam z Tarem do domu, nie mając pojęcia, co robić dalej. „Po prostu nie rozumiem, co ty sobie myślisz” – burczał mój ojciec. „Nie – powiedziałam tej kobiecie. – Nie jest możliwe, żebym przeniosła się do rodziców”.

(….)

Szkoły przygotowujące do egzaminów nazywają się juku i stanowią część potężnego przemysłu obracającego miliardami dolarów, który z rodzicielskich lęków uczynił okazję do interesów.
Oprócz kursów przygotowawczych i korepetycji proponuje się dzieciom próbne egzaminy i całodzienne sesje wyjazdowe, podczas których mogą szlifować swoje umiejętności. Domy handlowe kuszą bogatą ofertą stosownych do egzaminu ubiorów i akcesoriów. Można tam znaleźć konserwatywne granatowe kostiumy i suknie dla mam, niektóre z dyskretnymi kieszonkami na amulet ze świątyni, mający chronić jego posiadaczkę i zapewnić jej powodzenie. Są też składane pantofle, które nosi się w klasach, bo w szkołach zdejmuje się buty. Papcie zawsze można pożyczyć ze szkolnych zapasów, ale zapominając ich, wystawiasz sobie złe świadectwo. Są granatowe parasole z dopasowanymi pokrowcami, żeby nie ociekały wodą na podłogę wymarzonej szkoły, i bawełniane woreczki, w których można elegancko schować paczkę chusteczek higienicznych. (Każde dziecko powinno mieć w jednej kieszeni papierowe chusteczki, a w drugiej zwykłą chustkę do nosa). W księgarniach są całe regały przeznaczone na książki do ćwiczeń, rankingi szkół, przykłady pytań z wcześniejszych egzaminów i poradniki w rodzaju 125 rzeczy, które musisz wiedzieć o egzaminie wstępnym do szkoły podstawowej.
Odrzuceni w kilku miejscach, znaleźliśmy wreszcie juku, do którego nas przyjęto. Mama kolegi Tara z drużyny piłkarskiej zlitowała się nade mną i poradziła nam szkołę przygotowawczą, do której chodził jej syn. Szkoła o nazwie Sakura, czyli kwitnąca wiśnia, mieściła się w ciemnym mieszkaniu starego budynku oddalonego o jedną przecznicę od ruchliwej ulicy.
„Prawdę mówiąc, jest już bardzo późno” – orzekła kierowniczka wyglądająca na sześćdziesięciolatkę. – „Myślę jednak, że z polecenia Matsui-san mogę was przyjąć”.
Wręczyła mi rachunek na siedemset dolarów obejmujący wpisowe, miesięczne czesne, podręczniki i przybory. Otrzymałam też regulamin juku, w którym znajdował się między innymi taki zapis: „Jeśli Sakura uzna, że matka jest niezrównoważona emocjonalnie, poprosimy o rezygnację z kursu”.
Taro zaczął uczęszczać do Sakury dwa razy w tygodniu. Szkoła szczyciła się „prywatnymi lekcjami”, co w praktyce oznaczało trzech nauczycieli, z których każdy siadał naprzeciw jednego ucznia i stłoczeni w dwóch niewielkich pokoikach wspólnie ślęczeli nad arkuszami ćwiczeń oraz próbnymi testami. W większości szkół odbywa się też egzamin ze sprawności fizycznej, więc w tym samym ciasnym pomieszczeniu nauczyciel ćwiczył z Tarem koordynację ruchową, co polegało na tym, że wydawał polecenie w rodzaju „podskoki w miejscu na lewej nodze!” i liczył czas ze stoperem w dłoni, podczas gdy chłopiec skakał obok biurka, a obcięte na pazia włosy rozwiewały mu się bezładnie.
Każda szkoła opracowuje własne egzaminy, ogólnie jednak składają się one z części pisemnej, artystycznej, sportowej i behawioralnej oraz rozmowy z kandydatem. Testy pisemne mają różne formy. Słuchanie ze zrozumieniem wymaga wysłuchania nagranej historii i udzielenia odpowiedzi na zadane do niej pytania. Dzieci słuchają na przykład takiego tekstu:
Hanako-san szła zobaczyć się ze swoim tatą. Na skrzyżowaniu minęła pana w białym kapeluszu. Na ławce w parku siedział pan w swetrze i w okularach. Z autobusu wysiadł pan w krawacie. Przy skrzynce pocztowej stał pan z wąsami. Jej ojciec czekał na dworcu. Który z nich jest ojcem Hanako-san?2
Potem oglądają obrazek przedstawiający pięciu mężczyzn, z których każdy jest ubrany inaczej. Jeden ma biały kapelusz, dwaj noszą okulary, jeden ma krawat, a inny wąsy. Dzieci muszą pamiętać, że tato Hanako-san nie ma żadnego z tych atrybutów i wybrać postać bez nich.

[. . .]

Matki

„Cóż to takiego lunch z matkami?” – zapytała mnie australijska przyjaciółka, kiedy tłumaczyłam, dlaczego nie mogę się z nią spotkać. Przez okres szkoły podstawowej przywykłam do tego obiegowego określenia rzekomych spotkań towarzyskich i posłużyłam się nim, jakby chodziło o jakieś zobowiązania zawodowe.
Rzeczywiście owe rozmowy przy wspólnym stole traktowałam jak pracę i gdy tylko mogłam, starałam się w nich uczestniczyć, notując w głowie najważniejsze wnioski. Niektóre spotkania przy kawie lub lunchu ograniczały się do banalnych pogawędek. Częściej stanowiły doskonałą okazję do uzyskania informacji oraz do utwierdzenia swojej pozycji w kręgach towarzyskich szkoły.
W pierwszym lunchu dla matek wzięłam udział dwa tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego. Dwie przedstawicielki komitetu rodzicielskiego, dobrze zorientowane, ponieważ miały już w szkole starsze dzieci, zorganizowały zebranie w restauracji francuskiej niedaleko kampusu. Jak wszystkie lunche, zaplanowano go na dzień powszedni. Widać, że nawet nieliczne pracujące matki miały na ogół na tyle elastyczne godziny pracy, by móc sobie pozwolić na uczestnictwo w spotkaniach towarzyskich w środku dnia. Zebrania organizowane przez komitet rodzicielski odbywały się tylko raz lub dwa w ciągu semestru, ale w mniejszym gronie matki spotykały się nieformalnie kilka razy w miesiącu.
Kiedy w szkole odbywała jakaś impreza, na przykład zawody pływackie albo maraton, zawsze poprzedzał ją i podsumowywał lunch dla matek. Na pierwsze spotkanie przyszły prawie wszystkie z dwudziestu ośmiu matek uczniów pierwszej klasy południowej. Dwie weteranki powitały nas przy wejściu do zarezerwowanej sali na piętrze w bistro i zebrały pieniądze na zamówione wcześniej gotowe zestawy. Potem wyciągałyśmy z papierowej torby ponumerowane losy i zajmowałyśmy miejsca tam, gdzie znajdował się bilecik z odpowiednią liczbą. Dopracowane szczegóły wykluczały
wszelką spontaniczność, aby nie dopuścić do jakiejś niezręcznej sytuacji. Żadna z mam nie chciałaby na przykład, aby zauważono, że waha się, przy kim ma usiąść, albo zamawia przystawkę, kiedy druga jest już przy głównym posiłku. Skrupulatność, z jaką inscenizowano spotkania towarzyskie, dziwiła mnie przez wszystkie szkolne lata. Gdy kiedyś sama organizowałam lunch, zaskoczyła mnie prośba jednej z matek, abyśmy umówiły się gdzieś po drodze i poszły do restauracji razem, choć podałam wszystkim adres, numer telefonu i stronę internetową lokalu z mapką. Dopiero inna matka wyjaśniła mi, że nie chodziło o to, jak trafić, lecz oto, że żadna nie chce być pierwsza i czekać sama choćby tylko
parę minut. Lepiej spotkać się na stacji kolejowej czy w centrum handlowym, gdzie w anonimowym tłumie nie rzuca się w oczy ktoś, kto przyszedł za wcześnie.
Podczas pierwszego lunchu gawędziłyśmy najpierw o drobnostkach, siedząc przy dwóch długich stołach przykrytych białym obrusem i jedząc francuski posiłek złożony z trzech niewielkich i dość smacznych dań. Kiedy ze stołu sprzątnięto wszystko oprócz kawy, organizatorki poprosiły nas, abyśmy się przedstawiły.
Matki wstawały kolejno, wymieniały imię swojego dziecka, kłaniały się i mówiły coś świadczącego o ich skromności.
„Jestem mamą Yasuko Sekiguchi” – powiedziała filigranowa kobieta z porcelanową cerą i kreskami wokół oczu wyrysowanymi starannie czarnym tuszem. – „Ostatnio mam zmartwienie, bo od stresu przed egzaminem zaczęły mi wypadać włosy”.
Inna z matek wyznała, że przed egzaminem syna przytyła tak mocno, że chcąc zrzucić kilka kilo, zaczęła uprawiać jogę według programu popularnego wśród celebrytów. Kilka pań wymieniło swoje hobby, na przykład narciarstwo albo robienie kwiatów z koralików. Wszystkie skarżyły się, że ich dzieci są niegrzeczne i niezdolne, używając przy tym takich określeń jak baka, czyli „głupi”. „Bardzo przepraszam, jeśli sprawimy kłopot” – tak często brzmiało podsumowanie.
„Jestem mamą Yatara Makihary” – zaczęłam. – „Do przygotowań przystąpiliśmy z opóźnieniem, a ja ciągle byłam zajęta pracą” – powiedziałam, usprawiedliwiając się, jeszcze zanim wygłosiłam przeprosiny. – „Mój syn jest niesforny i mnie nie słucha, bardzo mi przykro, że możemy spowodować wiele problemów”.
Na zakończenie postanowiłam dodać coś, co – jak mi się wydawało – powinno zjednać mi sympatię grupy. Teraz tego żałuję i czuję się zażenowana swoją dawną naiwnością. – „Długi czas mieszkałam za oceanem i dobrze mówię po angielsku” – powiedziałam.
– „Gdyby więc któraś z pań potrzebowała pomocy w angielskim, proszę dać mi znać. Z przyjemnością na coś się przydam”. W kręgu kultury japońskiej, gdzie ceni się skromność, zabrzmiało to tak, jakbym ogłaszała swoją przewagę. Później dowiedziałam się, że wiele matek mieszkało albo studiowało za granicą, ale żadna nie powiedziała mi o tym podczas lunchu. Wszystkie tylko uprzejmie słuchały.
Typowa matka dziecka z rocznika Tara była kobietą przed czterdziestką, która skończyła studia i pracowała, dopóki nie zaszła w ciążę, a potem zajmowała się już wyłącznie wychowywaniem dziecka i prowadzeniem domu. Wśród nadal czynnej zawodowo mniejszości kilka mam było lekarkami, niektóre pracowały na stanowiskach administracyjnych, a niektóre jako nauczycielki czy wychowawczynie w niepełnym wymiarze godzin. Ja właśnie rozpoczęłam pisanie tekstów i tłumaczenia na zlecenie. Prawie wszystkie matki miały mężów. Wśród stu dwunastu matek pierwszoklasistów tylko cztery były rozwiedzione, a jedna z nich później wyszła za mąż ponownie. Ojcowie pojawiali się na ważnych imprezach szkolnych, takich jak Dzień Sportu albo Dzień Otwartych Drzwi, codziennymi szkolnymi sprawami zajmowały się jednak przeważnie matki. Mając porównywalną sytuację życiową, matki zdawały się podobne do mnie nawet z wyglądu.
Pamiętam, jak uderzył mnie brak indywidualności, gdy patrzyłam na dziwaczną scenę podczas spotkania komitetu rodzicielskiego. Kilkanaście matek otoczyło nauczyciela, każda w niskim ukłonie. Wyrażały ubolewanie, że musiał je upomnieć za hałaśliwe rozmowy podczas Dnia Sportu. Wszystkie zgięte w talii pod kątem prostym ze sztywno wyprostowanymi plecami; ciemne włosy i makijaż na twarzy; porządne, stosowne, choć pozbawione stylu ubiory – przypominały mi jednakowe szprychy wokół osi koła. Później skruszone matki uzgodniły między sobą, że każda napisze krótkie osobiste przeprosiny do nauczyciela.
Po pewnym czasie okazało się, że jedna z nich napisała długi, szczegółowy list, który z uznaniem został zacytowany przez nauczyciela w biuletynie klasowym. Inne matki natychmiast rozpoczęły śledztwo, aby się przekonać, która zawiniła, wyłamując się z konwencji. Tak im się naraziła!
Szczególnie w pierwszych klasach, kiedy większość z nas poruszała się po nieznanym terytorium, matki za wszelką cenę dążyły do ujednolicenia. Zabiegały o udział we wszystkich lunchach, spotkaniach przy kawie i wspólnych zabawach.
Zapisywały dzieci na te same obozy. Konformizm sprawiał, że nie chciały się wyróżniać, aby nie urazić kogoś w towarzystwie, w którym ściśle przestrzegano ustalonych zasad. Dzięki trzymaniu się razem były zawsze na bieżąco z tym, co się działo w szkole. Informacje, na których im zależało, były rozmaite – od tematów, jakie mogą pojawić się na następnym sprawdzianie z wiedzy przyrodniczej, po wybór sklepu z przyborami szkolnymi. Któregoś roku, kilka godzin po tym, jak rozdano listę rzeczy do zabrania na letni wyjazd, poszłam do najbliższego sklepu z asortymentem dla hobbystów i majsterkowiczów, chcąc zgodnie z otrzymanym wykazem kupić siatkę rybacką.
Okazało się jednak, że się spóźniłam. Wszystkie siatki zostały wykupione, ponieważ matki uznały, że właśnie tutaj należy się w nie zaopatrzyć. Dzień po tym, jak nauczyciel polecił dzieciom przynieść komplet farb do malowania, natknęłam się na grupkę matek w sklepie papierniczym.
„Moja córka byłaby nieszczęśliwa, gdyby nie miała takich samych jak inne dzieci” – powiedziała jedna z nich, przykucając obok regału z farbami.
Chociaż miałam już w domu jakieś pędzelki i farby, sięgnęłam po ten sam zestaw, który kupowały wszystkie mamy.
Obsesyjne dążenie do uniformizacji nie omijało innych środowisk szkolnych. W okresie gdy Taro rozpoczynał naukę, publiczna szkoła podstawowa Katayama w Osace wydała książeczkę z odpowiedziami na wszelkie możliwe pytania zagubionych rodziców nowo przyjętych uczniów. Dziesiątki lokalnych szkół poszły za jej przykładem, wydając własne broszury. Katayama Navy (navy jest skrótem od navigation) to liczący trzydzieści osiem stron, uaktualniany co roku poradnik zawierający spis przyborów szkolnych z dokładnością sięgającą liczby ołówków potrzebnych pierwszoklasiście. Są w nim między innymi takie wskazówki jak: „Proszę nie kupować drogich przedmiotów ani rzeczy, które nie są niezbędne” albo „Należy zadbać w miarę
możliwości, by dziecko wypróżniło się przed wyjściem do szkoły”.

 
Wesprzyj nas