Na pytanie: co może człowiek w starciu z siłami natury odpowiedź jest prosta i krótka: nic. Ciekawą i pouczającą książkę na ten temat napisał Marcus Rosenlund, fiński dziennikarz naukowy, omawiając, zgodnie z zapowiedzią zawartą w tytule, przypadki „Gdy pogoda zmienia bieg historii”.


Marcus Rosenlund wciąga czytelnika w wir swoich opowieści bez zbędnych wstępów. To doświadczony popularyzator nauki, dziennikarz o wielkiej wprawie, potrafiący przybliżyć odbiorcom skomplikowane kwestie w sposób przystępny. W rodzinnej Finlandii otrzymał za to prestiżową Nagrodę Topeliusa, w Polsce o jego talencie możemy się przekonać czytając książkę „Gdy pogoda zmienia bieg historii”.

W tej publikacji znalazło się miejsce dla dziesięciu reportaży popularnonaukowych prowadzących od szczegółu do ogółu – od konkretnych przypadków, gdy pogoda wpływała na ludzkie poczynania, przynosząc dotkliwe szkody lub znaczące pożytki, po nakreślenie szerszego planu, uzmysławiającego czytelnikowi jak przebiegały w przeszłości zmiany klimatu i co z tego wynikło. Miejsca dla ciekawostek też nie zabrakło, dzięki czemu czytelnik dowie się o zimie, tak mroźnej, że spowodowała wynalezienie a później upowszechnienie grzejników elektrycznych albo o szczególnym okresie, gdy nietypowo wysokie ciśnienie atmosferyczne stało się powodem wiatrów tak silnych, że zepchnęły ponad 1000 gór lodowych na wody, którymi przebiegały szlaki transatlantyckich parowców. Tak, było to w roku 1912 i spowodowało najsłynniejszą katastrofę statku pasażerskiego w dziejach.

Zresztą wszelkie archiwa pełne są dokumentów opisujących przebieg i zaświadczających o skutkach wielkich powodzi, przypominających biblijny potop, susz prowadzących do katastrofalnych skutków społecznych, mrozów i śnieżyc zmieniających przebiegi wojen i inwazji, trzęsień ziemi i wybuchów wulkanów, niszczących znaczne połacie lądów i sprowadzających zagładę na ludzi znajdujących się w ich zasięgu. Pozwalają one prześledzić – i Marcus Rosenlund to właśnie zrobił – jak okresy optimum klimatycznego, charakteryzujące się stabilną, ciepłą lecz nie upalną pogodą z odpowiednią proporcją dni deszczowych, przekładają się na rozkwit cywilizacji, rozrost populacji miast, sukcesy gospodarcze.

być może, jako gatunek o nieokiełznanej pazerności, doprowadzimy do zagłady znanej nam cywilizacji

Bywały w dziejach takie stulecia, gdy ludzkość mogła korzystać z dobrodziejstw natury w obfitości zapewniającej godne i spokojne życie, ale i takie, gdy zła pogoda powodowała nieurodzaj, głód, a w ślad za nimi nieszczęścia, choroby i znój, doprowadzające do ostateczności czyli albo śmierci albo migracji do miejsc, gdzie żywność i woda były dostępne. O czym informują nas historyczne dane, wystarczała zadziwiająco mała zmiana aby doprowadzić do spektakularnych rezultatów w dobrym lub złym kierunku. Jeśli w złym – wówczas ludzie danej epoki byli za każdym razem przekonani, że oto nadeszły czasy ostateczne. I w pewnym sensie mieli rację, gdyż dla nich właśnie takie były.

Dziennikarz zwraca też uwagę na fakt, że około 1850 roku „historia pogody, która zmienia świat, przechodzi w historię świata, który zmienia pogodę” i dodaje, że człowiek, będąc powodem zmian klimatu, nie czyni ich „nienaturalnymi”, samemu stanowiąc przecież część przyrody. Przypomina o tym, że powodem jednej z najbardziej dotkliwych katastrof ekologicznych w dziejach planety stały się niegdyś organizmy, mające znacznie mniejsze możliwości oddziaływania na środowisko niż człowiek, a mianowicie cyjanobakterie, które rozpocząwszy wydzielanie tlenu do atmosfery, jakieś dwa i pół miliarda lat temu, spowodowały śmierć wszystkich innych form życia na Ziemi.

A jednak z tej ówczesnej katastrofy wyewoluował świat jaki znamy dziś. Między wierszami kryje się więc podszyta czarnym humorem konkluzja, że być może, jako gatunek o nieokiełznanej pazerności, doprowadzimy do zagłady znanej nam cywilizacji, ale to nie znaczy, że na jej gruzach nie powstanie zupełnie inne bogactwo życia, jakiego dziś nawet nie możemy sobie wyobrazić. Agnieszka Kantaruk

Marcus Rosenlund, Gdy pogoda zmienia bieg historii, Przekład: Agata Teperek, Seria: Historiai, Wydawnictwo Bo.wiem, Premiera: 20 kwietnia 2022
 
 

Marcus Rosenlund
Gdy pogoda zmienia bieg historii
Przekład: Agata Teperek
Seria: Historiai
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 20 kwietnia 2022
 
 

Fragment rozdziału 1 „Wielka powódź sztormowa”

Styczeń 1362 roku, nadciąga sztorm. Wkrótce portowe miasto Rungholt w duńskim Księstwie Szlezwiku zniknie z mapy. Dosłownie. Zresztą nie tylko ono: kiedy sztorm przejdzie, na mapie trzeba będzie gruntownie przerysować wybrzeża Morza Północnego. Sto tysięcy ludzi (może trochę mniej, może trochę więcej, dokładna liczba nie jest znana) poniesie śmierć w lodowatej, ciemnej wodzie, którą pcha przed sobą zbliżający się sztorm.
Morze daje i morze zabiera, jak to się mówi. W tym samym czasie, w którym jedno miasto – Rungholt – przygląda się, jak woda wymazuje jego przyszłość, powstają warunki, żeby inne miasto – Amsterdam – mogło zmierzać ku świetlanej przyszłości: pępka globalnego
imperium morskiego i handlowego.
De Grote Mandrenke – „wielkie zatopienie ludzi”, tak w języku dolnoniemieckim brzmi nazwa nadciągającego sztormu, znanego także jako Zweite Marcellusflut – druga powódź Świętego Marcelego. Wcześniejszy orkan – Erste Marcellusflut (z 1219 roku), który uderzył w dniu tego świętego, 16 stycznia – także okazał się niesłychanie destrukcyjny i zabójczy. Nasilające się w XIII i XIV wieku sztormy przynajmniej częściowo daje się wyjaśnić tym, że Europa zmierza ku chłodniejszym czasom. Zbliża się tak zwana mała epoka lodowa. Stopniowo coraz zimniejsza Arktyka i rozprzestrzeniający się lód morski oznaczają większe różnice temperatur między
północą a południem, co napędza sztormy wdzierające się na kontynent od zachodu.
Zguba Rungholt, katastrofalne zatopienie miasta w 1362 roku, przybiera formę nadchodzącego z południowego zachodu sztormu. Utworzywszy się nad Atlantykiem, wędruje on na północny
wschód i po drodze nabiera siły orkanu. Przechodząc przez Irlandię i południową Anglię 15 stycznia, sieje tam ogromne spustoszenie.

Całe lasy – setki tysięcy drzew – zostają zrównane z ziemią. Anonimowy kronikarz, prawdopodobnie dominikanin z Canterbury, opisuje to następująco:

W porze nieszporów rozpętały się takie sztormy i huragany, jakich w Anglii
nigdy dotąd nie widziano, zrównały one z ziemią większość domów i budynków.
Wyrwały z korzeniami drzewa owocowe w sadach i w innych
miejscach oraz te rosnące w lasach jednym tylko potężnym podmuchem,
jakby nadszedł Sądny Dzień. Wielki lęk i trwoga ogarnęły wtedy lud Anglii,
do tego stopnia, że nie wiedziano, gdzie szukać schronienia, gdy wieże
kościołów, młyny i liczne kamienice zawaliły się.

Do zawalonych wież kościelnych zalicza się między innymi wysoka drewniana iglica katedry w Norwich. Podczas burzy połamała się jak zapałka i przez dach runęła do wnętrza świątyni.
Mocno ucierpiały też katedry w Salisbury i Winchesterze. Najgorsze ma jednak dopiero nastąpić. Pora na zniszczenie kontynentu. Kiedy poziom wody w Morzu Północnym zaczyna się podnosić,
tym, którzy stoją jej na drodze, nie pozostaje nic innego jak uniwersalny trik tamtych czasów: wznoszenie próśb do Boga i nadzieja, że wszystko się ułoży.
W chwili dotarcia do kontynentu sztorm pcha przed sobą ogromne masy wody w stronę niskiego, płaskiego wybrzeża. Nieszczęśliwe połączenie porywów wiatru związanych z burzą, wysokiego pływu morskiego i ekstremalnie niskiego ciśnienia w oku cyklonu sprawia, że poziom wody podnosi się o wiele metrów, dając początek wielkiej powodzi sztormowej przypominającej tsunami. Takiej, jaka śni się w koszmarach mieszkańcom nisko położonych obszarów nabrzeżnych.
Podobne katastrofalne zjawiska – huragany z naszych czasów: Katrina i Sandy – doprowadziły do ogromnych zniszczeń w Stanach Zjednoczonych. Nie mówiąc już o cyklonie, który uderzył
w Bangladesz w 1991 roku – fala powodziowa miała wówczas wysokość sześciu metrów i pozbawiła życia ponad 140 000 ludzi, a 10 milionów pozostawiła bez dachu nad głową.
Mamy więc małe średniowieczne duńskie miasto portowe Rungholt i rok 1362. Jeśli przyjrzymy się współczesnej mapie wybrzeża Morza Północnego, nie znajdziemy nazwy tej miejscowości. Nic dziwnego – jak już wspominałem, Rungholt nie istnieje. Przyjmuje się, że port był położony na półwyspie nieopodal wybrzeża Fryzji Północnej. Powódź sztormowa z 1362 roku odcina półwysep od lądu i w związku z tym powstaje wyspa Strand. Fala pochłania też znaczną część ziemi, między innymi tam, gdzie wznosi się miasto Rungholt. Na dłuższą metę nie ostanie się nawet wyspa Strand o powierzchni 220 kilometrów kwadratowych – późniejsza powódź rozerwie ją na wyspy Pellworm, Nordstrand (obecnie jest to znów półwysep), Nordstrandischmoor i Sudfall.
Gdzieś między nimi na dnie morza znajduje się więc dzisiaj to, co pozostało z niegdyś dumnego średniowiecznego portu Rungholt. Czy ktoś już słyszy kościelne dzwony? (…)

Ogólnie rzecz biorąc, XIV wiek w Europie to okres zdominowany przez śmierć i cierpienie pod rożnymi postaciami. Minione stulecia wyróżniające się ciepłem, obfitymi zbiorami i dostatkiem, które historycy w naszych czasach określają mianem pełnego średniowiecza, pod koniec XIII wieku definitywnie należały do przeszłości. Pełne średniowiecze trwało równolegle do okresu, który badacze klimatu nazywają średniowiecznym optimum klimatycznym i który przypada mniej więcej na lata 950–1250. To trzy stulecia ciepłej i słonecznej pogody – takiej, jaka panowała w czasach dzieciństwa mojej babci.
W tych dobrych czasach ludność Europy, w tym populacja miast, rosła jak na drożdżach. Doszło do pierwszej większej urbanizacji od czasów starożytnych, niektórzy historycy mówią wręcz o przeludnieniu kontynentu. Czemu by nie: dzięki innowacjom (choćby w postaci trójpolówki i ciężkiego pługa) jedzenia na ogół wystarczało, a wręcz go zostawało. Koło gospodarki kręciło się
w takim tempie, jakiego Europa miała ponownie doświadczyć dopiero w XIX wieku. Handel kwitł we wpływowych, niezależnych włoskich miastach oraz w miastach hanzeatyckich. A przy okazji w portach takich jak Rungholt.
Wznoszono okazałe katedry w Kolonii, Jorku i Paryżu (Notre Dame), żeby wymienić choćby kilka. I zakładano pierwsze uniwersytety: w Bolonii, Oksfordzie i Salamance. Relatywnie rzecz biorąc, był to też okres spokoju. Nie nadciągali żadni siejący spustoszenie barbarzyńcy (z wyjątkiem krótkotrwałej inwazji Mongołów i stosunkowo rzadko dochodziło do wojen, jeśli nie liczyć wypraw krzyżowych. Rycerze mieli w bród czasu na turnieje i ratowanie księżniczek przed smokami. Albo przynajmniej na snucie marzeń o tym. Mieli też czas na opowiadanie
sag. To właśnie w tym okresie spisano legendę o królu Arturze. I była to, rzecz jasna, epoka Robin Hooda. Innymi słowy, Europie przez dłuższy okres wiodło się całkiem nieźle. Wszystko, co dobre, kiedyś się jednak kończy: gdy wchodzimy w XIV wiek i pełne średniowiecze przechodzi w późne średniowiecze, radykalna zmiana na gorsze postępuje pełną parą. Mała
epoka lodowa przynosi ze sobą mrozy, deszcze, nieurodzaj i głód.
Zaczyna się od tragicznego wielkiego głodu w latach 1315–1317. Później, w połowie stulecia, nastaje czarna śmierć, która zadaje Europie niemal decydujący cios. A potem nadchodzi kolej „wielkiego zatopienia ludzi”.
Ktoś może pomyśli: „Mała epoka lodowa! Akurat!”. W ujęciu globalnym okres ten nawet w najzimniejszym stuleciu był bowiem chłodniejszy niż wiek XX raptem o jeden stopień. Nie należy jednak ślepo wierzyć tak często przytaczanej średniej temperaturze na świecie. Nie mówi ona całej prawdy ani nie zdradza nic na temat warunków lokalnych. A koniec końców potrzebne jest zadziwiająco małe odchylenie w którąś stronę, żeby spowodować wielki tumult
niosący się echem przez stulecia. W 1362 roku miasto portowe Rungholt w duńskim Szlezwiku liczy – wedle rożnych szacunków – od 2000 do 4000 mieszkańców.
Niedużo, jeśli mierzyć to naszą dzisiejszą miarą, ale odpowiada to mniej więcej ówczesnej liczbie mieszkańców Sztokholmu.
Miasto ma też podobno żywo uczęszczany port – przypływają tu i odpływają stąd statki z rejonu Bałtyku i Morza Śródziemnego oraz z wielu innych miejsc. Okręty Hanzy regularnie ładują tu swoje dobra. Z Rungholt codziennie wyruszają transporty wełny, bydła, bursztynu, a przede wszystkim soli (cennego towaru w średniowieczu) między innymi do Nadrenii i Flandrii. Do produktów importowanych należy na przykład glazurowana hiszpańska ceramika.
Na tłocznej nabrzeżnej promenadzie kupcy sprzedają świeże ryby, ostrygi i sieci rybackie, podczas gdy uliczni muzykanci i kuglarze zabawiają przechodniów. Podróżni mogą przepłukać gardło w licznych miejskich wyszynkach i za kilka monet znaleźć towarzystwo
w tamtejszych burdelach. W Rungholt jest wszystko, co w średniowieczu (i w dowolnym innym okresie) powinno się znajdować w mieście portowym. Interesy kwitną, kasa miejska pęka w szwach, a miasto uchodzi za równie bogate co sam Rzym.
Niektórzy sądzą, że wszystko idzie nawet za dobrze. Pycha poprzedza upadek i tak dalej. Bóg nie przymknie oka na grzeszny styl życia Rungholt i jego dzielnicy portowej, twierdzą złośliwi.
Zachowało się podanie z XVI wieku, które ujawnia, jak do tego doszło, że – jak to ujmę – tamtej nocy żądze mieszkańców Rungholt przekroczyły wreszcie granice tolerancji naszego Pana. Dwóch chłopów postanawia zadrwić z miejscowego księdza. Wzywają go na ostatnie namaszczenie do umierającego. Choć nie chodzi tu wcale o człowieka, a o świnię, w którą para żartownisiów wlała tyle piwa, że zwierzę straciło przytomność. Potem ją ubrali i położyli do łóżka. Kiedy ksiądz odkrywa, że go nabrano, para towarzyszy od kieliszka łapie duchownego, pluje na niego i zmusza go do picia. Podłe dranie wlewają też piwo do jego plecaka, w którym trzyma on wszystko, co jest potrzebne do udzielenia sakramentu ostatniego namaszczenia. Kiedy księdzu udaje się wreszcie uwolnić, idzie prosto do kościoła prosić Boga, żeby ten ukarał tych dwóch łobuziaków. Niedługo później doznaje objawienia i uświadamia sobie, że musi bezzwłocznie uciekać. Pakuje więc dobytek i wyrusza do położonego wysoko kościoła w pobliskiej miejscowości Eiderstedt.
Tej samej nocy powódź sztormowa przerywa wały i woda zmiata całe Rungholt prosto do morza. Jak głosi legenda, miasto ostało się nietknięte na dnie, a kościelne dzwony biją, ostrzegając przed
nadchodzącymi burzami.
Można tylko spekulować na temat dokładnego przebiegu zdarzeń tamtej nocy, gdy miasto zalała powódź Świętego Marcelego, podobnie jak na temat losów poszczególnych osób. Do naszych czasów przetrwały nieliczne relacje naocznych świadków. Trzeba im wybaczyć, że w 1362 roku nie poświęcili czasu na robienie notatek.
Byli całkowicie zajęci walką o przetrwanie. Ksiądz, świnia i towarzysze od kieliszka są oczywiście tylko legendą. Mówi ona jednak coś o tym, jak traumatyczne było De Grote
Mandrenke, skoro my w swoich czasach wciąż opowiadamy zmyślone historie o sztormie sprzed ponad 600 lat. O powodzi powstały książki i wiersze, jak ballada Detleva von Liliencrona Trutz, Blanke Hans z 1882 roku. A o jakich zdarzeniach pogodowych z naszej epoki będzie się mówiło w XXVII wieku?
Cytowany anonimowy kronikarz z Canterbury, jeden z niewielu, który zanotował kilka szczegółów podczas burzy, w zasadzie nie zamierzał o niej donosić – chciał napisać o turnieju rycerskim, który miał się odbyć w Londynie 17 stycznia. W połowie zmienia jednak wątek i opowiada o burzy z 15 stycznia. I również on zdaje się sądzić, że to – ni mniej, ni więcej – tylko kara boska za grzeszne życie ludzi oddających się turniejom i innym fanaberiom.
Oprócz tego kronikarz, najprawdopodobniej zakonnik, odnotowuje, że znaczna część zniszczeń nie zostaje naprawiona – z braku ludzi w ogóle, a w szczególności z braku wprawnych fachowców. Jak już wspominałem, do burzy doszło niezbyt długo po przejściu dżumy.
Koronne księgi finansowe z tego okresu pokazują jednak, że wykładano pieniądze na naprawę uszkodzonych budynków. Król Edward III zatrudnia tamtego lata 51 cieśli, żeby naprawili ogrodzenie otaczające jego park łowiecki w Clarendon.
Ta wręcz nieziemsko silna fala powodziowa zatapia nie tylko Rungholt i inne miejsca na kontynencie. Znikają też między innymi porty rybackie Ravenser Odd w Yorkshire i Dunwich na angielskim zachodnim wybrzeżu (straszne historie o dzwonach kościelnych, które biją pod wodą, opowiada się w Anglii o Dunwich), podobnie jak 60 osad w duńskim Szlezwiku.
Sztorm radykalnie przerysowuje dużą część linii brzegowej Morza Północnego. Znikają całe wyspy, a jednocześnie tworzy się wiele nowych z wcześniejszych półwyspów. Grunt nie jest nazbyt stabilny, to w dużej mierze luźne osady zgromadzone w epoce lodowej.
W naszych czasach zarysy dawnej linii brzegowej daje się zauważyć w postaci łańcucha wysp biegnącego wzdłuż duńskiego, niemieckiego i niderlandzkiego wybrzeża Morza Północnego.
Powódź Świętego Marcelego sieje takie spustoszenie również dlatego, że wielu ludzi zmarło na dżumę zaledwie kilkanaście lat wcześniej. Wsie opustoszały z mieszkańców, którzy utrzymywali
i wzmacniali wały, służące w normalnych warunkach za podstawowy czynnik uniemożliwiający przedostanie się mas wody. Kiedy osłabi się naturalne bariery (do tego czasu uległy one dość poważnemu osłabieniu), ludziom pozostaje już tylko dbanie o sztucznie usypane wały odgradzające ląd od morza. Melioracja i osuszanie bagien przylegających do niderlandzkiego wybrzeża trwają od XI wieku. Wtedy też budowane są pierwsze wały mające chronić osady przed zalaniem. Choć właściwie powodzie nie zawsze są czymś złym. Tak jak wylewający Nil nawoził uprawy egipskich chłopów, tak cofające się morze pozostawia na niderlandzkich polach żyzny muł.
Dziś już nie ma wyboru: morze trzeba trzymać w ryzach coraz potężniejszymi i wyższymi wałami. Trwająca od początku pełnego średniowiecza nadmierna eksploatacja przybrzeżnych terenów i wydobycie torfu potrzebnego do pozyskiwania soli wzmogły podtopienia.
Sprawiły też, że tereny za wałami są jeszcze podatniejsze na naprawdę duże powodzie.
Budynki i wały daje się naprawić, ale zmiany, jakie wielkie powodzie pozostawiają za sobą w krajobrazie, w geografii wybrzeża Morza Północnego, utrzymują się (przynajmniej do nadejścia kolejnego sztormu). Z perspektywy samej Ziemi nie jest to oczywiście warte uwagi. Kto powiedział, że kontury na mapach mają być wieczne? Pod względem topografii wybrzeża są i pozostaną dynamiczne.
Siły erozji, wiatry, deszcze i pływy stale prowadzą do przesuwania się granicy między lądem a morzem. Wyspy pojawiają się i znikają. Na przykład wyspa Helgoland położona na morzu nieopodal Szlezwika-Holsztynu w epoce wikingów miała 60 kilometrów szerokości. Do początku XIV wieku ponad połowę pochłonęły sztormy, pozostawiając jedynie pas o szerokości 25 kilometrów. Dziś Helgoland liczy w najszerszym miejscu zaledwie półtora kilometra. Tylko niekiedy krajobraz zmienia formę dużo szybciej. Jak w tamte trzy dni w styczniu 1362 roku.

 
Wesprzyj nas