Debiutujący w Czarnej Owcy Adrian Ksycki zaprasza do brutalnego i pełnego tajemnic Poznania.


TelepataZ placu zabaw w Poznaniu bez śladu znika mała dziewczynka. Policja próbuje ustalić, czy dziecko zostało porwane, ale niespodziewanie, dowody doprowadzają śledczych do morderstwa sprzed lat.

W tym czasie w mieście zaś dochodzi do kolejnego zaginięcia.

Bezsilna policja postanawia zaangażować w sprawę znanego jasnowidza. Jego pomoc może być jedyną szansą na rozwiązanie tajemniczej zbrodni sprzed lat i uratowanie zaginionych dzieci.

Adrian Ksycki ― autor powieści kryminalnych i thrillerów. Absolwent Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Z wykształcenia filolog angielski i metodyk. Pisał dla magazynu „The Teacher”. Przygodę z pisaniem rozpoczął od debiutanckiej powieści Przysięga Pięciu, która ukazała się w 2020 roku.

 
Adrian Ksycki
Telepata
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 23 lutego 2022
 
 


STA­TUS QUO
Zagi­nię­cie dziecka to dla rodzi­ców naj­więk­szy dra­mat. Jeśli ni­gdy się ono nie odnaj­dzie, jest chyba nawet gor­szy od jego śmierci.
Z roku na rok na całym świe­cie liczba zagi­nięć wzra­sta. O dziwo, naj­wię­cej dzieci ginie w kra­jach naj­bar­dziej roz­wi­nię­tych gospo­dar­czo, takich jak Stany Zjed­no­czone, Wielka Bry­ta­nia czy Niemcy. Dla­czego? Naj­czę­ściej z powodu nie­wła­ści­wej opieki rodzi­ców, któ­rzy pozo­sta­wili pocie­chy na podwórku lub pozwo­lili im na samo­dzielny powrót ze szkoły. Odno­to­wuje się rów­nież coraz licz­niej­sze przy­padki tak zwa­nych porwań rodzi­ciel­skich, kiedy to dziecko staje się przed­mio­tem walki pomię­dzy rodzi­cami – dosłow­nie „przed­mio­tem”, gdyż wtedy ani matka, ani ojciec nie myślą o jego dobru. Naj­bar­dziej jed­nak szo­kują sprawy, w któ­rych mało­letni stali się ofiarą upro­wa­dze­nia, pedo­fi­lii lub mor­der­stwa. Zni­kają nagle, ni­gdy się nie odnaj­dują – lub odnaj­dują się mar­twi. W więk­szo­ści kra­jów stwo­rzono sys­tem poszu­ki­wa­nia osób zagi­nio­nych, wpro­wa­dzono pro­ce­dury postę­po­wa­nia i meto­dykę czyn­no­ści poszu­ki­waw­czych. Wywo­dzący się ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych i funk­cjo­nu­jący tam od 1996 roku sys­tem Child Alert (zwany także za oce­anem Amber Aler­tem – od imie­nia pierw­szej poszu­ki­wa­nej w ten spo­sób dziew­czynki – dzie­wię­cio­let­niej Amber Hager­man) staje się coraz bar­dziej powszechny także w kra­jach Unii Euro­pej­skiej. W wielu z nich poli­cja stwo­rzyła bazy danych grup, czę­sto spe­cja­li­stycz­nych, ratow­ni­czo-poszu­ki­waw­czych, które współ­pra­cują przy poszu­ki­wa­niach, nie­raz w skraj­nie trud­nych i nie­przy­ja­znych warun­kach.
W wypadku zagi­nięć bar­dzo pomocne są media spo­łecz­no­ściowe, któ­rych użyt­kow­nicy mogą udo­stęp­niać zdję­cia i wia­do­mo­ści o zagi­nio­nym dziecku, co spra­wia, że rośnie praw­do­po­do­bień­stwo jego odna­le­zie­nia.
W Pol­sce działa Fun­da­cja ITAKA, do któ­rej wciąż zgła­szają się rodzice, któ­rzy nie stra­cili nadziei. Wie­rzą, że każda infor­ma­cja rzuci nowe świa­tło albo że dzien­ni­ka­rze wrócą do ich histo­rii; a może wtedy – jakimś cudem – odnajdą utra­cone dziecko. Prze­wa­ża­jąca liczba, bo aż dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent mało­let­nich zagi­nio­nych, wraca do domu, naj­czę­ściej dość szybko. To kwe­stia godzin albo kilku dni. Jed­nak pię­ciu pro­cent dzieci nie udaje się odna­leźć ni­gdy.
I to wła­śnie im dedy­kuję tę powieść.


Podobno ptaki prze­stały śpie­wać, a tem­pe­ra­tura gwał­tow­nie spa­dła. Zupeł­nie jakby samemu Bogu zabra­kło tchu. Nikt nie odwa­żył się mówić o swoim wsty­dzie czy smutku. Odko­py­wali ciała jedne po dru­gich. Oczy zmar­łych dzieci były zamknięte, jakby cze­kały na pozwo­le­nie, żeby je otwo­rzyć. Czy dalej marzyły o lodach i pla­cach zabaw? A może o tor­cie uro­dzi­no­wym i bez­tro­skiej przy­szło­ści? Może razem z życiem ode­brano im nie­win­ność i pogrze­bano ją w zim­nej ziemi? Zda­wało się, że nawet Bóg nie pozwo­liłby na tak okrutny los. A może te skrzyw­dzone młode dusze odra­dzają się na nowo, gdy świat nie patrzy?

Bar­dzo chcę wie­rzyć, że ist­nieje prawda tak głę­boko ukryta, że tylko naj­bar­dziej wraż­liwe oczy są w sta­nie ją dostrzec. Nie­koń­cząca się pro­ce­sja dusz – coś, czego nikomu nie uda się znisz­czyć.

Chcę wie­rzyć, że boska kara i nagroda wymy­kają się naszemu poj­mo­wa­niu. Że nie potra­fimy dostrzec tej prawdy. Że to, co rodzi się i żyje, nie może być pogrze­bane w ziemi. Czeka jedy­nie na znak od Boga, by odro­dzić się na nowo. By w pra­daw­nym świe­tle gwiazd zna­leźć uko­je­nie.

Z Archi­wum X

PRO­LOG
Jeżyce w Pozna­niu, 17.31

– Fajny miś.
Dziew­czynka przy­glą­dała się plu­sza­kowi, nie wie­dząc za bar­dzo, dla­czego spo­czywa w dło­niach kobiety.
„Zabawki są dla dzieci”, pomy­ślała. „Nie dla doro­słych. Na pewno nie dla star­szych ludzi”.
Miś był brą­zowy. Stary. Jeden z tych, które od zawsze walają się po domu jako pamiątka dzie­ciń­stwa rodzi­ców. Miś z opad­nię­tym lewym uszkiem, który poja­wiał się w bajce z zającz­kiem, pro­siacz­kiem i parą kró­licz­ków. Nie dorów­ny­wał pod żad­nym wzglę­dem kucy­kom Pony czy lal­kom Mon­ster High.
Dziew­czynka patrzyła raz na niego, raz na jego wła­ści­cielkę i nagle naszło ją dziwne uczu­cie.
„Ja znam tę panią”.
Kobieta sie­działa na wózku inwa­lidz­kim nie­całe dzie­sięć kro­ków dalej. Palce słońca doty­kały jej pomarsz­czo­nej twa­rzy. Była chuda. Być może dla­tego okryła nogi kocem. Na nosie miała oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Nie­wi­doczne oczy obser­wo­wały dziew­czynkę uważ­nie, ale ona nie mogła o tym wie­dzieć. Była jedy­nie dziec­kiem.
– Ładny jest, co nie? – Kobieta pochy­liła się, potrzą­sa­jąc misiem jak grze­chotką. – Chcia­ła­byś się nim poba­wić?
Dziew­czynka zro­biła kilka kro­ków w przód, po czym zatrzy­mała się na chwilę.
Z tyłu głowy ode­zwał się głos. Głos roz­sądku, który powta­rzał słowa mamy, żeby zawsze pytać o pozwo­le­nie, infor­mo­wać, nie odcho­dzić daleko. Ten sam głos prze­strze­gał ją przed innymi ludźmi. „Ni­gdy nie roz­ma­wiaj z nie­zna­jo­mymi”, „Nie bierz żad­nych cukier­ków od obcych”, „Zawsze pil­nuj się mamy i taty”.
Dzi­siaj ten głos był inny, nie­wy­raźny i pra­wie nie­sły­szalny.
– Możesz się nim poba­wić. – Sta­ruszka uśmiech­nęła się do niej jak stara przy­ja­ciółka.
Dziew­czynka zro­biła kolejny krok, chwy­ciła plu­szaka w dło­nie i roz­cią­gnęła wargi w uśmie­chu.
– Skąd go pani ma?
– To pamiątka – powie­działa kobieta na wózku. – Każdy ma po kimś pamiątkę, prawda, Mary­siu?
Dziew­czynka nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Dzi­wiła się, że kobieta nazwała ją po imie­niu, ale jakoś się jej nie bała. Nie wia­domo dla­czego czuła do niej zaufa­nie.
– Mam jesz­cze kilka zaba­wek w aucie. Chcia­ła­byś zoba­czyć?
Mary­sia potwier­dza­jąco kiw­nęła głową.
Jej tata sie­dział na ławce pochło­nięty roz­mową z jakimś innym tatą. Nie patrzył nawet w jej stronę. Nor­mal­nie poszłaby do niego i zapy­tała o pozwo­le­nie. Głos z tyłu głowy powstrzy­małby ją przed wyj­ściem z nie­zna­jomą poza wyzna­czony teren, wyjąc na alarm gło­śno jak syrena.
Dziś go nie usły­szała.

1

Nie było przed nią ucieczki.
Spo­kojne dotąd morze wznio­sło falę na wyso­kość trzy­dzie­stu metrów i pędziło w jego kie­runku.
– Ucie­kaj! – krzyk­nął dam­ski głos zza jego ple­ców.
Chciał to zro­bić, ale nogi odmó­wiły mu posłu­szeń­stwa. Były jak mar­mu­rowe rzeźby przy­twier­dzone do pod­łoża.
– Ucie­kaj!
Nie zro­bił tego, za to spoj­rzał przed sie­bie. W uszach mu zapisz­czało, w oczach odbi­jał się obraz bia­łej grzywy mon­stru­al­nej fali. Szła pro­sto na niego, poły­ka­jąc kutry i statki pasa­żer­skie. Zie­mia zatrzę­sła się pod jego nogami. Wciąż sły­szał pisk. Za chwilę kil­ka­set ton wody ude­rzy w niego siłą pędzą­cego boeinga. Umrze naj­gor­szą z moż­li­wych śmierci.
Kiedy ponow­nie uniósł głowę, masa wody spa­dała wprost na niego. Zdą­żył zakryć się rękami.
Michał Pakul­ski otwo­rzył oczy. Budził się zwy­kle, gdy znaj­do­wał się już pod wodą, ale tym razem było ina­czej. Kosz­mar skoń­czył się wcze­śniej, cho­ciaż jeden dźwięk prze­do­stał się do rze­czy­wi­sto­ści. Pisk w uszach zmie­nił się w dźwięk tele­fonu.
Pakul­ski wyma­cał komórkę na noc­nej szafce i spoj­rzał na ekran. Bły­ska­wica bólu od razu roze­szła się po czaszce. Musiał zmru­żyć oczy. Ktoś o nie­zna­nym nume­rze pró­bo­wał się z nim skon­tak­to­wać. Nie miał ochoty odbie­rać. Wyci­szył dźwięk bocz­nym przy­ci­skiem i odło­żył tele­fon na miej­sce. Ponow­nie zapa­no­wała błoga cisza.
W pokoju było ciemno, jedy­nie wąska smuga świa­tła prze­ci­skała się do wnę­trza przez szparę w zasło­nach. Poczuł pod sobą chłodną lnianą pościel, w sam raz na żar sza­le­jący za oknem. Z pew­no­ścią nie obu­dził się u sie­bie.
Pakul­ski usiadł na łóżku i prze­tarł twarz, szo­ru­jąc po kil­ku­dnio­wym zaro­ście w górę i w dół. Wyda­rze­nia ostat­nich godzin pamię­tał jak przez mgłę: duża sala, pełno ludzi. Przy­po­mniał sobie sma­głą kobietę z moc­nym ukra­iń­skim akcen­tem, która wrę­czyła mu klu­cze od pokoju, potem jazdę windą i… Pustka.
Jego smar­twatch wska­zy­wał dzie­więt­na­stą zero dwie. Wyma­cał włącz­nik lampki i pstryk­nął.
Świa­tło roz­ja­śniło wszystko oprócz wspo­mnień. Na noc­nej szafce stała bute­leczka po absyn­cie i szklanka, z łyżeczką w kształ­cie liścia. Wła­śnie to spo­wo­do­wało łupiący ból głowy. Pokój miał wystrój hote­lowy: nad sto­li­kiem wisiał tele­wi­zor, a w kącie stał mini­ba­rek. Po lewej stro­nie znaj­do­wała się duża prze­szklona łazienka z prysz­ni­cem i toa­letą. Wszystko dla osób o wyso­kich wyma­ga­niach i gru­bym port­felu. Pakul­ski miał na sobie biały szla­frok z wyha­fto­wa­nymi na piersi sło­wami: ANDER­SIA HOTEL. Poni­żej wyszyto dwa try­ka­jące się rogami koziołki.
„Czy jesz­cze śpię?”, pomy­ślał. „Czy wła­śnie obu­dzi­łem się w Pozna­niu?”
Zmu­sił obo­lałe mię­śnie, żeby wstać, i pod­szedł do okna. Gdy roz­su­nął zasłony, do pokoju wlała się fala świa­tła, uci­na­jąc spe­ku­la­cje, czy ostat­nie minuty były jawą, czy snem. Z wyso­kiego pię­tra roz­ta­czała się pano­rama mia­sta.
Ulica u stóp hotelu pro­wa­dziła w górę, obok wiel­kiego gma­chu kształ­tem przy­po­mi­na­ją­cego śpiącą jasz­czurkę. Było to nowo­cze­sne cen­trum han­dlowe, pod któ­rego dachem mie­ściły się także dwa dworce: kole­jowy i auto­bu­sowy. Kiedy wysiadł tam dziś w połu­dnie z pociągu, nie­mal zgu­bił się w gąsz­czu skle­pów i restau­ra­cji.
Strzępki wspo­mnień powró­ciły.
Kilka godzin wcze­śniej znaj­do­wał się w auli Uni­wer­sy­tetu im. Adama Mic­kie­wi­cza. Zapro­szono go, aby opo­wie­dział o współ­pracy z poli­cją. Jako jasno­widz brał udział w wielu spra­wach kry­mi­nal­nych. Nie było mu obce poszu­ki­wa­nie zagi­nio­nych czy loka­li­zo­wa­nie zwłok. Zło­dzieje, mor­dercy, psy­cho­paci – poma­gał ich łapać wyłącz­nie za pomocą umy­słu.
Pakul­ski nie spo­dzie­wał się tłu­mów, jakie zastał. Jego pro­fe­sja nie nale­żała do naj­bar­dziej powa­ża­nych, a samo poja­wie­nie się na wyż­szej uczelni wywo­ły­wało mie­szane uczu­cia. Naj­bar­dziej dotknięci czuli się scep­tycy. Wyra­ża­jąc sprze­ciw w róż­nego rodzaju pismach, żądali odwo­ła­nia tego wyda­rze­nia, a nawet gro­zili blo­kadą spo­tka­nia. Na szczę­ście nie zda­rzyło się jesz­cze, by dotrzy­mali obiet­nicy.
Zda­wał sobie sprawę, że na widowni znaj­dzie kilku z nich, i czuł się jak tore­ador przed walką z bykiem. Serce waliło mu jak młot, krew pędziła wzdłuż tęt­nic. Gdy zna­lazł się na estra­dzie, poczuł, jak nie­wi­dzialna ręka ści­ska mu żołą­dek do wiel­ko­ści orzeszka.
Ostat­nio czuł się podob­nie, kiedy czło­nek fun­da­cji bada­ją­cej zja­wi­ska para­nor­malne umie­ścił go w pierw­szej dzie­siątce naj­słyn­niej­szych jasno­wi­dzów ostat­nich stu lat. Jego nazwi­sko zna­la­zło się obok Ste­fana Osso­wiec­kiego, Wolfa Mes­singa i ojca Kli­muszki. Ważne wyróż­nie­nie, ale Pakul­ski twier­dził, że nie zasłu­guje na nie. Prze­ciw­nicy poszli o krok dalej, a falę nie­na­wi­ści wylali w komen­ta­rzach:
„Taki jasno­widz, a nie prze­wi­dział powo­dzi?”
„Kie­dyś takich palono na sto­sach, a teraz bry­lują w Inter­ne­cie. Świat scho­dzi na psy”.
„Dzi­wak, oszust, kuglarz, nie­nor­malny. Tylko wyciąga pie­nią­dze”.
Albo: „Pakul­ski to okul­ty­sta i czer­pie moc od Sza­tana”.
Dzi­siaj, trzy­sta kilo­me­trów od domu, musiał skon­fron­to­wać się ze swoją wąt­pliwą sławą. Zwłasz­cza po wstę­pie redak­torki maga­zynu „Wie­dza i Życie”.
– Mam ogromną przy­jem­ność popro­wa­dzić spo­tka­nie z naj­słyn­niej­szym pol­skim jasno­wi­dzem z Dar­łowa – obwie­ściła uro­czy­ście. – Chyba nie muszę go pań­stwu przed­sta­wiać. Znany z gazet i mediów, przede wszyst­kim dzięki udzia­łowi w gło­śnych spra­wach kry­mi­nal­nych, pan Michał Pakul­ski.
W odpo­wie­dzi na jej słowa roz­le­gły się grom­kie brawa.
– Pan Pakul­ski opo­wie nam dzi­siaj o nie­zwy­kłym i trud­nym zawo­dzie, o suk­ce­sach, poraż­kach, ale także o samym feno­me­nie tele­pa­tii.
Puka­nie do drzwi wyrwało go z zamy­śle­nia.
Co za licho? Zapul­so­wało mu w skro­niach.
Pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie, czy nie miał umó­wio­nego spo­tka­nia, ale nie przy­cho­dziło mu nic do głowy. Poza tym nie miał ochoty nikogo przyj­mo­wać. Skoro zna­lazł się w tak eks­klu­zyw­nym miej­scu, chciał roz­ko­szo­wać się chwilą – sam, bez zbęd­nego otwie­ra­nia ust. Nie codzien­nie noco­wał w czte­ro­gwiazd­ko­wym hotelu.
Wale­nie w drzwi powtó­rzyło się ze zdwo­joną siłą. Ktoś po dru­giej stro­nie nie miał zamiaru odpu­ścić.
Co zro­bić, scho­wać się? Udać, że nikogo nie ma?
– Kto tam? – wychar­czał w końcu.
– Poli­cja – oznaj­mił stłu­miony męski głos. – Pro­szę otwo­rzyć.
Poli­cja? Spoj­rzał ponow­nie na swój smar­twatch. Nie była to ani pora, ani miej­sce na spo­tka­nie z mun­du­ro­wymi.
Uchy­lił drzwi. Łań­cuch zawie­szony mię­dzy skrzy­dłem a futryną naprę­żył się i wyzna­czył prze­strzeń, w któ­rej zna­la­zła się teraz twarz jego gościa. Nie­zna­jomy prze­wyż­szał go pra­wie o głowę, na pierw­szy rzut oka przy­po­mi­nał jed­nego z kafa­rów, któ­rzy popo­łu­dnia spę­dzają na siłowni, lecz jego musku­la­tura była bar­dziej natu­ralna, wyglą­dała na uzy­skaną bez pomocy sztucz­nych przy­spie­sza­czy.
– Panie Pakul­ski, muszę z panem poroz­ma­wiać. – Niski ton głosu i grube brwi suge­ro­wały twardy cha­rak­ter. – Aspi­rant Krzysz­tof Pod­rez, wydział kry­mi­nalny. Niech mnie pan wpu­ści.
– Ale co się stało? – Pakul­ski wolał ogra­ni­czyć kon­takt do nie­wiel­kiej szcze­liny w drzwiach.
– Chciał­bym poroz­ma­wiać o tym w środku.
– Nawet nie wiem, czy fak­tycz­nie jest pan z poli­cji.
Męż­czy­zna poka­zał mu odznakę.
– Teraz mi pan wie­rzy?
– Czy mogę wie­dzieć, w jakiej spra­wie przy­cho­dzi pan do mnie w sobotę po połu­dniu?
– Zagi­nęła dziew­czynka, panie Pakul­ski.
– Dziew­czynka?
– Tak. Jed­nak wolał­bym, żeby o szcze­gó­łach nie dowie­dzieli się wszy­scy miesz­kańcy tego pię­tra.
Głowę Michała zbom­bar­do­wała kolejna fala bólu. Prze­tarł czoło, jakby chciał go siłą zetrzeć, po czym zapro­sił gościa do środka. Wie­dział, po co mun­du­rowy tu przy­szedł. Współ­praca z poli­cją zawsze spro­wa­dzała się do jed­nego.
– Pro­szę dać mi chwilę. Muszę się ubrać. Ma pan ze sobą jakąś rzecz zagi­nio­nej?
Pod­rez spoj­rzał na niego zdzi­wiony.
– Tak wła­ści­wie to mam pana zabrać na miej­sce.
Pakul­ski odwró­cił się w jego stronę.
– Na miej­sce? Gdzie? To nie­moż­liwe – zaopo­no­wał. – Za godzinę mam kolejne spo­tka­nie.
Gdy wspo­mnie­nia powró­ciły, przy­po­mniał sobie także, że o dwu­dzie­stej ma poja­wić się gdzieś w cen­trum mia­sta, jakieś dwa i pół kilo­me­tra od hotelu. To spo­tka­nie przy­go­to­wy­wano przez kilka mie­sięcy. Pakul­ski miał sta­nąć twa­rzą w twarz z naukow­cami i deba­to­wać z nimi nad zagad­nie­niem uży­wa­nia tele­pa­tii w docho­dze­niach kry­mi­nal­nych. Wyda­rze­nie przy­cią­gnie na pewno wielu scep­ty­ków, dla­tego dobrze się do niego przy­go­to­wał.
Nie znał na tyle mia­sta, żeby samo­dziel­nie się tam dostać, ale zamó­wiono mu tak­sówkę, która miała za kwa­drans cze­kać przed wej­ściem do hotelu.
– Za godzinę może być za późno – powie­dział aspi­rant Pod­rez.
– Mógł pan zadzwo­nić wcze­śniej.
– A pan mógłby ode­brać w końcu tele­fon.

2

Mary­sia leżała na mate­racu, z głową opartą na lewej skroni. Na ręce miała różową opa­skę z imie­niem, którą zało­żyła, zanim spoj­rzała na misia. Przy­po­mi­nała śpiącą kró­lewnę. Jej powieki były zamknięte, szczel­nie bro­niąc dostępu do snów. Nie był to jed­nak ani sen, ani jawa.
Smu­kła postać sta­ruszki poja­wiła się w rogu pomiesz­cze­nia, w któ­rym nie­gdyś znaj­do­wała się wielka hala. Dziś było to zapusz­czone miej­sce. Ściany pokry­wało graf­fiti, na pod­ło­dze pię­trzyła się sterta gła­zów, spod któ­rej od czasu do czasu wysta­wiały łebki cie­kaw­skie szczury. Okna były dziu­rami bez szyb. Krótko mówiąc: kom­pletna ruina.
Sta­ruszka usia­dła na krze­śle, prze­cze­sała pal­cami włosy w poszu­ki­wa­niu spi­nek. Gdy zna­la­zła je wszyst­kie, bez pro­blemu oddzie­liła siwi­znę od reszty, odkry­wa­jąc gęstwinę czar­nych wło­sów. Następ­nie zro­biła to samo z twa­rzą, dotknęła pal­cami miej­sca za uszami i unio­sła nimi skórę, nacią­ga­jąc ją do gra­nic moż­li­wo­ści. Ta zaczęła odkle­jać się od policz­ków i osta­tecz­nie zsu­nęła się jak maska, spod któ­rej poja­wiło się zupeł­nie inne obli­cze – o wiele młod­sze i męskie. Nie było też pro­blemu ze ścią­gnię­ciem dam­skiego ubra­nia. Sukienka ześli­zgnęła się po chu­dym ciele jak po lodo­wej tafli – nie­ba­wem wszystko, co sta­no­wiło dzi­siej­sze prze­bra­nie, leżało na pod­ło­dze.
Obok sta­nął pół­nagi męż­czy­zna w sli­pach. Roz­cią­gnął mię­śnie ple­ców i karku, po czym usiadł na krze­śle.
„Faza pierw­sza roz­po­częta”.
Klik­nię­cie w kla­wia­turę oży­wiło ekran lap­topa i oświe­tliło obli­cze męż­czy­zny. Podłużny kształt twa­rzy z pro­stym nosem i bar­dzo wąskimi ustami, które w zesta­wie­niu z bar­dzo wydatną szczęką przy­po­mi­nały nacię­cie brzy­twą. Lap­top doma­gał się hasła. Męż­czy­zna wpi­sał cztery litery pseu­do­nimu, który sam sobie nadał: „Pan B”. Na ekra­nie poja­wiła się piasz­czy­sta wydma sma­gana wia­trem i samotna ikonka fol­deru. Poziom bate­rii infor­mo­wał, że pozo­stało jesz­cze dzie­więć­dzie­siąt osiem pro­cent.
„Wystar­czy”, pomy­ślał pan B. „Nie możemy się spie­szyć”.
Było duszno. Nawet koń­cówka dnia nie chciała przy­nieść uko­je­nia. Prze­po­cone ubra­nie kle­iło się cały czas do ciała, a pot spły­wał po krę­go­słu­pie niczym gór­ski stru­myk. Nawet teraz, gdy nie­mal nic nie miał na sobie. Jedy­nym ratun­kiem miały być burze, które zapo­wia­dali od początku tygo­dnia.
Mało praw­do­po­dobne, że ktoś dzi­siaj wybie­rze się na spa­cer po mie­ście, nie mówiąc już o zapusz­cza­niu się do tego miej­sca.
Pan B rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu.
Było w nim coś fascy­nu­ją­cego. Coś, co przy­wo­dziło na myśl los czło­wieka. Nie­gdyś wło­żono w jego powsta­nie wiele wysiłku, stwo­rzono coś fan­ta­stycz­nego, coś, co miało słu­żyć dobremu celowi, ale ludzka pycha dopro­wa­dziła do tego, że miej­sce, choć piękne, pozo­sta­wione zostało samo sobie. Miało odejść w zapo­mnie­nie i osta­tecz­nie roz­le­cieć się w nie­byt.
Ludzie chęt­nie two­rzą, ale jesz­cze chęt­niej nisz­czą.
Pan B wstał od lap­topa i zbli­żył się do dziew­czynki.
– Obudź się, kocha­nie.
Pstryk­nię­cie pal­cami spro­wa­dziło jej świa­do­mość. Otwo­rzyła powoli oczy. Leżała spo­koj­nie jak owieczka, ze wzro­kiem utkwio­nym w sufit. Nie chciała na niego spoj­rzeć. Nie wie­działa, że tego chce. Nie wie­działa nawet, że kuc­nął tuż obok.
– Ludzie chęt­nie two­rzą, ale jesz­cze chęt­niej nisz­czą – zwró­cił się do Marysi. Spo­cone żyla­ste dło­nie pogła­skały włosy dziew­czynki. – Ja też stwo­rzę dziś coś wspa­nia­łego, tylko po to, żeby to znisz­czyć.

3

Czarny opel insi­gnia prze­ciął skrzy­żo­wa­nie i prze­mknął obok budynku Tar­gów Poznań­skich.
To było jedno z tych miejsc, któ­rymi Poznań mógł poszczy­cić się w sfe­rze biz­nesu. Od wschodu wcho­dziło się do oszklo­nego holu, tak wyso­kiego i sze­ro­kiego, że przy­po­mi­nał ogromne akwa­rium; i taką nazwą się posłu­gi­wano. Nad holem góro­wała iglica. Zbu­do­wana w for­mie masyw­nego prze­szklo­nego walca z nito­wymi połą­cze­niami, stwo­rzo­nymi na wzór tych z wieży Eif­fla. Mało kto wie, że kom­pleks powstał na tere­nie daw­nych sta­rych cmen­ta­rzy. Kiedy zbu­do­wano pierw­sze pawi­lony, głosy zmar­łych zostały zagłu­szone przez żywych, przed­się­bior­czych biz­nes­me­nów.
Na chod­niku po dru­giej stro­nie ulicy grupka nasto­lat­ków pole­wała się wodą, matka i jej trójka dzieci szu­kały odro­biny ochłody w lodach na patyku, a zako­chana para w japon­kach szła powoli spa­cer­kiem przed sie­bie, nie zwra­ca­jąc uwagi na cięż­kie powie­trze sierp­nio­wego wie­czoru.
Wnę­trze opla sta­no­wiło oazę. Z kra­tek deski roz­dziel­czej wydo­by­wał się chłodny powiew. Zimny prysz­nic orzeź­wił tro­chę Pakul­skiego, choć tele­pata wciąż czuł się tak, jakby wle­czono go przez pole kak­tu­sów. Odbi­cie twa­rzy w bocz­nym lusterku tylko to potwier­dzało. Wyglą­dał dokład­nie tak, jak się czuł. Krót­kie włosy miał zmierz­wione, zarówno te ciemne na czubku głowy, jak i te na skro­niach, przy­pró­szone przez czas siwi­zną. Nie dbał spe­cjal­nie o fry­zurę. Zresztą po co, skoro łyse zakola z roku na rok coraz bar­dziej pozba­wiały go dumy. W hotelu wrzu­cił na sie­bie pierw­sze lep­sze ciu­chy. Gra­na­towa koszula, w któ­rej wystą­pił w auli uni­wer­sy­tec­kiej, była pomięta i prze­po­cona, dżin­sowe spodnie nie nada­wały się na taką pogodę. Na szczę­ście miał na nogach zwy­kłe teni­sówki. Nie prze­pa­dał za ele­ganc­kimi pół­bu­tami, cho­ciaż powi­nien wyka­zać się odro­biną ele­gan­cji i wło­żyć je na tego typu spo­tka­nie.
Aspi­rant Pod­rez nie kła­mał. Histo­ria połą­czeń potwier­dzała to, że dzwo­nił co naj­mniej dzie­sięć razy. Jeden tele­fon po dru­gim. Pakul­ski współ­pra­co­wał z poli­cją od lat i wie­dział, że mogą go z łatwo­ścią odna­leźć. Spo­tka­nie w auli i panel naukowy zostały z pew­no­ścią roz­re­kla­mo­wane, więc wystar­czył jeden tele­fon do orga­ni­za­to­rów, aby dowie­dzieć się, gdzie aktu­al­nie prze­bywa, i „mach­nię­cie bla­chą” przed twa­rzą Ukra­inki, która wska­zała jego pokój. Pyta­nia do poli­cjanta były więc zbędne.
– A więc potrafi znaj­do­wać pan ludzi – ode­zwał się Pod­rez.
– W więk­szo­ści przy­pad­ków – odparł Pakul­ski.
– I wystar­czy panu jedy­nie rzecz zagi­nio­nej osoby albo foto­gra­fia?
– Tak.
– Bez tego się nie da?
– Jest trud­niej. To jakby pan przy­szedł z dole­gli­wo­ścią do leka­rza, ale nie chciał zdra­dzić, co pana boli. W końcu lekarz odkryje prawdę, ale to wymaga wię­cej czasu i badań.
Pod­rez uśmiech­nął się w odpo­wie­dzi.
– Wielu z nas uważa pana za kłamcę, ale wielu też w pana wie­rzy – powie­dział i wyjął z kie­szonki drzwi książkę, którą rzu­cił mu na kolana.
Pakul­ski nie musiał nawet patrzeć na okładkę. Adwo­kat umar­łych. Auto­bio­gra­fia Michała Pakul­skiego.
To wła­śnie z powodu tej książki przy­je­chał do Pozna­nia. Opi­sał w niej naj­waż­niej­sze sprawy kry­mi­nalne z dwu­dzie­stu pię­ciu lat swo­jej pro­fe­sji. Na okładce pięć­dzie­się­cio­letni, krót­ko­włosy Michał Pakul­ski pochyla się nad zwło­kami leżą­cymi w szu­wa­rach. Czas go nie oszczę­dził, na szczę­ście obszedł się łaska­wie z oczami. Podobno nie zmie­niają się przez całe życie. Jego oczy były nie­bie­skie niczym bez­kres oce­anu i nie­od­gad­nione jak jego dno. Dzięki obróbce kom­pu­te­ro­wej udało się wygła­dzić zmarszczki, ale nawet naj­lep­szy pro­gram nie był w sta­nie wyma­zać z twa­rzy zmę­cze­nia. Podob­nie jak nie­wiel­kiej bli­zny prze­ci­na­ją­cej prawą brew. Gra­fik co prawda mógłby ją usu­nąć, ale Pakul­ski nie wyra­ził na to zgody. Prze­szłość nie jest kra­iną, którą można tak łatwo opu­ścić.
„Przy­da­łyby ci się waka­cje”, pomy­ślał, spo­glą­da­jąc na swo­jego bliź­niaka na okładce. „Samotny urlop gdzieś daleko stąd”.
Białe obwódki wokół tytułu roz­ma­zy­wały szary kolor okładki niczym wycie­raczki poranną rosę. Pochy­lone litery ukła­dały się w słowa: Adwo­kat umar­łych. Wydawca dora­dzał mu, żeby jako tła użyć dwóch głów połą­czo­nych falami, które miały sym­bo­li­zo­wać tele­pa­tię. Pakul­ski jed­nak się nie zgo­dził. Uwa­żał, że to nie­praw­dziwe i pre­ten­sjo­nalne. Nikt prze­cież nie wie­dział, jak to naprawdę wygląda.
W ciągu sze­ściu mie­sięcy Adwo­kat umar­łych wspiął się na listy best­sel­le­rów. Recen­zenci pisali, że książkę czyta się jak dobry kry­mi­nał; z tą róż­nicą, że to nie fik­cja, ale czy­sta prawda. Pakul­ski nie spo­dzie­wał się takiego zain­te­re­so­wa­nia. W kato­lic­kim kraju tele­pa­tia budziła prze­cież bar­dzo mie­szane uczu­cia. Media także dole­wały oliwy do ognia, a słowo „hochsz­ta­pler” stało się dla więk­szo­ści dzien­ni­ka­rzy ulu­bio­nym okre­śle­niem czło­wieka, który opi­sał w swo­jej książce ponad ćwierć wieku życia pomię­dzy żywymi a umar­łymi.
– A pan, aspi­ran­cie, po któ­rej stro­nie bary­kady stoi?
– Twardo stą­pam po ziemi, panie Pakul­ski – odparł Pod­rez. – Łapa­nie prze­stęp­ców to żmudna praca, dzie­siątki godzin nad aktami, setki roz­mów i tro­chę szczę­ścia. Ktoś coś widział, ktoś sobie coś przy­po­mni albo poczuje wyrzuty sumie­nia.
– Nie wie­rzy pan w szó­sty zmysł?
– Żeby uwie­rzyć, muszę zoba­czyć.
– To po co przy­je­chał pan po mnie?
– Ofi­cer pro­wa­dzący mnie o to popro­sił.
– Ofi­cer?
– Star­szy aspi­rant Wyka – popra­wił się Pod­rez. – Pro­wa­dzi sprawę i wszystko wyja­śni panu na miej­scu.
Kry­mi­nalni nie mieli wyczu­cia czasu. Skła­dali mu zwy­kle nie­za­po­wie­dziane wizyty. Potra­fili dzwo­nić nad ranem albo w środku nocy. Pakul­skiego ni­gdy nie cią­gnęło do mun­duru, ale czuł się jak na służ­bie. Świą­tek, pią­tek, sobota – zawsze gotowy do dzia­ła­nia.
W końcu usta­lił zasady savoir-vivre’u. Wyma­gał naj­pierw roz­mowy tele­fo­nicz­nej, żeby się umó­wić na kon­kretny, wygodny dla niego ter­min, a następ­nie pro­sił o prze­sła­nie rze­czy. W końcu wyko­ny­wał wizję, zapi­sy­wał wszystko na kartce i odsy­łał zain­te­re­so­wa­nym. Z bie­giem lat pro­sił już tylko o foto­gra­fię, nawet wysłaną eme­me­sem. Tak się przy­jęło i nikt nie zmie­niał pro­to­kołu.
Aż do dzi­siaj.
– Może mi pan powie­dzieć coś wię­cej o tej dziew­czynce?
Pod­rez rzu­cił mu krót­kie spoj­rze­nie.
– Dziew­czynka ma sie­dem lat.
– I?
– I tyle wiem… – Roz­ło­żył ręce.
Zatrzy­mali się na świa­tłach.
– Ale sprawa jest poważna – cią­gnął Pakul­ski.
– Ina­czej nie szu­ka­li­by­śmy pomocy u jasno­wi­dza.
– Jed­nak nie włą­czył pan koguta.
Pod­rez wrzu­cił pierw­szy bieg i ruszył natych­miast, gdy krwi­sta czer­wień sygna­li­za­cji ulicz­nej zmie­niła się w bursz­tyn.
– Po co wywo­ły­wać panikę? Zagi­nię­cia dzieci to zawsze deli­katna sprawa. Rozu­mie pan.
Pakul­ski zro­zu­miał, także dru­gie dno tych słów.
Jego obec­ność miała pozo­stać tajem­nicą. W razie porażki nikt nie miał się o niej dowie­dzieć. W razie suk­cesu dosta­nie od poli­cji podzię­ko­wa­nie. Kolejne potwier­dze­nie tego, że jego dar jest praw­dziwy. Kolejna kro­pla w oce­anie walki o dobre imię tele­pa­tii.
– Wie­cie cho­ciaż, gdzie zagi­nęła? – Pakul­ski pod­jął ostat­nią próbę zdo­by­cia infor­ma­cji.
– Wiemy – odparł Pod­rez – ale to bar­dziej kom­pli­kuje sprawę. Na wszyst­kie pyta­nia odpo­wie aspi­rant Wyka – dodał. – To eks­pert od zagi­nięć.
Pakul­ski ode­tchnął ciężko.
– Mam nadzieję.
Wje­chali teraz w labi­rynt wąskich uli­czek, wzdłuż któ­rych stały sty­lowe kamie­nice. Ogródki kawiar­niane zapeł­niły się gośćmi gaszą­cymi pra­gnie­nie schło­dzo­nym piwem i innymi zim­nymi napo­jami. Starsi miesz­kańcy cho­wali się w cie­niu. Nie­któ­rzy sie­dzieli na bal­ko­nach i korzy­stali z ostat­nich pro­mieni słońca. Wyda­wało się, że czas pły­nie tu leni­wie, a sama dziel­nica odpo­czywa po upal­nym sierp­nio­wym dniu. I może tak było, ale zapar­ko­wany obok traw­nika samo­chód poli­cyjny zde­cy­do­wa­nie zakłó­cał idyl­liczną atmos­ferę.
Pod­rez zatrzy­mał auto zaraz za wozem pre­wen­cji. Sil­nik zwol­nił obroty, aż w końcu zamarł.
– Jeste­śmy na miej­scu.
Pakul­ski popa­trzył przez szybę sze­roko otwar­tymi oczami.
– Chyba pan żar­tuje! Tutaj zagi­nęła?
Brwi poli­cjanta pod­sko­czyły.
– Mówi­łem, że miej­sce tylko kom­pli­kuje sprawę.

 
Wesprzyj nas