Debiutujący w Czarnej Owcy Adrian Ksycki zaprasza do brutalnego i pełnego tajemnic Poznania.
Z placu zabaw w Poznaniu bez śladu znika mała dziewczynka. Policja próbuje ustalić, czy dziecko zostało porwane, ale niespodziewanie, dowody doprowadzają śledczych do morderstwa sprzed lat.
W tym czasie w mieście zaś dochodzi do kolejnego zaginięcia.
Bezsilna policja postanawia zaangażować w sprawę znanego jasnowidza. Jego pomoc może być jedyną szansą na rozwiązanie tajemniczej zbrodni sprzed lat i uratowanie zaginionych dzieci.
Adrian Ksycki ― autor powieści kryminalnych i thrillerów. Absolwent Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Z wykształcenia filolog angielski i metodyk. Pisał dla magazynu „The Teacher”. Przygodę z pisaniem rozpoczął od debiutanckiej powieści Przysięga Pięciu, która ukazała się w 2020 roku.
Telepata
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 23 lutego 2022
STATUS QUO
Zaginięcie dziecka to dla rodziców największy dramat. Jeśli nigdy się ono nie odnajdzie, jest chyba nawet gorszy od jego śmierci.
Z roku na rok na całym świecie liczba zaginięć wzrasta. O dziwo, najwięcej dzieci ginie w krajach najbardziej rozwiniętych gospodarczo, takich jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania czy Niemcy. Dlaczego? Najczęściej z powodu niewłaściwej opieki rodziców, którzy pozostawili pociechy na podwórku lub pozwolili im na samodzielny powrót ze szkoły. Odnotowuje się również coraz liczniejsze przypadki tak zwanych porwań rodzicielskich, kiedy to dziecko staje się przedmiotem walki pomiędzy rodzicami – dosłownie „przedmiotem”, gdyż wtedy ani matka, ani ojciec nie myślą o jego dobru. Najbardziej jednak szokują sprawy, w których małoletni stali się ofiarą uprowadzenia, pedofilii lub morderstwa. Znikają nagle, nigdy się nie odnajdują – lub odnajdują się martwi. W większości krajów stworzono system poszukiwania osób zaginionych, wprowadzono procedury postępowania i metodykę czynności poszukiwawczych. Wywodzący się ze Stanów Zjednoczonych i funkcjonujący tam od 1996 roku system Child Alert (zwany także za oceanem Amber Alertem – od imienia pierwszej poszukiwanej w ten sposób dziewczynki – dziewięcioletniej Amber Hagerman) staje się coraz bardziej powszechny także w krajach Unii Europejskiej. W wielu z nich policja stworzyła bazy danych grup, często specjalistycznych, ratowniczo-poszukiwawczych, które współpracują przy poszukiwaniach, nieraz w skrajnie trudnych i nieprzyjaznych warunkach.
W wypadku zaginięć bardzo pomocne są media społecznościowe, których użytkownicy mogą udostępniać zdjęcia i wiadomości o zaginionym dziecku, co sprawia, że rośnie prawdopodobieństwo jego odnalezienia.
W Polsce działa Fundacja ITAKA, do której wciąż zgłaszają się rodzice, którzy nie stracili nadziei. Wierzą, że każda informacja rzuci nowe światło albo że dziennikarze wrócą do ich historii; a może wtedy – jakimś cudem – odnajdą utracone dziecko. Przeważająca liczba, bo aż dziewięćdziesiąt pięć procent małoletnich zaginionych, wraca do domu, najczęściej dość szybko. To kwestia godzin albo kilku dni. Jednak pięciu procent dzieci nie udaje się odnaleźć nigdy.
I to właśnie im dedykuję tę powieść.
Podobno ptaki przestały śpiewać, a temperatura gwałtownie spadła. Zupełnie jakby samemu Bogu zabrakło tchu. Nikt nie odważył się mówić o swoim wstydzie czy smutku. Odkopywali ciała jedne po drugich. Oczy zmarłych dzieci były zamknięte, jakby czekały na pozwolenie, żeby je otworzyć. Czy dalej marzyły o lodach i placach zabaw? A może o torcie urodzinowym i beztroskiej przyszłości? Może razem z życiem odebrano im niewinność i pogrzebano ją w zimnej ziemi? Zdawało się, że nawet Bóg nie pozwoliłby na tak okrutny los. A może te skrzywdzone młode dusze odradzają się na nowo, gdy świat nie patrzy?
Bardzo chcę wierzyć, że istnieje prawda tak głęboko ukryta, że tylko najbardziej wrażliwe oczy są w stanie ją dostrzec. Niekończąca się procesja dusz – coś, czego nikomu nie uda się zniszczyć.
Chcę wierzyć, że boska kara i nagroda wymykają się naszemu pojmowaniu. Że nie potrafimy dostrzec tej prawdy. Że to, co rodzi się i żyje, nie może być pogrzebane w ziemi. Czeka jedynie na znak od Boga, by odrodzić się na nowo. By w pradawnym świetle gwiazd znaleźć ukojenie.
Z Archiwum X
Jeżyce w Poznaniu, 17.31
– Fajny miś.
Dziewczynka przyglądała się pluszakowi, nie wiedząc za bardzo, dlaczego spoczywa w dłoniach kobiety.
„Zabawki są dla dzieci”, pomyślała. „Nie dla dorosłych. Na pewno nie dla starszych ludzi”.
Miś był brązowy. Stary. Jeden z tych, które od zawsze walają się po domu jako pamiątka dzieciństwa rodziców. Miś z opadniętym lewym uszkiem, który pojawiał się w bajce z zajączkiem, prosiaczkiem i parą króliczków. Nie dorównywał pod żadnym względem kucykom Pony czy lalkom Monster High.
Dziewczynka patrzyła raz na niego, raz na jego właścicielkę i nagle naszło ją dziwne uczucie.
„Ja znam tę panią”.
Kobieta siedziała na wózku inwalidzkim niecałe dziesięć kroków dalej. Palce słońca dotykały jej pomarszczonej twarzy. Była chuda. Być może dlatego okryła nogi kocem. Na nosie miała okulary przeciwsłoneczne. Niewidoczne oczy obserwowały dziewczynkę uważnie, ale ona nie mogła o tym wiedzieć. Była jedynie dzieckiem.
– Ładny jest, co nie? – Kobieta pochyliła się, potrząsając misiem jak grzechotką. – Chciałabyś się nim pobawić?
Dziewczynka zrobiła kilka kroków w przód, po czym zatrzymała się na chwilę.
Z tyłu głowy odezwał się głos. Głos rozsądku, który powtarzał słowa mamy, żeby zawsze pytać o pozwolenie, informować, nie odchodzić daleko. Ten sam głos przestrzegał ją przed innymi ludźmi. „Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi”, „Nie bierz żadnych cukierków od obcych”, „Zawsze pilnuj się mamy i taty”.
Dzisiaj ten głos był inny, niewyraźny i prawie niesłyszalny.
– Możesz się nim pobawić. – Staruszka uśmiechnęła się do niej jak stara przyjaciółka.
Dziewczynka zrobiła kolejny krok, chwyciła pluszaka w dłonie i rozciągnęła wargi w uśmiechu.
– Skąd go pani ma?
– To pamiątka – powiedziała kobieta na wózku. – Każdy ma po kimś pamiątkę, prawda, Marysiu?
Dziewczynka nie wiedziała, co odpowiedzieć. Dziwiła się, że kobieta nazwała ją po imieniu, ale jakoś się jej nie bała. Nie wiadomo dlaczego czuła do niej zaufanie.
– Mam jeszcze kilka zabawek w aucie. Chciałabyś zobaczyć?
Marysia potwierdzająco kiwnęła głową.
Jej tata siedział na ławce pochłonięty rozmową z jakimś innym tatą. Nie patrzył nawet w jej stronę. Normalnie poszłaby do niego i zapytała o pozwolenie. Głos z tyłu głowy powstrzymałby ją przed wyjściem z nieznajomą poza wyznaczony teren, wyjąc na alarm głośno jak syrena.
Dziś go nie usłyszała.
Nie było przed nią ucieczki.
Spokojne dotąd morze wzniosło falę na wysokość trzydziestu metrów i pędziło w jego kierunku.
– Uciekaj! – krzyknął damski głos zza jego pleców.
Chciał to zrobić, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Były jak marmurowe rzeźby przytwierdzone do podłoża.
– Uciekaj!
Nie zrobił tego, za to spojrzał przed siebie. W uszach mu zapiszczało, w oczach odbijał się obraz białej grzywy monstrualnej fali. Szła prosto na niego, połykając kutry i statki pasażerskie. Ziemia zatrzęsła się pod jego nogami. Wciąż słyszał pisk. Za chwilę kilkaset ton wody uderzy w niego siłą pędzącego boeinga. Umrze najgorszą z możliwych śmierci.
Kiedy ponownie uniósł głowę, masa wody spadała wprost na niego. Zdążył zakryć się rękami.
Michał Pakulski otworzył oczy. Budził się zwykle, gdy znajdował się już pod wodą, ale tym razem było inaczej. Koszmar skończył się wcześniej, chociaż jeden dźwięk przedostał się do rzeczywistości. Pisk w uszach zmienił się w dźwięk telefonu.
Pakulski wymacał komórkę na nocnej szafce i spojrzał na ekran. Błyskawica bólu od razu rozeszła się po czaszce. Musiał zmrużyć oczy. Ktoś o nieznanym numerze próbował się z nim skontaktować. Nie miał ochoty odbierać. Wyciszył dźwięk bocznym przyciskiem i odłożył telefon na miejsce. Ponownie zapanowała błoga cisza.
W pokoju było ciemno, jedynie wąska smuga światła przeciskała się do wnętrza przez szparę w zasłonach. Poczuł pod sobą chłodną lnianą pościel, w sam raz na żar szalejący za oknem. Z pewnością nie obudził się u siebie.
Pakulski usiadł na łóżku i przetarł twarz, szorując po kilkudniowym zaroście w górę i w dół. Wydarzenia ostatnich godzin pamiętał jak przez mgłę: duża sala, pełno ludzi. Przypomniał sobie smagłą kobietę z mocnym ukraińskim akcentem, która wręczyła mu klucze od pokoju, potem jazdę windą i… Pustka.
Jego smartwatch wskazywał dziewiętnastą zero dwie. Wymacał włącznik lampki i pstryknął.
Światło rozjaśniło wszystko oprócz wspomnień. Na nocnej szafce stała buteleczka po absyncie i szklanka, z łyżeczką w kształcie liścia. Właśnie to spowodowało łupiący ból głowy. Pokój miał wystrój hotelowy: nad stolikiem wisiał telewizor, a w kącie stał minibarek. Po lewej stronie znajdowała się duża przeszklona łazienka z prysznicem i toaletą. Wszystko dla osób o wysokich wymaganiach i grubym portfelu. Pakulski miał na sobie biały szlafrok z wyhaftowanymi na piersi słowami: ANDERSIA HOTEL. Poniżej wyszyto dwa trykające się rogami koziołki.
„Czy jeszcze śpię?”, pomyślał. „Czy właśnie obudziłem się w Poznaniu?”
Zmusił obolałe mięśnie, żeby wstać, i podszedł do okna. Gdy rozsunął zasłony, do pokoju wlała się fala światła, ucinając spekulacje, czy ostatnie minuty były jawą, czy snem. Z wysokiego piętra roztaczała się panorama miasta.
Ulica u stóp hotelu prowadziła w górę, obok wielkiego gmachu kształtem przypominającego śpiącą jaszczurkę. Było to nowoczesne centrum handlowe, pod którego dachem mieściły się także dwa dworce: kolejowy i autobusowy. Kiedy wysiadł tam dziś w południe z pociągu, niemal zgubił się w gąszczu sklepów i restauracji.
Strzępki wspomnień powróciły.
Kilka godzin wcześniej znajdował się w auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Zaproszono go, aby opowiedział o współpracy z policją. Jako jasnowidz brał udział w wielu sprawach kryminalnych. Nie było mu obce poszukiwanie zaginionych czy lokalizowanie zwłok. Złodzieje, mordercy, psychopaci – pomagał ich łapać wyłącznie za pomocą umysłu.
Pakulski nie spodziewał się tłumów, jakie zastał. Jego profesja nie należała do najbardziej poważanych, a samo pojawienie się na wyższej uczelni wywoływało mieszane uczucia. Najbardziej dotknięci czuli się sceptycy. Wyrażając sprzeciw w różnego rodzaju pismach, żądali odwołania tego wydarzenia, a nawet grozili blokadą spotkania. Na szczęście nie zdarzyło się jeszcze, by dotrzymali obietnicy.
Zdawał sobie sprawę, że na widowni znajdzie kilku z nich, i czuł się jak toreador przed walką z bykiem. Serce waliło mu jak młot, krew pędziła wzdłuż tętnic. Gdy znalazł się na estradzie, poczuł, jak niewidzialna ręka ściska mu żołądek do wielkości orzeszka.
Ostatnio czuł się podobnie, kiedy członek fundacji badającej zjawiska paranormalne umieścił go w pierwszej dziesiątce najsłynniejszych jasnowidzów ostatnich stu lat. Jego nazwisko znalazło się obok Stefana Ossowieckiego, Wolfa Messinga i ojca Klimuszki. Ważne wyróżnienie, ale Pakulski twierdził, że nie zasługuje na nie. Przeciwnicy poszli o krok dalej, a falę nienawiści wylali w komentarzach:
„Taki jasnowidz, a nie przewidział powodzi?”
„Kiedyś takich palono na stosach, a teraz brylują w Internecie. Świat schodzi na psy”.
„Dziwak, oszust, kuglarz, nienormalny. Tylko wyciąga pieniądze”.
Albo: „Pakulski to okultysta i czerpie moc od Szatana”.
Dzisiaj, trzysta kilometrów od domu, musiał skonfrontować się ze swoją wątpliwą sławą. Zwłaszcza po wstępie redaktorki magazynu „Wiedza i Życie”.
– Mam ogromną przyjemność poprowadzić spotkanie z najsłynniejszym polskim jasnowidzem z Darłowa – obwieściła uroczyście. – Chyba nie muszę go państwu przedstawiać. Znany z gazet i mediów, przede wszystkim dzięki udziałowi w głośnych sprawach kryminalnych, pan Michał Pakulski.
W odpowiedzi na jej słowa rozległy się gromkie brawa.
– Pan Pakulski opowie nam dzisiaj o niezwykłym i trudnym zawodzie, o sukcesach, porażkach, ale także o samym fenomenie telepatii.
Pukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia.
Co za licho? Zapulsowało mu w skroniach.
Próbował przypomnieć sobie, czy nie miał umówionego spotkania, ale nie przychodziło mu nic do głowy. Poza tym nie miał ochoty nikogo przyjmować. Skoro znalazł się w tak ekskluzywnym miejscu, chciał rozkoszować się chwilą – sam, bez zbędnego otwierania ust. Nie codziennie nocował w czterogwiazdkowym hotelu.
Walenie w drzwi powtórzyło się ze zdwojoną siłą. Ktoś po drugiej stronie nie miał zamiaru odpuścić.
Co zrobić, schować się? Udać, że nikogo nie ma?
– Kto tam? – wycharczał w końcu.
– Policja – oznajmił stłumiony męski głos. – Proszę otworzyć.
Policja? Spojrzał ponownie na swój smartwatch. Nie była to ani pora, ani miejsce na spotkanie z mundurowymi.
Uchylił drzwi. Łańcuch zawieszony między skrzydłem a futryną naprężył się i wyznaczył przestrzeń, w której znalazła się teraz twarz jego gościa. Nieznajomy przewyższał go prawie o głowę, na pierwszy rzut oka przypominał jednego z kafarów, którzy popołudnia spędzają na siłowni, lecz jego muskulatura była bardziej naturalna, wyglądała na uzyskaną bez pomocy sztucznych przyspieszaczy.
– Panie Pakulski, muszę z panem porozmawiać. – Niski ton głosu i grube brwi sugerowały twardy charakter. – Aspirant Krzysztof Podrez, wydział kryminalny. Niech mnie pan wpuści.
– Ale co się stało? – Pakulski wolał ograniczyć kontakt do niewielkiej szczeliny w drzwiach.
– Chciałbym porozmawiać o tym w środku.
– Nawet nie wiem, czy faktycznie jest pan z policji.
Mężczyzna pokazał mu odznakę.
– Teraz mi pan wierzy?
– Czy mogę wiedzieć, w jakiej sprawie przychodzi pan do mnie w sobotę po południu?
– Zaginęła dziewczynka, panie Pakulski.
– Dziewczynka?
– Tak. Jednak wolałbym, żeby o szczegółach nie dowiedzieli się wszyscy mieszkańcy tego piętra.
Głowę Michała zbombardowała kolejna fala bólu. Przetarł czoło, jakby chciał go siłą zetrzeć, po czym zaprosił gościa do środka. Wiedział, po co mundurowy tu przyszedł. Współpraca z policją zawsze sprowadzała się do jednego.
– Proszę dać mi chwilę. Muszę się ubrać. Ma pan ze sobą jakąś rzecz zaginionej?
Podrez spojrzał na niego zdziwiony.
– Tak właściwie to mam pana zabrać na miejsce.
Pakulski odwrócił się w jego stronę.
– Na miejsce? Gdzie? To niemożliwe – zaoponował. – Za godzinę mam kolejne spotkanie.
Gdy wspomnienia powróciły, przypomniał sobie także, że o dwudziestej ma pojawić się gdzieś w centrum miasta, jakieś dwa i pół kilometra od hotelu. To spotkanie przygotowywano przez kilka miesięcy. Pakulski miał stanąć twarzą w twarz z naukowcami i debatować z nimi nad zagadnieniem używania telepatii w dochodzeniach kryminalnych. Wydarzenie przyciągnie na pewno wielu sceptyków, dlatego dobrze się do niego przygotował.
Nie znał na tyle miasta, żeby samodzielnie się tam dostać, ale zamówiono mu taksówkę, która miała za kwadrans czekać przed wejściem do hotelu.
– Za godzinę może być za późno – powiedział aspirant Podrez.
– Mógł pan zadzwonić wcześniej.
– A pan mógłby odebrać w końcu telefon.
Marysia leżała na materacu, z głową opartą na lewej skroni. Na ręce miała różową opaskę z imieniem, którą założyła, zanim spojrzała na misia. Przypominała śpiącą królewnę. Jej powieki były zamknięte, szczelnie broniąc dostępu do snów. Nie był to jednak ani sen, ani jawa.
Smukła postać staruszki pojawiła się w rogu pomieszczenia, w którym niegdyś znajdowała się wielka hala. Dziś było to zapuszczone miejsce. Ściany pokrywało graffiti, na podłodze piętrzyła się sterta głazów, spod której od czasu do czasu wystawiały łebki ciekawskie szczury. Okna były dziurami bez szyb. Krótko mówiąc: kompletna ruina.
Staruszka usiadła na krześle, przeczesała palcami włosy w poszukiwaniu spinek. Gdy znalazła je wszystkie, bez problemu oddzieliła siwiznę od reszty, odkrywając gęstwinę czarnych włosów. Następnie zrobiła to samo z twarzą, dotknęła palcami miejsca za uszami i uniosła nimi skórę, naciągając ją do granic możliwości. Ta zaczęła odklejać się od policzków i ostatecznie zsunęła się jak maska, spod której pojawiło się zupełnie inne oblicze – o wiele młodsze i męskie. Nie było też problemu ze ściągnięciem damskiego ubrania. Sukienka ześlizgnęła się po chudym ciele jak po lodowej tafli – niebawem wszystko, co stanowiło dzisiejsze przebranie, leżało na podłodze.
Obok stanął półnagi mężczyzna w slipach. Rozciągnął mięśnie pleców i karku, po czym usiadł na krześle.
„Faza pierwsza rozpoczęta”.
Kliknięcie w klawiaturę ożywiło ekran laptopa i oświetliło oblicze mężczyzny. Podłużny kształt twarzy z prostym nosem i bardzo wąskimi ustami, które w zestawieniu z bardzo wydatną szczęką przypominały nacięcie brzytwą. Laptop domagał się hasła. Mężczyzna wpisał cztery litery pseudonimu, który sam sobie nadał: „Pan B”. Na ekranie pojawiła się piaszczysta wydma smagana wiatrem i samotna ikonka folderu. Poziom baterii informował, że pozostało jeszcze dziewięćdziesiąt osiem procent.
„Wystarczy”, pomyślał pan B. „Nie możemy się spieszyć”.
Było duszno. Nawet końcówka dnia nie chciała przynieść ukojenia. Przepocone ubranie kleiło się cały czas do ciała, a pot spływał po kręgosłupie niczym górski strumyk. Nawet teraz, gdy niemal nic nie miał na sobie. Jedynym ratunkiem miały być burze, które zapowiadali od początku tygodnia.
Mało prawdopodobne, że ktoś dzisiaj wybierze się na spacer po mieście, nie mówiąc już o zapuszczaniu się do tego miejsca.
Pan B rozejrzał się po pomieszczeniu.
Było w nim coś fascynującego. Coś, co przywodziło na myśl los człowieka. Niegdyś włożono w jego powstanie wiele wysiłku, stworzono coś fantastycznego, coś, co miało służyć dobremu celowi, ale ludzka pycha doprowadziła do tego, że miejsce, choć piękne, pozostawione zostało samo sobie. Miało odejść w zapomnienie i ostatecznie rozlecieć się w niebyt.
Ludzie chętnie tworzą, ale jeszcze chętniej niszczą.
Pan B wstał od laptopa i zbliżył się do dziewczynki.
– Obudź się, kochanie.
Pstryknięcie palcami sprowadziło jej świadomość. Otworzyła powoli oczy. Leżała spokojnie jak owieczka, ze wzrokiem utkwionym w sufit. Nie chciała na niego spojrzeć. Nie wiedziała, że tego chce. Nie wiedziała nawet, że kucnął tuż obok.
– Ludzie chętnie tworzą, ale jeszcze chętniej niszczą – zwrócił się do Marysi. Spocone żylaste dłonie pogłaskały włosy dziewczynki. – Ja też stworzę dziś coś wspaniałego, tylko po to, żeby to zniszczyć.
Czarny opel insignia przeciął skrzyżowanie i przemknął obok budynku Targów Poznańskich.
To było jedno z tych miejsc, którymi Poznań mógł poszczycić się w sferze biznesu. Od wschodu wchodziło się do oszklonego holu, tak wysokiego i szerokiego, że przypominał ogromne akwarium; i taką nazwą się posługiwano. Nad holem górowała iglica. Zbudowana w formie masywnego przeszklonego walca z nitowymi połączeniami, stworzonymi na wzór tych z wieży Eiffla. Mało kto wie, że kompleks powstał na terenie dawnych starych cmentarzy. Kiedy zbudowano pierwsze pawilony, głosy zmarłych zostały zagłuszone przez żywych, przedsiębiorczych biznesmenów.
Na chodniku po drugiej stronie ulicy grupka nastolatków polewała się wodą, matka i jej trójka dzieci szukały odrobiny ochłody w lodach na patyku, a zakochana para w japonkach szła powoli spacerkiem przed siebie, nie zwracając uwagi na ciężkie powietrze sierpniowego wieczoru.
Wnętrze opla stanowiło oazę. Z kratek deski rozdzielczej wydobywał się chłodny powiew. Zimny prysznic orzeźwił trochę Pakulskiego, choć telepata wciąż czuł się tak, jakby wleczono go przez pole kaktusów. Odbicie twarzy w bocznym lusterku tylko to potwierdzało. Wyglądał dokładnie tak, jak się czuł. Krótkie włosy miał zmierzwione, zarówno te ciemne na czubku głowy, jak i te na skroniach, przyprószone przez czas siwizną. Nie dbał specjalnie o fryzurę. Zresztą po co, skoro łyse zakola z roku na rok coraz bardziej pozbawiały go dumy. W hotelu wrzucił na siebie pierwsze lepsze ciuchy. Granatowa koszula, w której wystąpił w auli uniwersyteckiej, była pomięta i przepocona, dżinsowe spodnie nie nadawały się na taką pogodę. Na szczęście miał na nogach zwykłe tenisówki. Nie przepadał za eleganckimi półbutami, chociaż powinien wykazać się odrobiną elegancji i włożyć je na tego typu spotkanie.
Aspirant Podrez nie kłamał. Historia połączeń potwierdzała to, że dzwonił co najmniej dziesięć razy. Jeden telefon po drugim. Pakulski współpracował z policją od lat i wiedział, że mogą go z łatwością odnaleźć. Spotkanie w auli i panel naukowy zostały z pewnością rozreklamowane, więc wystarczył jeden telefon do organizatorów, aby dowiedzieć się, gdzie aktualnie przebywa, i „machnięcie blachą” przed twarzą Ukrainki, która wskazała jego pokój. Pytania do policjanta były więc zbędne.
– A więc potrafi znajdować pan ludzi – odezwał się Podrez.
– W większości przypadków – odparł Pakulski.
– I wystarczy panu jedynie rzecz zaginionej osoby albo fotografia?
– Tak.
– Bez tego się nie da?
– Jest trudniej. To jakby pan przyszedł z dolegliwością do lekarza, ale nie chciał zdradzić, co pana boli. W końcu lekarz odkryje prawdę, ale to wymaga więcej czasu i badań.
Podrez uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Wielu z nas uważa pana za kłamcę, ale wielu też w pana wierzy – powiedział i wyjął z kieszonki drzwi książkę, którą rzucił mu na kolana.
Pakulski nie musiał nawet patrzeć na okładkę. Adwokat umarłych. Autobiografia Michała Pakulskiego.
To właśnie z powodu tej książki przyjechał do Poznania. Opisał w niej najważniejsze sprawy kryminalne z dwudziestu pięciu lat swojej profesji. Na okładce pięćdziesięcioletni, krótkowłosy Michał Pakulski pochyla się nad zwłokami leżącymi w szuwarach. Czas go nie oszczędził, na szczęście obszedł się łaskawie z oczami. Podobno nie zmieniają się przez całe życie. Jego oczy były niebieskie niczym bezkres oceanu i nieodgadnione jak jego dno. Dzięki obróbce komputerowej udało się wygładzić zmarszczki, ale nawet najlepszy program nie był w stanie wymazać z twarzy zmęczenia. Podobnie jak niewielkiej blizny przecinającej prawą brew. Grafik co prawda mógłby ją usunąć, ale Pakulski nie wyraził na to zgody. Przeszłość nie jest krainą, którą można tak łatwo opuścić.
„Przydałyby ci się wakacje”, pomyślał, spoglądając na swojego bliźniaka na okładce. „Samotny urlop gdzieś daleko stąd”.
Białe obwódki wokół tytułu rozmazywały szary kolor okładki niczym wycieraczki poranną rosę. Pochylone litery układały się w słowa: Adwokat umarłych. Wydawca doradzał mu, żeby jako tła użyć dwóch głów połączonych falami, które miały symbolizować telepatię. Pakulski jednak się nie zgodził. Uważał, że to nieprawdziwe i pretensjonalne. Nikt przecież nie wiedział, jak to naprawdę wygląda.
W ciągu sześciu miesięcy Adwokat umarłych wspiął się na listy bestsellerów. Recenzenci pisali, że książkę czyta się jak dobry kryminał; z tą różnicą, że to nie fikcja, ale czysta prawda. Pakulski nie spodziewał się takiego zainteresowania. W katolickim kraju telepatia budziła przecież bardzo mieszane uczucia. Media także dolewały oliwy do ognia, a słowo „hochsztapler” stało się dla większości dziennikarzy ulubionym określeniem człowieka, który opisał w swojej książce ponad ćwierć wieku życia pomiędzy żywymi a umarłymi.
– A pan, aspirancie, po której stronie barykady stoi?
– Twardo stąpam po ziemi, panie Pakulski – odparł Podrez. – Łapanie przestępców to żmudna praca, dziesiątki godzin nad aktami, setki rozmów i trochę szczęścia. Ktoś coś widział, ktoś sobie coś przypomni albo poczuje wyrzuty sumienia.
– Nie wierzy pan w szósty zmysł?
– Żeby uwierzyć, muszę zobaczyć.
– To po co przyjechał pan po mnie?
– Oficer prowadzący mnie o to poprosił.
– Oficer?
– Starszy aspirant Wyka – poprawił się Podrez. – Prowadzi sprawę i wszystko wyjaśni panu na miejscu.
Kryminalni nie mieli wyczucia czasu. Składali mu zwykle niezapowiedziane wizyty. Potrafili dzwonić nad ranem albo w środku nocy. Pakulskiego nigdy nie ciągnęło do munduru, ale czuł się jak na służbie. Świątek, piątek, sobota – zawsze gotowy do działania.
W końcu ustalił zasady savoir-vivre’u. Wymagał najpierw rozmowy telefonicznej, żeby się umówić na konkretny, wygodny dla niego termin, a następnie prosił o przesłanie rzeczy. W końcu wykonywał wizję, zapisywał wszystko na kartce i odsyłał zainteresowanym. Z biegiem lat prosił już tylko o fotografię, nawet wysłaną ememesem. Tak się przyjęło i nikt nie zmieniał protokołu.
Aż do dzisiaj.
– Może mi pan powiedzieć coś więcej o tej dziewczynce?
Podrez rzucił mu krótkie spojrzenie.
– Dziewczynka ma siedem lat.
– I?
– I tyle wiem… – Rozłożył ręce.
Zatrzymali się na światłach.
– Ale sprawa jest poważna – ciągnął Pakulski.
– Inaczej nie szukalibyśmy pomocy u jasnowidza.
– Jednak nie włączył pan koguta.
Podrez wrzucił pierwszy bieg i ruszył natychmiast, gdy krwista czerwień sygnalizacji ulicznej zmieniła się w bursztyn.
– Po co wywoływać panikę? Zaginięcia dzieci to zawsze delikatna sprawa. Rozumie pan.
Pakulski zrozumiał, także drugie dno tych słów.
Jego obecność miała pozostać tajemnicą. W razie porażki nikt nie miał się o niej dowiedzieć. W razie sukcesu dostanie od policji podziękowanie. Kolejne potwierdzenie tego, że jego dar jest prawdziwy. Kolejna kropla w oceanie walki o dobre imię telepatii.
– Wiecie chociaż, gdzie zaginęła? – Pakulski podjął ostatnią próbę zdobycia informacji.
– Wiemy – odparł Podrez – ale to bardziej komplikuje sprawę. Na wszystkie pytania odpowie aspirant Wyka – dodał. – To ekspert od zaginięć.
Pakulski odetchnął ciężko.
– Mam nadzieję.
Wjechali teraz w labirynt wąskich uliczek, wzdłuż których stały stylowe kamienice. Ogródki kawiarniane zapełniły się gośćmi gaszącymi pragnienie schłodzonym piwem i innymi zimnymi napojami. Starsi mieszkańcy chowali się w cieniu. Niektórzy siedzieli na balkonach i korzystali z ostatnich promieni słońca. Wydawało się, że czas płynie tu leniwie, a sama dzielnica odpoczywa po upalnym sierpniowym dniu. I może tak było, ale zaparkowany obok trawnika samochód policyjny zdecydowanie zakłócał idylliczną atmosferę.
Podrez zatrzymał auto zaraz za wozem prewencji. Silnik zwolnił obroty, aż w końcu zamarł.
– Jesteśmy na miejscu.
Pakulski popatrzył przez szybę szeroko otwartymi oczami.
– Chyba pan żartuje! Tutaj zaginęła?
Brwi policjanta podskoczyły.
– Mówiłem, że miejsce tylko komplikuje sprawę.