Wybuchowa mieszanka tajemnicy z przeszłości i politycznej korupcji. Kolejny thriller autora powieści „Zabawka” i „Lockdown”.


MetroPodczas otwarcia budowy trzeciej linii warszawskiego metra dochodzi do serii eksplozji. Zapada się strop tunelu, a gruzy grzebią pasażerów. Ci, którym udało się przeżyć, robią wszystko, aby wydostać się na powierzchnię.

Na górze rozgrywa się właśnie konflikt polityczny i nikt nie chce wyjaśnić, co tak naprawdę spowodowało katastrofę.

Kiedy ocalali zaczynają ginąć jeden po drugim, okazuje się, że w ciemnościach czai się coś mrocznego.

Czy z tą tragedią ma coś wspólnego legenda o tajemniczym arsenale z powstania warszawskiego?
Komu zależy na tym, aby z metra nikt nie wyszedł żywy?

***

Z powieścią «Metro» można bawić się na różne sposoby. Powspominać wydarzenia i sytuacje, które miały miejsce w Polsce parę lat wcześniej. Posłuchać między kolejnymi rozdziałami polecanych tu przez autora utworów muzycznych. Wyszukiwać nawiązań do jego sympatii i antypatii politycznych i kulturowych. Albo po prostu chłonąć szaloną historię o tempie zapierającym dech w piersiach niczym brak powietrza w zawalonym tunelu metra.
Movies Room

Robert Ziębiński
Metro
Wydawnictwo Kobiece
Premiera: 27 października 2021
 
 


WARSZAWA
24 CZERWCA 2019 ROKU

GODZ._9.04

Chłopak ma może piętnaście lat. Jedna słuchawka w uchu, drugą obraca między palcami. Denerwuje się i nie potrafi tego ukryć. Pochyla się nad siedzącą kobietą, która coś do niego mówi. Nie słychać słów, ale z mowy ciała łatwo wyczytać, że nie jest to nic przyjemnego. Gdyby mógł, wsunąłby drugą słuchawkę do ucha, ale ma na tyle instynktu samozachowawczego, że tylko bawi się nią, czekając, aż matka, chyba matka, przestanie mówić. Ona też jest zdenerwowana. Na kolanach kurczowo trzyma czarną skórzaną teczkę. Palce prawej dłoni wbija mocno w skórę, która ugina się pod ich naporem. Zostaną ślady. Na pewno zostaną ślady. Ludzie często to robią. Nieświadomie przestają panować nad emocjami, przenosząc na przedmioty to, co w sobie noszą.
Na siedzeniu po drugiej stronie siedziała dziewczyna. Ciut starsza od chłopaka ze słuchawkami. Miała na sobie obcisłą bluzkę, która podkreślała kształt ciała i piersi. Za pasek obcisłych dżinsów włożyła iPhone’a. Słuchała muzyki, delikatnie kołysząc się do jej rytmu. Wystarczyło jedno spojrzenie w jej zmrużone oczy, by domyślić się, że w przeciwieństwie do chłopaka nie miała żadnych zmartwień. Uśmiechała się, a muzyka w jej uszach musiała grać na tyle głośno, że nie zwracała uwagi na to, co mówią inni.
Za to zdenerwowana matka wadziła mężczyźnie, który siedział obok niej. Patrzył z niesmakiem na kobietę, nerwowo kręcąc głową. Zapewne gdyby był to jego syn, przylałby mu, rozwiązując w ten sposób wszystkie problemy wychowawcze. Mężczyzna miał jakieś pięćdziesiąt lat, sporą nadwagę i mocno zaczerwienione policzki, które sugerowały, że raczej nie odmawiał kieliszka. Zwłaszcza gdy nalewał go sobie sam.
Poza nimi w wagonie siedziała elegancko ubrana kobieta, która cały czas pisała coś na telefonie. Palcami wyrzucała słowa z prędkością pocisków. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, że rozmowa nie była przyjemna. Zaciśnięte usta. Wściekłość w oczach. Nikt, kto tak wygląda, nie koresponduje z kochankiem. Chyba że przyłapał go na zdradzie. Kobieta miała sportową sylwetkę, spod spódnicy wystawały opalone, umięśnione łydki. Miała na sobie kostium sugerujący, że najprawdopodobniej pracuje w jakimś urzędzie lub banku. Chyba że… Chyba że jechała na spotkanie biznesowe. Jeśli tak było, to sądząc po tym, z jaką zaciętością odpisywała na wiadomości, trudno będzie uznać je za udane. Zwłaszcza dla drugiej strony.
Na skraju ciągu siedzeń siedziała starsza pani. Pół przejścia zajmował jej wózek, w którym zapewne woziła zakupy i wszystkie dokumenty. Starsi ludzie są niereformowalni. Doskonale wiedzą, że nie należy zabierać ze sobą wszystkich ważnych dokumentów, a i tak zazwyczaj pakują je na dno swoich wózków zakupowych, jakby fakt, że nie będą mieli ich pod ręką, mógł stanowić dla nich zagrożenie.
Na końcu wagonu, na podłodze, tuż obok drzwi łączących przedziały, siedział mężczyzna. Długie, tłuste włosy i gęsta broda skutecznie uniemożliwiały określenie jego wieku. Mógł równie dobrze mieć pięćdziesiąt lat, jak trzydzieści. Jedno było pewne – był bezdomny. Mimo że na zewnątrz było ciepło, mężczyzna miał na sobie kilka warstw ubrań. Ponieważ nikt nie usiadł obok niego, można było się domyślić, że roztacza wokół sobie niezbyt przyjemną woń. Zapach zmarnowanego życia, rozczarowania i smutku. Nikt nie lubi tego zapachu, bo uświadamia on, jak niewiele dzieli szczęście od upadku. Jak krucha jest granica między „mam wszystko” a „jestem nikim”, człowiekiem, od którego odruchowo odwracamy wzrok, gdy przypadkowo spotykamy go na ulicy. Bezdomnych lepiej nie widzieć. Tak łatwiej jest wmówić sobie, że nigdy nie podzielimy ich losu. Mężczyzna trzymał w dłoniach wysłużony egzemplarz Anny Kareniny. Smutna powieść w dłoniach smutnego człowieka. Książka pełna była zakładek, które wystawały spod rozpadającej się okładki.
Przy drzwiach stał może dwudziestopięcioletni mężczyzna z tatuażem na udzie. Tani tribal, który zapewne nic, ale to nic nie miał wspólnego z żadnym plemieniem. Miał wyglądać. Choć do tego przydałoby się ciut więcej mięśni. Mężczyzna trzymał się poręczy i wpatrywał się w ruchomą przestrzeń za drzwiami.
Po drugiej stronie wagonu, dokładnie naprzeciwko Bezdomnego, siedziałam ja. Na głowie czapeczka z daszkiem mocno nasunięta na oczy. Włosy związałam w kucyk. Miałam na sobie bluzę z długimi rękawami. Mimo że zapowiadano na dziś upały, bluza była potrzebna. Praktyczna. Ludzie zapamiętują drobne szczegóły. Groźne spojrzenie, splunięcie na podłogę, logotyp na koszulce, kolczyk w nosie. I tatuaże. W moim przypadku bluza idealnie zakrywała wszystko, co miałam wytatuowane, a o tej porze jeszcze nie rzucała się tak bardzo w oczy. Gdybym siedziała w metrze jakieś dwie godziny później, zapewne miałabym na sobie białą, pospolitą koszulę. Do bluzy ciemne spodnie, szara koszulka. Zero logotypów. Zero czegokolwiek, co mogłoby sprawić, że ktoś zwróci na mnie uwagę. W uszach miałam bezprzewodowe słuchawki, w których Charles Mingus grał swoją wersję Laury. Standard jazzowy skomponowany przez Davida Raskina. Jedna z tych żarliwych ballad, przy których serca nawet największych twardzieli pękają na pół, krwawiąc obficie. Laura. Tajemnicza, piękna kobieta, która została zamordowana, by nagle powrócić zza grobu. Przynajmniej tak było w filmie Otto Premingera, do którego powstała. Tajemnicze kobiety wracają zza grobów. Coś o tym wiedziałam.
W przeciwieństwie do dziewczyny słuchającej muzyki nie poruszałam się w rytm pulsującego basu Mingusa. Starałam się być nieruchoma. Niezauważalna. Tygrysy w poszukiwaniu ofiary potrafią przejść ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, a potem kilka godzin czekać nieruchomo w ukryciu, aż ta w końcu się zjawi. Nigdy wcześniej tak o sobie nie myślałam, ale w tym, co robiłam, było coś zwierzęcego. Przejechałam ponad trzysta kilometrów, by dostać się do Warszawy. Zabiłam po drodze cztery osoby. Każda z nich zasłużyła na śmierć. Czekałam nie kilka godzin, ale ponad pół roku. Z ukrycia uczyłam się zwyczajów mojej ofiary.
Czekałam.
Patrzyłam.
Czekałam.
Był tam. Drzwi za Bezdomnym. Przez szybę widziałam jego ochroniarzy. Zawsze dwóch, zawsze tych samych. Mogłam zabić go wiele razy, nie musiałam czekać aż do dziś, ale coś wewnątrz mnie podpowiadało mi, że będę widziała, kiedy nadejdzie odpowiedni moment.
Stefan Terlecki.
Wszystko miało skończyć się na Terleckim. Wszystko od niego się zaczęło. Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy miałam dziesięć lat i nie miałam pojęcia o jego istnieniu. W 1987 roku Terlecki miał zginąć. Ale nie zginął. Za to dwadzieścia lat później przez niego zginął mój przyjaciel. Jedyny człowiek, który się mną opiekował. Dwadzieścia lat później zginie Terlecki. I tak się nażył.
Patrzyłam.
Ochroniarz, którego głowę widziałam, ma ksywę Tancerz. Piętnaście lat w GRU. Dziesięć lat u Terleckiego. Bezwzględny zabójca. Być może mogłabym go pokonać. Jestem lżejsza, zwinniejsza, ale walka z nim sprawiłaby, że Terlecki uciekłby w towarzystwie drugiego ochroniarza, a potem zapewne zapadłby się pod ziemię. Tancerz. Miałam dla niego w kieszeni strzykawkę z botuliną. Klasyczny jad kiełbasiany. Tysiące kobiet widzą w nim przyszłość i nadzieję na lepszy wygląd, za to stężona dawka mogłaby zabić niemal całe życie na Ziemi. Wystarczy tylko, że otrę się o Tancerza w tłumie. Maleńkie ukłucie, którego nawet nie poczuje. Może nawet spojrzy mi w oczy. Choć będzie to mgnienie oka. Umieranie zajmie mu około dwóch sekund.
Drugi ochroniarz był zwyczajnym żołnierzem. Nawet nie zauważy, kiedy podejdę i pchnięciem noża przetnę mu tętnicę udową.
Potem zostanie Terlecki.
Ten, którego nie widziałam.
Ten, przez którego stałam się tym, kim jestem.
Pozbawioną ludzkich odruchów morderczynią. A przynajmniej za taką uznawali mnie moi wrogowie.
Jeszcze trzy przystanki.
Zawsze wysiada na Racławickiej.
To jego poniedziałkowy rytuał. Być bliżej ludzi. Przejechać się metrem. Wejść do mieszkania. Wyjść z niego. Wrócić już samochodem. Jeden jedyny raz, kiedy wchodził między ludzi.
Czekałam. Głos w głośniku poinformował, że następną stacją będzie Metro Politechnika.
Około sześciu minut. Potem dwie minuty w przejściu. Gdy ruchome schody będą wznosić się na powierzchnię, wywiozą na nią ciało Terleckiego.

CZĘŚĆ I
CZTERY GODZINY WCZEŚNIEJ
WALK LIKE A MAN

ROZDZIAŁ 1

GODZ._5.05

Dzień dobry, Warszawo! Mówi do was Paweł Tkacz, słuchacie poranka w Radiu WSK. Będę towarzyszył wam w tym trudnym lądowaniu w nowym tygodniu. Dziś słoneczną i suchą pogodę będzie zapewniał wyż rozciągający się nad Morzem Bałtyckim. Zapowiadana najwyższa temperatura w stolicy to dwadzieścia siedem stopni! Nie wychodźcie bez kapeluszy! A swoją drogą, jak wam minął długi weekend? Wczoraj na trasach dojazdowych zarejestrowano największe korki od dekady. Znaczy, że warszawiacy wrócili. Wyspani czy nie? Ja, mówiąc szczerze, niezbyt, ale powiem wam, co najlepiej działa na pobudkę! Gorąca kawa oraz Frankie Valli i The Four Seasons! Dzień dobry, Warszawo. A teraz Walk Like a Man!

GODZ._5.06

Wojciech Mitka czekał w kabinie dostawczej „kaczki”, czyli mercedesa 310, z paką wyładowaną kwiatami, na swojego syna Mikołaja. Dzieciak miał szesnaście lat, właśnie zaczął wakacje, a jeśli chciał jechać z kumplami pod namiot, musiał przez dwa tygodnie pomagać ojcu w rozwożeniu towaru. Prosty układ. Praca w zamian za przyjemność. Dzieci należy uczyć odpowiedzialności, inaczej będą myślały, że w życiu wszystko dostaje się za darmo. A tak nie jest. Na luksus trzeba zapracować, a Wojciech wiedział o tym doskonale. Zanim przejął hurtownię kwiatów po ojcu, pracował dla niego blisko dwadzieścia lat. I pewnie pracowałby jeszcze dłużej, gdyby ojca nie zabrał nagły zawał. Zmarł, wyładowując skrzynkę holenderskich tulipanów, tuż przed szóstą rano w Dzień Kobiet. Matka Wojciecha, zamiast płakać i rozpaczać po mężu, powiedziała, że był to prezent od Boga, Wojciech senior bowiem miał ciężką rękę, a ona wiedziała o tym najlepiej. Nie była w stanie zliczyć, ile razy ukrywała siniaki pod grubą warstwą pudru. On także nie rozpaczał, ale z powodów zupełnie innych niż matka. Jemu śmierć ojca otwierała zupełnie nowe możliwości. Stary wyznawał zasady dawnej szkoły biznesu. Zero kredytów, stali dostawcy, zero ryzyka. Wojciech chciał inaczej. Jeśli miał babrać się w sadzonkach i kwiatach, chciał sprowadzać je z Chin, mieć zaplecze finansowe i zalać rynek. Być numerem jeden. I prawie mu się to udało. Prawie, bo wdrażanie nowego systemu dystrybucji zajmowało o wiele więcej czasu, niż myślał, więc na razie musiał jak zawsze rozwozić towar po klientach. Zazwyczaj robił to któryś z jego kierowców, ale dziś po długim weekendzie wszyscy poprosili o wolne, on zaś uznał, że wykorzysta ten czas na uczenie młodego. Chłopak musi zająć się czymś pożytecznym, a nie tylko niszczyć kolejne pady, grając na PlayStation.
Czekając na Mikołaja, palcami wybijał na kierownicy rytm piosenki. „Kiedyś to były przeboje – pomyślał. – Dało się je nucić, nogi same tańczyły, nie to, co teraz”. Czasami Wojciech podsłuchiwał dźwięki, jakie płynęły z pokoju Mikołaja. Były koszmarne. Naładowane elektroniką i głosami rodem z jakiegoś koszmaru. Nie, stanowczo dwudziesty pierwszy wiek ze swoją muzyką nie należał do jego ulubionych.
– Mikołaj!!! – wrzasnął, a echo niosło głos w pustym garażu. – Na Boga, chłopaku!
Przez chwilę nikt nie odpowiadał. Wojciech robił się coraz bardziej niecierpliwy. Musieli dotrzeć do kwiaciarni na Solcu, potem pojechać do Wilanowa. Najszybciej będzie mostem Śląsko-Dąbrowskim, potem tunel. W ten sposób zawsze unikał wczesnoporannych korków, kiedy warszawiacy traktowali swoje samochody jak przedłużenie sypialni i jechali tak wolno, jak tylko to było możliwe. Oczywiście jeśli Mikołaj dalej będzie się tak guzdrał, to wyjeżdżając z Solca, wpadną w korek niemal aż po sam Wilanów.
– Ru… – miał krzyknąć, ale nie dokończył.
– Jestem – przerwał mu głos nastolatka.
Mikołaj miał na sobie pomarańczową rozpinaną bluzę, koszulkę z jakimś brodatym facetem, podobno z popularnego serialu, i błękitne dżinsy.
– Mogłeś założyć ciemne spodnie. Ziemią się wybrudzisz – zauważył ojciec.
– Dam radę – odparł chłopak, dźwigając z podłogi w garażu skrzynki z sadzonkami.
Wojciech spakował na tył samochodu cięte kwiaty, zostawiając dla syna ciężkie skrzynki z ziemią i rośliny ogrodowe. Skoro chce wakacji, niech na nie zapracuje.
Kwadrans po piątej Mikołaj usiadł na fotelu pasażera. Na jego błękitnych dżinsach pojawiła się pierwsza czarna plama po skrzynce.
– Dobra, to jedziemy – powiedział Wojciech.

ROZDZIAŁ 2

GODZ._5.22

Ten poniedziałek będzie nie tylko słoneczny, ale też i niezwykle dla warszawiaków ważny. Pamiętacie, że to dziś? I nie mówcie mi, że nie wiecie, o czym mowa. Tak! To dziś o dziewiątej rano prezydent naszej stolicy Grzegorz Bolesławski zainauguruje na stacji Metro Politechnika odwiert trzeciej linii metra! Tarcza TBM 1 o nazwie „Karolina” zostanie wprowadzona przez szyb i powoli zacznie wiercić tunel w stronę Dolnego Mokotowa. Projekt budowy trzeciej linii metra zakłada ukończenie jej w roku dwa tysiące dwudziestym trzecim. Wiecie, tarcza TBM waży – uwaga, uwaga – czterysta ton! Nie chciałbym, żeby kiedykolwiek upadła mi na nogę. A na razie, kochani, posłuchajmy starego dobrego Jamesa Browna. Wspólnie z Dee Felice Trio. Sunny w Radiu WSK. Niech to będzie dobry poniedziałek.

GODZ._5.23

Nie zmrużył oka. Całą noc analizował stare mapy kanalizacji miejskiej. Choć od pół roku nie miał już w zasadzie nic do powiedzenia zarówno w kwestii wytyczania linii metra, jak i inauguracji odwiertu, Tytus Dobroczyński nie miał zamiaru spocząć na laurach i do ostatniej chwili rozpracowywał każdą możliwą komplikację. W końcu miasto płaciło mu za analizę potencjalnych niebezpieczeństw, na jakie mogłaby natrafić tarcza TBM, i choć jego przełożeni uznali, że trasa tuneli wyznaczona jest perfekcyjnie, to chciał być pewien.
W zasadzie to do 18 czerwca nie miał żadnych wątpliwości. A potem na urodzinach Kasi, jego przyszłej żony, jej dziadek od niechcenia rzucił żart, że przekopując się przez Mokotów, zapewne trafią na jakiś podziemny cmentarz i tyle będzie z tego całego metra.
Kiedy robiono odwierty pod drugą linię, trafiono na poniemiecką bombę ważącą 250 kilogramów. Znaleziono ją na Bródnie, gdzie nikt nie spodziewał się pozostałości po wojnie. Ale w centrum? Pacyfikacja Mokotowa podczas powstania warszawskiego była zaciekła i okrutna, ponoć nie tylko dlatego, że powstańcy bronili się do upadłego, ale, jak głosiła plotka, mieli ukryty w kanałach arsenał broni, który Niemcy chcieli za wszelką cenę zdobyć. Oczywiście to mogła być bajka, miejska legenda, w końcu w drugiej połowie września powstanie dogorywało, ale jeśli istniały jakieś kanały, o których po nalotach zapomniano… Gdyby „Karolina” przypadkiem wjechała w taki arsenał, w powietrze wyleciałoby centrum miasta. Ofiary liczono by w setkach tysięcy, a odpowiedzialność za to spadłaby tylko na jedną głowę. Jego. Miał trzydzieści lat, planował ślub i karierę w Ratuszu. Na komfort ludobójstwa nie mógł sobie pozwolić. Nawet jeśli większość ludzi doprowadzała go do szewskiej pasji. Dlatego wygrzebał z archiwum plany kanalizacji z 1938 roku i metr po metrze sprawdzał je, porównując z tymi obowiązującymi dziś.
Kasia się wściekła. Mieli jechać do Mikołajek na imprezę jej kuzynki Hanki. Mieli. W końcu w Boże Ciało wsiadła w samochód i pojechała sama. Od tamtej pory nie odbierała telefonów od Tytusa. Co zresztą nie było zbyt skomplikowane, bo zadzwonił do niej tylko raz, wychodząc z założenia, że on potrzebuje się skupić, a trajkotanie narzeczonej o tym, jak po raz kolejny jego praca przeszkadza im w życiu, tylko wybijałoby go z rytmu.
Warszawa w przeciwieństwie do takiego Londynu nie była głębokim miastem. Tam linii metra było jedenaście, łącznie miały dwieście siedemdziesiąt przystanków, a najdłuższa, Central Line, ciągnęła się aż siedemdziesiąt cztery kilometry. To były dane oficjalne. Nieoficjalne mówiły o setkach porzuconych tuneli, stacjach zapomnianych przez architektów i pracowników. No i co najważniejsze, tam ponad dwieście kilometrów metra ciągnęło się ponad dwadzieścia metrów pod ziemią. W Warszawie jedna, dosłownie jedna stacja była na głębokości około trzydziestu metrów. Reszta wykopana była na poziomie między pięć a osiem metrów. Kanały zaś sięgały pięciu metrów pod ziemią.
Zdrowy rozsądek mówił, że nawet jeśli w trakcie budowy trafiliby na stare kanały, to prawdopodobieństwo, że drgania powodowane przez pracę TBM wyrządzą jakieś szkody, było równe zeru. Tyle że zdrowy rozsądek nie zakładał, że w podziemiach mogą znajdować się zapomniane przez Boga i weteranów amunicja, trotyl i inne rzeczy, które przydawały się warszawiakom w 1944 roku. Eksplozja na siedemdziesiątą piątą rocznicę powstania – to byłby kolejny koszmar kończący karierę nie tylko jego, ale i połowy Ratusza. Dlatego od 19 czerwca dzwonił jak szalony do prezydenta, prosząc go o przełożenie otwarcia budowy, aż zdobędzie stuprocentową pewność. Usłyszał tylko zapewnienie, że jedyna katastrofa, jaka ich czeka, to wizerunkowa, jeśli nie odpalą budowy na czas.
Spodziewał się tego. Bolesławski miał inaugurować budowę w marcu, bezustanne przekładanie przez Ratusz daty sprawiło, że rządząca w Polsce opozycja polityczna prezydenta zaczęła nazywać go „Boleksławski”. Przed Grzegorzem jeszcze trzy lata kadencji i liczył na to, że zarządzanie stolicą będzie dla niego przepustką do rządzenia Polską, dlatego budowa metra musiała ruszyć. I musiała być sukcesem.
– Chciałbym – odezwał się nagle Tytus, słuchając śpiewającego Jamesa Browna. – Chciałbym, żeby te ciemne dni były już za mną.
Brown snuł opowieść o tym, jak miłość rozświetla świat, a Tytus porównywał linie kanalizacyjne biegnące w okolicach tunelu średnicowego z tymi, którymi dziś odprowadzane są nieczystości z centrum miasta. Przez cały czas miał wrażenie, że czegoś nie widzi. Ale nie miał pojęcia czego.

GODZ._5.24

Czerwony dostawczy mercedes minął punto Edyty Wdowiec tuż przy wjedzie do tunelu na Wisłostradzie. Samochód pędził tak szybko, że aż podskoczyła na siedzeniu, gdy ją minął.
– Debil – rzuciła pod nosem.
Była zmęczona i nie miała na nic ochoty. Zwłaszcza zaś na pracę od szóstej rano w delikatesach Euro. Stała tam na kasie od 2016 roku. Wcześniej pracowała w sieci Carrefour, ale Euro płaciło dwa razy lepiej. To wciąż nie były pieniądze, dla których warto zabić, ale przynajmniej w końcu mogła coś odłożyć. Miała dwadzieścia cztery lata. Za maksymalnie dwa lata zamierzała otworzyć własny sklep. Może razem z witryną w internecie. Zakupy dla tych, którzy cenią komfort małych, osiedlowych sklepów. Norbert, chłopak, z którym spotykała się od pół roku, mówił, żeby przenieśli się do Dover, gdzie mieszkała jego siostra. Socjal plus praca w hotelu dawały jej większy dochód niż to, co razem zarabiali w Polsce. Tyle że siostra Norberta miała trójkę dzieci, na które pobierała świadczenia, i męża, który na lewo dorabiał w porcie. A Edyta nie chciała niczego ani na lewo, ani od państwa. Chciała mieć coś swojego. Za swoje. Delicje Edyty. Tak miał nazywać się jej sklep. Norbert śmiał się, że delicje ma między nogami, na co zawsze odpowiadała, że jeśli chce jeszcze kiedyś ich skosztować, powinien natychmiast przestać żartować. Przestawał. Lubiła, gdy kosztował jej delicji. Miał delikatny język i zwinne palce. Nie chciała z nich rezygnować. Zresztą to przez to całonocne kosztowanie była tak wymęczona. Choć przecież mówiła mu, że rano idzie do pracy.
Na myśl o tym, co robiła w nocy, odruchowo przesunęła ręką po udzie. Uśmiechnęła się do siebie, po czym lekko przygryzła wargi.
– Och… – powiedziała do siebie rozmarzonym głosem.
W radiu piosenka, która zaczynała się jak ballada, zamieniła się w dynamiczny kawałek z kobiecym głosem zawodzącym I love you. Ręka Edyty zaczęła wybijać rytm tak mocno, że dziewczyna nie zwróciła nawet uwagi na mijający ją po lewej stronie motocykl.

GODZ._5.25

Kawasaki ninja było marzeniem Marka, odkąd zrobił prawo jazdy na motocykl. Odkładał na ZX-10R równy rok. Przez ten czas jadł głównie zupki chińskie, nie chodził na imprezy i brał nadgodziny w straży miejskiej tylko po to, by w końcu usiąść na siedzisku ninji. Oczywiście mógł pójść na skróty. Mógł przytulić kilka kopert, jak robili to jego koledzy, ale ojciec nauczył Marka, że bycie uczciwym na dłuższą metę opłaca się o wiele bardziej niż kombinowanie. Poza tym kiedy kupuje się coś za własne, uczciwie zarobione pieniądze, cieszy to o wiele bardziej niż kradzione.
I w tym ojciec się nie mylił. Zielona ninja była jego od tygodnia, a on wciąż cieszył się nią tak samo jak pierwszego dnia, gdy usiadł za jej kierownicą.
Wjechał do tunelu, łamiąc wszystkie ograniczenia prędkości. W okolicach przystanku Centrum Nauki Kopernik na liczniku miał dwieście dwadzieścia kilometrów.
Pochylony nad kierownicą, wsłuchując się w odgłos silnika potęgowany przez mury tunelu, nie zwrócił uwagi na dziwny metaliczny dźwięk, jaki rozległ się przed nim. Ale nawet gdyby go usłyszał, prędkość, z jaką pędził, nie pozwoliłaby mu zareagować.

GODZ._5.25

James Brown wysokim głosem puentował piosenkę Sunny, gdy Mikołaj wcisnął w radiu przycisk zmieniający stację.
– Ej! – krzyknął Wojciech Mitka. – Nie w takim momencie!
Próbował odsunąć rękę syna od panelu radia, ale w tej samej sekundzie usłyszał huk. Obaj spojrzeli na jezdnię. Po prawej stronie powinni mijać przystanek autobusowy. Powinni, wiata bowiem wydawała się poruszać, jakby jakaś siła uniosła ją metr nad ziemię, a potem rzuciła w ich stronę.
Wojciech odbił kierownicą w lewo. Sadzonki i kwiaty załadowane na tył mercedesa zaczęły się wywracać.
– Kurwa mać – zaklął Wojciech, po czym spojrzał na syna.
Pomarańczowa bluza Mikołaja robiła się czerwona, a błękitne dżinsy – brudnoszare. Ułamek sekundy później Wojciech zobaczył, jak głowa jego syna toczy się po desce rozdzielczej. W tej samej chwili pręt wyrwany z przystankowej wiaty, który obciął głowę Mikołaja, przebił się przez środek twarzy Wojciecha. Martwe ciało puściło kierownicę.

GODZ._5.26

Ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślał Marek, zanim dostawczy mercedes pojawił się na jego drodze, była kanapka z żółtym serem. Miał ochotę na kanapkę z żółtym serem i majonezem. Pół sekundy później jego nowa ninja uderzyła w bok mercedesa. Prędkość, z jaką pędził, wyrzuciła go z siedzenia. Gdy uderzył o asfalt siedem metrów dalej, już nie żył. Jego serce pękło od impetu uderzenia.

GODZ._5.26

– To niemożliwe – wyszeptała Edyta.
Jej stopy uznały jednak, że kula ognia, która jeszcze niedawno była nowym motocyklem kawasaki, jest jak najbardziej realna, i wcisnęły pedał hamulca.
Za późno.
Płonący wrak motocykla najpierw odbił się od maski punto, a potem wbił się przez przednią szybę od strony kierowcy, zamieniając zmęczone ciało Edyty Wdowiec w krwawą breję połamanych kości i przerwanych tętnic.
Edyta nie mogła już słyszeć, jak jadące za nią samochody hamują. Nie czuła, jak coś uderza w jej bagażnik. I nie zauważyła, że do środka resztek po jej punto wpadło ciało siedemdziesięcioletniego pana Zygmunta, który dorabiał do emerytury w Arkadach Kubickiego jako strażnik pobierający opłaty za wjazd.

 
Wesprzyj nas