“Powrotny z Wrocławia” to wielka historia i zwykłe życie splecione w pełną napięcia opowieść, w której nic nie jest oczywiste. Do samego końca nie będziecie wiedzieć, kto tu jest ofiarą, a kto winnym.
W środku nocy Anna Geier dowiaduje się o samobójczej śmierci niepełnosprawnego brata. Gdy wraca do rodzinnego domu, spada na nią kolejny cios – rodzice zastawili willę na wrocławskich Krzykach, by sfinansować dożywotnią opiekę nad chorym synem, a do drzwi puka nowy właściciel, dopominając się o swoje mienie.
Anna próbuje wyjaśnić tajemniczą śmierć Marka oraz ochronić rodziców przed oszustami i bezdomnością. Pomaga jej niewidziana od ćwierć wieku koleżanka z liceum, która już jako bogata bizneswoman z Dubaju wraca nagle do ich życia.
Jednak czy przyjaciele nie są wrogami, a ofiary są bez winy? Czy dobro nie jest złem, a zbrodnia sprawiedliwością? Dlaczego tajemniczemu dobroczyńcy tak bardzo zależy na przejęciu domu staruszków i jaki związek mają te wszystkie tragedie z niewyjaśnionym od lat pobiciem podczas demonstracji Solidarności w 1982 roku?
Kryminalna intryga, aktualne problemy społeczne, a przede wszystkim opowieść o wyborze pomiędzy szczęściem a koniecznością, uczciwością a lojalnością, miłością a chciwością. Zaskakujące zwroty akcji oraz nietuzinkowi bohaterowie zmagający się z ciężarem dawnych doświadczeń i bieżących wyborów. Jak zakończy się walka dramatów teraźniejszości z klątwami przeszłości?
Powrotny z Wrocławia
Wydawnictwo Initium
Premiera: 27 kwietnia 2022
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
5 kwietnia 2015, niedziela, Wrocław
W lodówce były dwa jajka. Paweł Woźniak nie miał pojęcia, kiedy je tam umieścił. Równie dobrze mógł to zrobić kilka dni, jak i kilka tygodni temu. Raczej nie miesięcy. Pewnie nawet w lodówce zaczęłyby śmierdzieć. Postanowił zaryzykować i je ugotować. W końcu była Niedziela Wielkanocna, wypadało zjeść śniadanie przynajmniej trochę nawiązujące do świątecznej tradycji.
Ustawił rondel na płycie elektrycznej i spojrzał na zegarek. Równo po pięciu minutach wyjął jajka z wrzątku. Położył na talerzyku. Ukroił kilka kromek chleba i parę plastrów żółtego sera. Masło przełożył na niewielki spodek. Obok postawił plastikową solniczkę w kształcie pomidora. Przygotowania przerwał mu dzwonek do drzwi. Właściwie dzwonki, dwa krótkie i jeden niekończący się. Wiedział, kto przyszedł, i był pewny, że świdrujący dźwięk nie ustanie, dopóki drzwi nie zostaną otwarte. Obrócił wózek o sto osiemdziesiąt stopni i skierował się do przedpokoju. Przekręcił zasuwkę i otworzył drzwi.
– No co jest, Pawełku? Kółek nie nasmarowałeś, że tak się guzdrzesz? – W progu stał wysoki, wysportowany mężczyzna. Jego smukłą sylwetkę podkreślał szyty na miarę garnitur. Roześmiał się szeroko, odsłaniając równe i białe zęby. – Na co czekasz? Rusz się. Nie będę się przeciskał przez twój dwukołowy bolid. Zaopatrzenie przywiozłem.
„Skończył się spokój”, pomyślał Paweł i wycofał się do kuchni.
– Wchodź, Michał. Nie krępuj się. Czuj się jak u siebie – rzucił z przekąsem. – Mógłbyś zapamiętać, że wózek inwalidzki ma cztery koła. Dwa duże i dwa małe.
Gość wszedł energicznie i z grymasem niesmaku rozejrzał się po niegdyś białych ścianach, niemalowanych od kilkunastu lat. Poczuł wymieszane zapachy potu, rozkładającego się jedzenia na niemytych talerzach oraz technicznych smarów i oliwy. To miało być schludne małe mieszkanko z kącikiem do majsterkowania. Niestety, mężczyzna na wózku szybko przemienił je w coś pomiędzy warsztatem a tanią noclegownią.
– O, widzę, że śniadanko zacząłeś. Jaj nie pomalowałeś i pewnie nie poświęciłeś. – Michał Adamczyk zaśmiał się tubalnie. Na kuchennym stole postawił dużą sportową torbę. – Wypakuj to… albo nie. Ja wsadzę wszystko do lodówki, a ty się ubierz jakoś porządnie i jedziemy. Kasia i dzieciak czekają na nas ze śniadaniem.
– Jestem ubrany…
– Chłopie, jesteśmy już dawno po pięćdziesiątce! Jesteśmy dorosłymi mężczyznami. Jest Wielkanoc. Włóż coś innego niż dres. Nie rób z siebie jakiegoś olewacza i nie udawaj szczyla. No już, koszula, mogą być sztruksy i normalne buty – instruował Michał, rozstawiając na półkach w lodówce półmiski pełne jedzenia. – Na prysznic i golenie nie ma czasu, ale psiknij na siebie dezodorantem i jakąś wodą po goleniu. Jeżeli masz…
Od lat, dwa razy w roku, odbywał się podobny rytuał. W Niedzielę Wielkanocną i dziesiątego sierpnia w dniu urodzin Pawła. Michał zawsze wpadał z zapasami jedzenia przygotowanymi przez żonę Kasię. Potem zabierał go na cały dzień albo dwa do swojej willi w podwrocławskiej Wiszni Małej. A Paweł Woźniak za każdym razem stwarzał pozory, że wizyta gościa jest niespodzianką. Michał Adamczyk był wystarczająco bogaty, żeby wybudować sobie okazałą rezydencję w Ramiszowie, jak to uczyniło wielu znanych i bogatych wrocławian. Zwłaszcza że jego głównym źródłem dochodów były nieruchomości. On jednak wolał mniej prestiżową, choć pobliską lokalizację.
– Dobra, dobra, zaraz się ogarnę. – Woźniak podjechał do szafy i zaczął grzebać w szufladach. – Daj mi kilka minut.
– Tylko pospiesz się, wiesz dobrze, że Kasia lubi punktualność. W międzyczasie przyniosę z samochodu maszynę. Stara, pewnie jeszcze naziści na niej pisali. Walizkowy diplomat. Zrobisz? Będzie mi pasować do gabinetu.
Do Wiszni Małej dotarli po kwadransie bardzo szybkiej jazdy. Żona i córka Adamczyka czekały na nich przy zastawionym stole. Po świątecznym śniadaniu przeszli na taras. Pogoda była słoneczna, ale temperatura dosyć niska. Michał włączył parasol grzewczy na podczerwień. Córka Adamczyków zjadła dwa kawałki makowca i poszła do koleżanki.
– To co, tradycyjnie opowieść o początkach biznesowego imperium? – Kasia żartobliwie szturchnęła męża.
– Błagam, przestańcie. Michał, katujesz wszystkich tą historią przy każdym spotkaniu. Ile można? – Paweł na znak protestu uniósł przednie koła wózka i zatańczył na tylnych. – Nawet mój rumak od tego gadania wariuje.
– Rumak?! Kiedyś chłopcy mówili konik? – Kasia parsknęła śmiechem. – Zarozumiały jak zawsze.
– Opowiadam, bo to prawda. Gdyby nie ty, nie miałbym tego wszystkiego. – Michał zakreślił ręką łuk i popatrzył na Pawła. – Dziękuję.
– Bo wszyscy wiemy, że Paweł chciał zostać pisarzem i napisał opowiadanie o właścicielu luksusowego domu starców w Walimiu… – zaczęła Kasia. – …który zabijał pensjonariuszy, jak tylko przepisali na niego swoje domy i mieszkania… Starczy, bo jeszcze wyjdzie, że Michał zabija ludzi.
– A ja tylko skojarzyłem opiekę z nieruchomościami. Bez zabijania! – Michał zaśmiał się głośno. – Ucywilizowałem twoje opowiadanie i wcieliłem w życie.
– A ja nie zostałem pisarzem, tylko naprawiam maszyny, na których nikt już nic nie napisze.
– A ja kocham was za to, że jesteście tacy, jacy jesteście. – Kasia uśmiechnęła się. – To znaczy tacy okropni.
– Teraz już wiesz, że ona jest zboczona – powiedział Michał i wszyscy parsknęli śmiechem.
– Mama? Co się sta… – Nie zdążyła dokończyć. Nie musiała. Telefon o czwartej rano może oznaczać tylko złe albo bardzo złe wiadomości.
– Aniu, córeczko, przyjeżdżaj natychmiast, Mareczek nie żyje… – Usłyszała w słuchawce łamiący się głos.
– Co ty mówisz? Co się stało?
– Przyjedź, córeczko, przyjedź. My z ojcem już nie możemy… – Głos matki przeszedł w szloch.
– Jutro będę we Wrocławiu. To znaczy dzisiaj. Tylko się spakuję i jadę. Dasz mi tatę?
– Przyjedź szybko. Ojciec nie da rady podejść do telefonu.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, mama przerwała połączenie. „Trzeba jechać”, pomyślała i wstała ze starego, wybitego fotela. Siedziała na nim bez ruchu od osiemnastej. Dokładnie przez ostatnich dziesięć godzin, odkąd wróciła od lekarza. Doktor Brigitte Kranz niczego nie ukrywała przed swoimi pacjentami. Nie starała się ich pocieszać ani tym bardziej oszukiwać. Tak też postąpiła w przypadku Anny Geier z domu Król. Przekazała diagnozę, a raczej wyrok, nie pozostawiając złudzeń. Anna wiedziała, że nie jest dobrze, ale nie spodziewała się, że choroba jest tak zaawansowana. Trzy, może sześć miesięcy. Ostatnie będą bardzo bolesne, wręcz nie do zniesienia. Tyle zapamiętała z wizyty w Bürgerhospital na Nibelungenallee w północnej części Frankfurtu nad Menem. Nie pamiętała, jak dotarła do domu. To musiał być cud, że bez wypadku pokonała dziesięć kilometrów do Offenbach, gdzie wynajmowała niewielkie mieszkanie.
Spakowała komputer, kosmetyczkę i trochę przypadkowych ubrań, które wpadły jej w ręce. Po dwudziestu minutach od telefonu mamy siedziała już w samochodzie. „Nie zdążę go spłacić. Zostało jeszcze chyba dwadzieścia rat”, pomyślała o golfie, którego kupiła na trzyletni kredyt niecałe półtora roku temu. Z pamięci nawigacji wybrała ulicę Wiosenną we Wrocławiu. Trasę znała na pamięć, ale lubiła towarzystwo lektora. Jedyne, poza Siri, na które ostatnio mogła liczyć. Siedemset dwadzieścia kilometrów. Najpierw autobahnem pięć, potem zjazd na numer cztery i przez Chemnitz, Drezno do Zgorzelca. Stamtąd polską A4 prosto do domu rodziców na Krzykach. Nad ranem nie będzie dużego ruchu, za siedem godzin powinna być na miejscu. Przestawiła dźwignię zmiany biegów w pozycję Drive i ruszyła. Po kilku minutach była na autostradzie. Prowadząc jedną ręką, poszperała w smartfonie i włączyła muzykę. Z samochodowych głośników popłynęły dźwięki 99 Luftballons. Nena, a właściwie Gabriele Susanne Kerner, śpiewała o wojnie, która zaczęła się od wysłania myśliwców przeciwko zwykłym balonom widocznym na horyzoncie. Stary protest song, przebój z osiemdziesiątego trzeciego roku, przypomniał Annie Marka. Dopiero teraz z całą mocą dotarło do niej, że jej brat nie żyje, a ona nadal nie wie, jak umarł i co właściwie się stało.
„Niedługo się spotkamy, braciszku. Góra pół roku”, pomyślała, a po policzkach pociekły jej łzy. Zwiększyła głośność i przyspieszyła.
1 maja 1982, sobota, Wrocław
Miała nadzieję, że pouczy się na hamaku w ogrodzie. Niestety, pogoda nie rozpieszczała. Chłodne, ołowiane chmury, ani zimna wiosna, ani ciepła jesień. Takie ni to, ni owo. Włączyła grundiga. Z kasety, którą wczoraj dostała od brata, popłynęło Ain’t Got My Music w wykonaniu Porter Band. Dała głośniej. Nie musiała się ograniczać. Ojciec albo pracował, albo poszedł na pochód, żeby pracy nie stracić. Marek wyszedł z samego rana. Zapewne też na marsz, ale ten nieoficjalny czy też raczej nielegalny. Będzie manifestować po przeciwnej stronie barykady niż ojciec. Mama była na dole. Jak zwykle krzątała się w kuchni. Przygotowywała obiad z nadzieją, że cała rodzina do niego zasiądzie. To była największa radość Zofii Król, kiedy we czworo siedzieli przy stole. Zdarzało się to coraz rzadziej. Marek, student trzeciego roku architektury, czas spędzał głównie ze swoimi brodatymi kolegami w wyciągniętych swetrach. Ojciec, pomimo wielkich starań, w domu na ogół zjawiał się dopiero na kolację. Na szczęście puste miejsca przy stole często zajmowały koleżanki i koledzy Ani. Niewiele osób w klasie miało tak dobre warunki w domu jak Królówna. Duży, przestronny i przede wszystkim własny pokój na piętrze poniemieckiej willi na Krzykach. Do tego wspaniały ogród z altaną ocienioną starodrzewem. Gościnni rodzice, znakomita wyżerka. Starszy brat, który czasami podrzucał licealistom fajki, a nawet alkohol. Ania dobrze wiedziała, że gdyby nie atrakcyjna „meta” na Wiosennej, byłaby samotna. Na ogół nie była zapraszana na prywatki, nikt się jej nie zwierzał, nie miała dostępu do klasowych tajemnic i plotek. Nie była ani zbyt inteligentna, ani zbyt ładna. Przeciętna. Rówieśnikom mogła zaimponować tylko domem rodziców oraz bratem, w którym podkochiwały się jej koleżanki. Zwłaszcza Dorota, która zresztą miała niedługo przyjść, żeby powtórzyć romantyzm i oczywiście zjeść obiad przygotowany przez Zofię Król.
Doris, bo tak na nią mówiono, była typowym dzieckiem blokowiska. Od małego biegała po podwórkach na Grabiszynku. Zawsze z kluczem na tasiemce zawiązanej na szyi. Szybko dojrzała, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Była jedną z najładniejszych dziewczyn w liceum. Imprezowanie, czasami nawet bardzo ostre, ze studentami w akademikach nie przeszkadzało jej w nauce. Była dobrą uczennicą, zwłaszcza z matematyki.
Dzwonek furtki przebił się przez głos Johna Portera śpiewającego I’m Just A Singer. „To pewnie Doris”, pomyślała Ania i wyjrzała przez okno. Przy furtce stał kolega Marka. Nie znała jego imienia, a może tylko wyleciało jej z głowy. Wysoki i przeraźliwie chudy blondyn o twarzy pokrytej zarostem piętnastolatka, a nie dwudziestoparoletniego mężczyzny.
– Pan do Marka? – usłyszała głos mamy, która zdążyła wyjść na ganek. – Syna jeszcze nie ma. Wyszedł rano. Nie wiem, kiedy wróci, ale proszę wejść, zrobię herbatę i kanapki. Obiad jeszcze nie jest gotowy. Wystarczy pchnąć, furtka nie jest zamknięta.
– Ja właściwie do pani. – Chudzielec skierował się do domu.
Zaintrygowana Ania zeszła na dół do przedpokoju.
– Marka zatrzymała milicja, raczej bezpieka, Służba Bezpieczeństwa – wyrzucił z siebie kolega brata i spuścił wzrok.
– Co ty mówisz? – Zdenerwowana mama przeszła na „ty”. – Kiedy? Za co?
– Na Grabiszyńskiej, pod zajezdnią, była demonstracja Solidarności. Złapali go tajniacy i zaciągnęli do radiowozu.
– Ale za co? – zapytała niezbyt mądrze Ania.
– Tylko tyle wiem. Chciałem państwa od razu uprzedzić. Pójdę już. Mogą tu przyjechać na rewizję. – Otworzył drzwi, a w progu dodał: – Proszę nikomu nie mówić, że tutaj byłem.
Od tego momentu życie Królów zmieniło się całkowicie. Marka zobaczyli dopiero następnego dnia w szpitalu na Ołbińskiej. Nie wyglądał dobrze. Podbite oko, złamany nos, rozcięta i opuchnięta warga. Typowe ślady pobicia. Później okazało się, że był to najmniejszy problem. Marka dotknął całkowity paraliż nóg. Przestał kontaktować się z otoczeniem, nie mówił, nie dawał żadnych znaków. Nie odpowiadał mrugnięciem ani skinieniem głowy. Jakkolwiek miał władzę w rękach, to pomimo prób i zachęt nie chciał niczego napisać. Całkowicie zamknął się w sobie. Były lata osiemdziesiąte, trwał stan wojenny, diagnostyka we Wrocławiu nie nadążała za rozwojem medycyny. Lekarze tylko bezradnie rozkładali ręce, mówiąc coś o możliwym udarze, o reakcji na stres, o tym, że z czasem to może ustąpić, że trzeba być dobrej myśli. Niestety, stan Marka Króla niewiele zmienił się przez następnych trzydzieści dziewięć lat, do śmierci. Początkowo, to znaczy przez pierwszych kilka lat rodzice go myli, karmili i układali na łóżku. Potem Marek zaczął samodzielnie jeść i przemieszczać się na wózku. Jednak nigdy się już nie odezwał i nikt nie wiedział, co tak naprawdę jest w jego głowie. Mówili do niego, czytali mu książki. Chyba nigdy nie stracili nadziei, że kiedyś ich syn ponownie przemówi.
„O cholera. Test. Nie mam testu”, przypomniała sobie. Pomimo pięćdziesięciu ośmiu lat nadal nie była zaszczepiona. „A co tam, najwyżej pójdę na kwarantannę. Pewnie nikt nawet nie będzie sprawdzał, co robię”. Epidemia Covid-19 spowodowała, że przekraczaniu granicy ponownie zaczęły towarzyszyć emocje. Może nie takie jak w czasach PRL-u, ale większe niż po komunie, a przed wejściem do strefy Schengen. Zgodnie ze znakami nakazu zwolniła do trzydziestu kilometrów na godzinę i wjechała do Rzeczypospolitej Polskiej. Nikt nie sprawdził jej dokumentów ani nie skierował na dziesięciodniową izolację. Do Wrocławia pozostało jeszcze sto sześćdziesiąt kilometrów. Spojrzała na zegarek. „Około dwunastej będę na miejscu”, pomyślała i zmieniła pozycję na fotelu. Po pięciu godzinach za kierownicą mięśnie zaczynały drętwieć. Na szczęście, pomimo nieprzespanej nocy, nie musiała walczyć z opadającymi powiekami. Stres powodował wydzielanie adrenaliny, która trzymała ją w stanie pobudzenia.
Strzałka poziomu paliwa pokazywała połowę zbiornika. Nie zamierzała tankować wcześniej niż przy zjeździe z autostrady. Lubiła tę małą stację benzynową. Jej charakterystyczny, zaokrąglony bauhausowy budynek. Praktycznie nie zmienił się od końca lat trzydziestych dwudziestego wieku, kiedy go wybudowano i umieszczono na nim logo Gasolin AG. Anna widziała to tylko na zdjęciach, ale dobrze pamiętała późniejsze czasy peerelowskiego cepeenu i kilometrowe kolejki kierowców stojących po kartkową benzynę. Obecnie nad historyczną stacją widniał znak Orlenu.
Na wysokości Legnicy zaczęły się korki. Ostatnie siedemdziesiąt kilometrów przejechała zrywami ze średnią prędkością poniżej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Pod domem rodziców na Wiosennej zaparkowała dopiero około wpół do drugiej. Nie chciała wcześniej dzwonić i uprzedzać o godzinie przyjazdu. Oni też do niej nie dzwonili, zapewne żeby nie przeszkadzać jej w drodze. Wyjęła torbę z bagażnika, pchnęła nigdy niezamykaną furtkę z metalowej siatki. Niesmarowane zawiasy zapiszczały oskarżycielsko. Po czterech stopniach wspięła się na niewielki ganek i nacisnęła dzwonek. Miała oczywiście własne klucze, poniekąd była u siebie, ale odkąd wyprowadziła się z Wrocławia, zawsze zachowywała się jak gość w rodzinnym domu. Teraz nie tylko nikt jej nie otworzył, ale nawet nie usłyszała żadnych odgłosów wewnątrz.
„Gdzież oni mogą być?”, pomyślała i sięgnęła do bocznej kieszeni podróżnej torby. Nie bez trudu, wśród wielu różnych szpargałów, znalazła dwa klucze sczepione metalowym kółkiem. Jeden tradycyjny, tak zwany piórowy, drugi mniejszy, płaski Yale. Nie zdążyła żadnego z nich włożyć do zamka, gdy usłyszała głos za plecami:
– Co pani robi? Kogoś pani szuka? Kim pani jest?
Odwróciła się. Zobaczyła wysokiego mężczyznę w ciemnogranatowym garniturze i śnieżnobiałej koszuli. Sądząc po smukłej sylwetce oraz zmęczonej twarzy i srebrnych włosach, mógł być zarówno zadbanym pięćdziesięciolatkiem, może nawet jej rówieśnikiem, jak i zestresowanym, przepracowanym trzydziestoparolatkiem. Anna starała się nie myśleć teraz o tym, że sama w starym bawełnianym dresie i rozczłapanych adidasach wygląda jak ostatni kocmołuch.
– Jestem córką państwa Królów. Wchodzę do domu. Dlaczego pana to interesuje? – Pytanie zabrzmiało bardziej zaczepnie, niż planowała.
– Andrzej Tarczyński. Jestem prawnikiem i reprezentuję obecnego właściciela tego domu. Jak rozumiem pani rodzinnego. – Mężczyzna uchylił skrzypiącą furtkę i zbliżył się do Anny na kilka kroków.
– Co to za bzdury? Nic mi nie wiadomo, żeby rodzice sprzedali dom. Nie pomylił pan adresu?
– Obawiam się, że pani rodzice, państwo Królowie, nie są już właścicielami tego domu – powiedział Tarczyński z naciskiem. – Jakkolwiek jeszcze nim rozporządzają. Zatem może pani wejść do środka.
– Co to znaczy „jeszcze”?!
– Właśnie o tym chcę rozmawiać z pani rodzicami. Jeżeli nie ma ich w domu, to chętnie zaczekam w środku.
– W żadnym wypadku! – Anna niczego nie rozumiała, ale czuła, że musi pozbyć się obcego człowieka. – Jeżeli mi pan natychmiast nie wytłumaczy, o co w tym wszystkim chodzi, to wzywam policję!
– Proszę się uspokoić. Nie ma żadnych podstaw do interwencji policyjnej. Ja tylko wykonuję swoją pracę… To moja wizytówka.
– Zmarł mój brat, rodzice pewnie załatwiają pogrzeb, ja właśnie przyjechałam z Niemiec… Proszę przyjść za kilka dni. Nie wiem, kiedy wrócą. – Anna wzięła śnieżnobiały kartonik. Czuła, że robi jej się słabo.
– Dobrze. Proszę tylko przekazać rodzicom to pismo. – Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki białą kopertę i podał Annie. – Tutaj proszę potwierdzić odbiór. Rodzice muszą do końca miesiąca się wyprowadzić. W przeciwnym wypadku zostanie przeprowadzona eksmisja. Przykro mi.
Anna bez zastanowienia, odruchowo podpisała podsunięty papier i wzięła kopertę. Bez słowa obserwowała odchodzącego prawnika. Starała się zrozumieć sens strasznej wiadomości. Po wejściu do domu zadzwoniła do mamy.
– Właśnie przyjechałam. Gdzie jesteście? – Starała się mówić spokojnym głosem.
– Jesteś, Aniu. To bardzo dobrze. Zaraz z ojcem będziemy, jesteśmy w siedemnastce, jeszcze dwa przystanki mamy do domu.
– Wyjdę po was.
– Nie trzeba. Odpoczywaj po dalekiej drodze. Lepiej zaparz herbaty, to od razu się napijemy.
Kopertę prawnika Anna włożyła do swojej torebki i nastawiła wodę. Po kilkunastu minutach przez otwarte okno dotarło do kuchni piszczenie furtki. Zofia i Stanisław Królowie wrócili do domu. Anna zza firanki obserwowała, jak drobnymi krokami, z wysiłkiem pokonują niecałe dziesięć metrów dzielące ogrodzenie od budynku. Wyglądali dużo starzej niż w grudniu, kiedy przyjechała do Wrocławia na Boże Narodzenie. Oboje bardzo szczupli, wręcz chudzi, mocno pochyleni, ramiona wyraźnie opadłe. Mieli tak samo siwe, prawie białe włosy, chociaż mama wcześniej była brunetką, a tata blondynem. Wzajemnie się podtrzymywali. „Jeżeli jednego zabraknie, to drugie upadnie”, pomyślała ze wzruszeniem.
Przywitali się z nią w kuchni. W milczeniu wymienili uściski i natychmiast, lekko posapując, usiedli na drewnianych krzesłach. Anna podała herbatę.
– Nic dzisiaj nie ugotowałam, ale w szafce jest piernik. Podaj, Aniu. – Zofia Król upiła łyk herbaty i zaczęła opowiadać: – Mareczek popełnił samobójstwo. Zabił się. – Zrobiła pauzę. Spojrzała na córkę i męża, jakby chciała się upewnić, że rozumieją. Może sprawdzała, czy nie chcą czegoś dodać, może czekała na ich reakcję?
Stanisław sprawiał wrażenie nieobecnego. Wbił wzrok w trzymany oburącz kubek. Anna wpatrzona w matkę słuchała w milczeniu. Tylko łzy spływały po jej policzkach.
– Zadzwonili do nas z ośrodka. Wczoraj. Koło drugiej w nocy. Czyli to już dzisiaj było. – Zofia mówiła i słuchała, zupełnie jakby zdawała sobie samej relację. – Sanitariusz go znalazł, jak sprawdzał sale. Mareczek był w łóżku, ale nie leżał pod kocem, tylko na nim. Do tego w szlafroku był. Tym, co mu niedawno kupiłam, jasnozielony z frotté. Frotté to bardzo mocny materiał. Za duży był ten szlafrok, bo Mareczek schudł bardzo. Nie wiem, czy siedemdziesiąt kilo ważył. Podobno apetytu nie miał, a może oszczędzali w tym ośrodku i jeść im mało dawali. Różne myśli mnie nachodzą. Ale to już bez znaczenia.
– Mamo, co się wydarzyło?! Co się stało z Markiem?! – Anna przypomniała matce najważniejszy wątek.
– Tak, tak… Mareczek podciął sobie gardło. Kawałkiem szkła. Może kubka, nie pamiętam. Jak zadzwonili, to zaraz z ojcem pojechaliśmy. Nie czekaliśmy na nocny tramwaj, tylko taryfę wzięliśmy. Ośrodek zaraz koło dworca, to nawet tak drogo nie było. Nie wpuścili nas do Mareczka. Na miejscu była policja i dyrektor tego ośrodka. On się bardzo zdenerwował na Waldka, tego sanitariusza, że do nas zadzwonił. Krzyczał, że to nie jego robota, że przynajmniej powinien był zaczekać z telefonem do rana. Ale jak Waldek mógł nie zadzwonić od razu? Przecież znam go od dziecka. Drabik. Wnuczek Lusi Drabikowej z osiedla… Odkąd została wdową, to wnuczek u niej mieszka. Dba o babcię. To on znalazł Mareczka. Na pewno pamiętasz Drabików.
Anna domyśliła się, że mamie chodzi o pobliskie osiedle z lat siedemdziesiątych, z wielkiej płyty, graniczące z poniemieckimi willami i gierkowskimi klockami. Wiedziała, że rodzice mieli tam znajomych. Drabików słabo kojarzyła. Mieli córkę mniej więcej w jej wieku, ale nie kolegowały się. Nie przerywała i nie ponaglała matki.
– Policjant się zlitował. Taki starszy, pewnie też ma dzieci, a może i wnuki. Długo czekaliśmy, ale jak Mareczka w worku zabierali do karawanu, to pozwolił nam na niego spojrzeć. – Załkała najpierw cichutko, a potem zaszlochała. – Twarz miał taką… smutną i oczy szeroko otwarte. Tak patrzył… Nie wiem, dlaczego nikt mu ich nie zamknął…
– Wcale się nie zlitował – odezwał się nagle Stanisław. Mówił spokojnie i pewnie. Nie oderwał wzroku od kubka, ale na twarzy widać było zaciętość. – Pracy sobie odjął. Upewnił się, że Marek to Marek, a dzisiaj tylko podpisaliśmy jakieś ich policyjne protokoły. Nie wierzę, żeby Marek sam to zrobił. Przecież on nawet nie chodził. Zresztą, kto słyszał, żeby ktoś sam sobie gardło poderżnął? Ktoś mu to zrobił.
Anna drgnęła. Samobójstwo ją zaskoczyło. Wypadek, zawał, wylew, wszystko brała pod uwagę, ale w to, że jej brat sam się zabił, ciężko jej było uwierzyć. Do tego w taki sposób. Wstała i objęła płaczącą matkę. Po chwili, kiedy Zofia otarła oczy, Anna zapytała:
– Byliście dzisiaj na policji? Co powiedzieli?
– Według nich to samobójstwo. Podobno prokurator też tak uważa, ale musi być sekcja. Niby zawsze robią w takiej sytuacji. Dopiero potem możemy załatwiać pogrzeb – wyjaśnił ojciec. – Ten policjant cały czas mówił, że nie było śladów, żeby ktoś Markowi pomógł. Ja im nie wierzę. Nie wierzę…
– Dlaczego prokurator w tym uczestniczy? – zapytała Anna. – Skoro to samobójstwo, to po co?
– Podobno takie procedury. – Stanisław cały czas nie odrywał wzroku od kubka.
– Ja myślę, że ten policjant jest dobry. Nawet nam doradził, żebyśmy się zwrócili do prokuratora o nieprzeprowadzanie sekcji, żeby nie kroili Mareczka – odezwała się Zofia. – Myślę, że Mareczek już nie mógł tego znieść. To moja wina, to ja go zabiłam! Co mnie podkusiło, żeby go oddać do tego przeklętego ośrodka? Trzy lata wytrzymał. Pewnie wierzył, że go zabierzemy. Stracił wiarę i się zabił. Moja wina, wszystko to moja wina!
– Mamo, nie mów tak.
– Mareczek pewnie pomyślał, że już go nie kochamy, i dlatego się zabił. – Zofia ponownie załkała.
– On tego nie zrobił! – krzyknął Stanisław. – A ośrodek był dobrym rozwiązaniem. Może nie ten, ale coś trzeba było zrobić. Przecież my już od dawna ledwo chodzimy. Trzeba było tylko czekać z ośrodkiem do naszego końca.
– Chciałabym go zobaczyć, chcę zobaczyć Marka. – Anna stanowczo ucięła samobiczowanie się rodziców. – Gdzie on jest? To znaczy jego ciało…?
– Też chcieliśmy, ale policjant powiedział, że przed sekcją nam nie pozwolą… Trzeba do prokuratora, ale my już nie mieliśmy siły – odpowiedziała Zofia.
– Macie telefon do tego policjanta?
– Tak, wszystko mamy. Wszystko zapisałam. – Zofia wstała i ze zniszczonej torebki wyjęła mały notesik z logo jakiegoś czasopisma dla kobiet. Pieczołowicie przewracała kartki.
– O, jest! I policjant, i prokurator. Tutaj. Masz, też sobie zapisz.
Anna szybko wprowadziła dane do pamięci smartfona. Nie zdążyła jednak wybrać ikonki połączenia. Kuchnia w domu rodziców zaczęła wirować, a potem płynnie przeszła w ciemność, tylko z lekka rozświetlaną pojedynczymi złotymi ognikami. Anna straciła przytomność.