Hemingway uważał to opowiadanie (a napisał je w zaledwie osiem tygodni) za swoje najlepsze dzieło. Wkrótce po publikacji stało się ono bestsellerem, a pisarz otrzymał za nie Nagrodę Pulitzera.


Stary człowiek i morzeWracamy do tej książki całe życie, bo klasyka dziś okazuje się niezwykle aktualna.

Rybak Santiago po wielu dniach bezowocnych połowów postanawia samotnie wypłynąć na dalekie wody, aby udowodnić wszystkim, że jeszcze nie jest bezużytecznym starcem. Jego przynętę połyka imponujący marlin. Santiago rozpoczyna dramatyczną walkę nie tylko z ogromną rybą i siłami natury, lecz także ze sobą i swoim słabnącym ciałem.

W oszczędnym, przejmującym stylu Hemingway pokazuje realia życia w kubańskiej wiosce i warunki pracy rybaków, jednak Stary człowiek to przede wszystkim ponadczasowa opowieść o uporze, niezłomnej sile ducha i pomysłowości pozwalającej wybrnąć z najgorszej opresji.

Hemingway uważał to opowiadanie (a napisał je w zaledwie osiem tygodni) za swoje najlepsze dzieło. Wkrótce po publikacji stało się ono bestsellerem, a pisarz otrzymał za nie Nagrodę Pulitzera. Przyczyniło się ono również do przyznania mu Literackiej Nagrody Nobla w 1954 roku. Krytycy prześcigali się w zachwytach i porównywali ten niedługi tekst między innymi do Moby Dicka Hermana Melville’a. Stary człowiek został dwukrotnie zekranizowany, a w rolę główną wcielili się Spencer Tracy i Anthony Quinn.

***

Najlepsza rzecz w jego dorobku. Z czasem może się okazać, że to najlepsza rzecz w dorobku nas wszystkich, jego i mojego pokolenia. Tym razem odkrył Boga, Stwórcę.
William Faulkner po lekturze Starego człowieka i morza

Ernest Hemingway
Stary człowiek i morze
Przekład: Kaja Gucio
Wydawnictwo Marginesy
Premiera w tej edycji: 9 marca 2022
 
 


Był stary, pływał w pojedynkę łódką w Golfsztromie i od osiemdziesięciu czterech dni nic nie złowił. Przez pierwsze czterdzieści dni towarzyszył mu chłopiec. Ale po czterdziestu dniach bez choćby jednej ryby rodzice chłopca orzekli, że stary to teraz bezwzględnie i nieodwołalnie salao, największy pechowiec, a syn na ich polecenie zaczął pływać na innej łodzi, która już w pierwszym tygodniu złapała trzy porządne sztuki. Chłopcu smutno się robiło na widok starego, który codziennie wracał tą swoją pustą łódką, więc zawsze pomagał mu dźwigać zwoje lin albo osękę z harpunem i żagiel okręcony dookoła masztu. Żagiel był połatany workami po mące, a zwinięty wyglądał jak sztandar wiecznej klęski.
Stary był chudy i zasuszony, kark miał poorany głębokimi bruzdami. Oba policzki pokrywały mu ciemnobrązowe plamy, oznaki łagodnego nowotworu skóry, częstego w tropikach, gdzie słońce pali blaskiem odbitym od morskich fal. Ręce miał całe w bliznach od wyciągania ciężkich ryb na lince. Świeżych szram jednak nie miał. Wszystkie były stare jak rozpadliny w bezrybnej pustyni.
Wszystko w nim było stare oprócz oczu, a te miały barwę morza i były pogodne i niezłomne.
– Santiago – odezwał się chłopiec, kiedy wspięli się na skarpę nieopodal wyciągniętej na brzeg łódki. – Mógłbym znowu z tobą wypłynąć. Zarobiliśmy trochę grosza.
To stary nauczył chłopca łowić ryby i chłopiec go kochał.
– Nie – odparł stary. – Trafiłeś na szczęśliwą łódź. Zostań tam.
– A pamiętasz, jak kiedyś przez osiemdziesiąt siedem dni nic nie złapałeś, a potem przez trzy tygodnie dzień w dzień łowiliśmy same wielkie?
– Pamiętam – odpowiedział stary. – Wiem, że to nie przez zwątpienie odszedłeś.
– Tata kazał mi odejść. Jestem za młody, muszę go słuchać.
– Wiem – odrzekł stary. – Normalna sprawa.
– On nie bardzo wierzy.
– Nie – powtórzył starzec. – Ale my wierzymy, prawda?
– Tak – stwierdził chłopiec. – Może postawię ci piwo na Tarasie, a potem pomogę zanieść te rzeczy do domu?
– Czemu nie? – odparł stary. – Między rybakami.
Usiedli na Tarasie i wielu rybaków kpiło ze starego, a on przyjmował to spokojnie. Inni, starsi, patrzyli na niego i ogarniał ich smutek. Ale nie dawali tego po sobie poznać i rozmawiali uprzejmie o prądach i o głębokości, na jaką zarzucili linki, o tym, że pogoda ostatnio dopisuje, i o wszystkim, co widzieli. Ci, którym się tego dnia poszczęściło, zdążyli już wrócić, wypatroszyć swoje marliny i zanieść je, rozłożone na dwóch deskach – na obu końcach każdej dwóch ludzi uginało się pod ciężarem – do składnicy, skąd miała je odebrać furgonetka i zawieźć na targ rybny do Hawany. Rybacy, którzy złapali rekiny, zanieśli je do przetwórni po drugiej stronie zatoki, gdzie podciągnięto je na wielokrążkach, wycięto im wątroby, oberżnięto płetwy, oskórowano, a mięso pokrajano na paski do nasolenia.
Kiedy wiatr wiał od wschodu, przynosił nad przystań smród z przetwórni, dziś jednak zapach ledwo dawało się wyczuć, bo wiało od północy, a potem w ogóle przestało i na Tarasie było przyjemnie i słonecznie.
– Santiago – odezwał się chłopiec.
– Co tam? – zapytał stary. Trzymał szklankę w dłoni i rozmyślał o dawnych czasach.
– Może przyniosę ci sardynek na jutro?
– Nie. Idź pograć w baseball. Jeszcze daję radę wiosłować, a Rogelio zarzuci sieć.
– Ale ja bym bardzo chciał. Skoro nie mogę z tobą łowić, to chciałbym się chociaż na coś przydać.
– Postawiłeś mi piwo – powiedział stary. – Jesteś już mężczyzną.
– Ile miałem lat, jak mnie pierwszy raz zabrałeś na łódź?
– Pięć. I mało brakowało, żebyś zginął, jak za wcześnie wyciągnąłem rybę, a ona prawie rozwaliła łódkę. Pamiętasz?
– Pamiętam, jak się rzucała i biła ogonem i jak połamała ławkę, i ten dźwięk pałki. Pamiętam, jak mnie rzuciłeś na dziób, na mokre liny, i jak czułem, że cała łódź się trzęsie, ten łomot, jak tłukłeś tę rybę pałką, jakbyś drzewo rąbał, i ten słodki zapach krwi.
– Naprawdę to pamiętasz czy słyszałeś ode mnie?
– Pamiętam wszystko, od czasu jak mnie pierwszy raz wziąłeś na łódź.
Stary popatrzył na niego wyblakłymi od słońca, ufnymi, pełnymi czułości oczami.
– Gdybyś był mój, tobym zaryzykował i znowu cię zabrał – rzekł. – Ale ty jesteś ojca i matki i pływasz na szczęśliwej łodzi.
– To może przyniosę ci sardynek? Wiem, skąd wziąć jeszcze cztery przynęty.
– Zostało mi trochę z dzisiaj. Nasoliłem i włożyłem do skrzynki.
– Przyniosę ci cztery świeże.
– Jedną – powiedział stary. Nadzieja i ufność nigdy go nie opuściły. Teraz jednak przybierały na sile, jak nagły podmuch bryzy.
– Dwie – oświadczył chłopiec.
– Dwie – zgodził się stary. – A nie ukradłeś ich przypadkiem?
– Jakby było trzeba, tobym ukradł – odparł chłopiec. – Ale te kupiłem.
– Dziękuję – powiedział stary. Był zbyt prosty, żeby się zastanawiać, kiedy osiągnął pokorę. Wiedział jednak, że ją osiągnął i że nie przynosi mu to ujmy ani nie odbiera prawdziwej dumy.
– Przy takim prądzie jutro pewnie będzie dobry dzień – dodał.
– Dokąd popłyniesz? – zapytał chłopiec.
– Daleko w morze, wrócę, jak się wiatr zmieni. Chcę wyruszyć, zanim się rozwidni.
– Pogadam z tamtym, żeby też wypłynął dalej. Jak weźmie jakaś naprawdę wielka ryba, to będziemy mogli ci pomóc.
– Tamten nie lubi się daleko zapuszczać.
– Nie – odparł chłopiec. – Ale może wypatrzę coś, czego on nie zdoła dojrzeć, na przykład żerującego ptaka, i namówię go, żeby się wybrał na koryfeny.
– Aż tak niedowidzi?
– Prawie całkiem oślepł.
– Dziwne – stwierdził stary. – Przecież nie łowił żółwi. Od tego oczy się psują.
– Ty całe lata łowiłeś żółwie na Wybrzeżu Moskitów, a na wzrok nie narzekasz.
– Już taki ze mnie dziwny staruch.
– A starczy ci teraz siły na naprawdę dużą rybę?
– Chyba tak. Poza tym są różne sztuczki.
– Zanieśmy rzeczy do domu – powiedział chłopiec. – Potem wezmę sieć i pójdę po te sardynki.
Wyładowali osprzęt z łodzi. Stary zarzucił sobie maszt na ramię, a chłopiec podniósł drewnianą skrzynię ze zwojami ciasno splecionych brunatnych linek, osękę i harpun z drzewcem. Pudło z przynętami zostało na rufie, razem z pałką do ogłuszania dużych ryb po tym, jak już się je przyholowało do burty. Nikt by starego nie okradł, jednak lepiej było schować żagiel i ciężkie linki, bo rosa im nie służyła, a stary wprawdzie był przekonany, że żaden z miejscowych nic mu nie ukradnie, ale wolał nie kusić losu i zabrać osękę i harpun do domu.
Ruszyli razem drogą do chaty starego i weszli przez otwarte drzwi do środka. Stary oparł maszt ze zwiniętym żaglem o ścianę, a chłopiec postawił obok skrzynię i resztę ekwipunku. Maszt był niemal równie długi jak jedyna izba. Chata, zbudowana z twardych liści palmy królewskiej, na które mówiło się guano, mieściła łóżko, stół i jedno krzesło; do gotowania służyło palenisko na węgiel drzewny, znajdujące się bezpośrednio na klepisku. Na brązowych ścianach ze spłaszczonych, zachodzących na siebie liści łykowatego guano wisiały dwa kolorowe obrazki, jeden przedstawiał Najświętsze Serce Jezusowe, a drugi Matkę Bożą Miłosierdzia z Cobre. Były to pamiątki po żonie starego. Dawniej na ścianie wisiało też podbarwiane zdjęcie żony, ale zdjął je, bo kiedy na nie patrzył, czuł się samotny, dlatego teraz leżało na półce w kącie, pod czystą koszulą.
– Co masz do jedzenia? – zapytał chłopiec.
– Garnek żółtego ryżu z rybą. Chcesz trochę?
– Nie. Zjem później w domu. Rozpalić ci ogień?
– Nie, sam potem rozpalę. Albo zjem ryż na zimno.
– Mogę wziąć sieć?
– Pewnie.
Nie było żadnej sieci i chłopiec pamiętał, kiedy ją sprzedali. Mimo to dzień w dzień odgrywali to samo przedstawienie. Garnka żółtego ryżu z rybą też nie było i o tym chłopiec także wiedział.
– Osiemdziesiąt pięć to szczęśliwa liczba – odezwał się stary. – Co byś powiedział, jakbym wrócił z rybą, która by ważyła pół tony?

 
Wesprzyj nas