„Zew nocnego ptaka” Roberta McCammona, pierwszy tom cyklu powieści, którego bohaterem jest Matthew Corbett, to przyprawiony szczyptą grozy kryminał, zachwycający epickim rozmachem, dynamiczną akcją, barwnie zarysowanymi postaciami i zaskakującą fabułą.


Zew nocnego ptakaJest rok 1699. Fount Royal to niewielka, otoczona bagnami i lasami osada w Karolinie, gdzieś na skraju brytyjskich kolonii w Ameryce Północnej. Pewnego dnia w makabryczny sposób ginie miejscowy pastor, jakiś czas potem zaś Daniel Howarth, jeden z najbardziej szanowanych mieszkańców. Jakby tego było mało, na Fount Royal spada fala nieszczęść: ludzie zaczynają chorować i umierać, pożary trawią kolejne zabudowania, od kilku tygodni niemal nieustannie pada deszcz, niszcząc i tak już słabe plony. Mieszkańcy są przekonani, że odpowiada za to czarownica.

Podejrzenia padają na owdowiałą niedawno Rachel Howarth. Jest młoda i piękna, ale ma znamiona, nie chce odmówić Modlitwy Pańskiej, w jej domu znaleziono słomiane lalki, a świadkowie zeznają, że spółkowała z samym Szatanem.

Na wezwanie burmistrza do osady przybywa sędzia Isaac Woodward i jego młody sekretarz Matthew Corbett. Mimo że dowody nie budzą wątpliwości i kobietę czeka śmierć na stosie, Matthew nie wierzy w jej winę. Gdy zaczyna własne śledztwo, na jaw stopniowo wychodzą skrzętnie skrywane tajemnice osadników. Toczy się gra, której stawką jest nie tylko życie Rachel, ale i przyszłość całego Fount Royal.

„Zew nocnego ptaka” Roberta McCammona („Magiczne lata”, „Łabędzi śpiew”), pierwszy tom cyklu powieści, którego bohaterem jest Matthew Corbett, to przyprawiony szczyptą grozy kryminał. Mimo epickiego rozmachu zachwyca dynamiczną akcją, barwnie zarysowanymi postaciami i zaskakującą fabułą.

***

Mimo pokaźnych rozmiarów (ponad 900 stron) powieść czyta się zaskakująco szybko, a to za sprawą nieprzeciętnego talentu do snucia historii jakim dysponuje Robert McCammon – prawdziwy bajarz i gawędziarz. I chociaż akcja nie pędzi tu na złamanie karku, to jednak swoje zwroty ma. I to niemało. Wszystko ma tu swój cel, McCammon zwodzi, myli tropy a zrazem bawi się z czytelnikiem, co rusz podrzucając mu z pozoru niewiele znaczące detale,  które składają się na elementy wielkiej układanki jaką w istocie jest fabuła “Zewu nocnego ptaka”. Karty powieści zaludnia też plejada barwnych, nietuzinkowych i  świetnie zarysowanych postaci oraz zapadających w pamięci scen. Niektóre z nich starszą, inne śmieszą, wzruszają, smucą. Jeśli tylko damy mu się porwać “Zew nocnego ptaka” zapewni wszystkim wspaniałą przygodę. To historia która potrafi pochłonąć, wciągnąć niczym otaczające Fount Royal bagna, zapewnić doskonałą rozrywkę na wciąż długie, zimowe wieczory.
Bartosz Zujewski, wydawnictwo Vesper

Robert McCammon
Zew nocnego ptaka
Przekład: Maciej Machała
Wydawnictwo Vesper
Premiera: 16 lutego 2022
 
 


Rozdział pierwszy

Nadszedł wreszcie moment, kiedy dwaj wędrowcy uświadomili sobie, że wkrótce zapadnie zmrok, w związku z czym wypadało poszukać jakiegoś schronienia.
Był to wprawdzie radosny dzień dla żab i łysek, lecz ludzie odbierali szare, nisko zawieszone chmury oraz zimny deszcz niemal jako okowy ściskające duszę. Zgodnie z tradycją i prognozami maj powinien być miesiącem łagodnym, a nawet wesołym, ale w tym roku przypominał on raczej ponurego skąpca, który gasi świece w kościołach.
Spomiędzy grubych gałęzi przeplatających się co najmniej dziesięć metrów nad drogą strzelały istne wodospady. Liście pradawnych dębów i wiązów oraz igły wysokich sosen były raczej hebanowe niż zielone, a olbrzymie pnie porastał na podobieństwo brody mech w towarzystwie brązowych narośli grzybów, wielkich jak pięść kowala. Stwierdzenie, że pod tą gęstwiną rozciąga się autentyczna droga, zakrawałoby na przesadę, w istocie bowiem mowa tu o błotnistym kanale, który wyłaniał się z mgły i który zaraz w niej niknął.
– Dalej, dalej – powiedział furman pod adresem pary strudzonych szkap, które parły na południe, buchając parą z pysków, a których chude ciała dygotały w niestrudzonych zmaganiach z drewnianymi kołami wozu grzęznącymi w brei.
Na podorędziu miał skromny, choć groźnie wyglądający bat, lecz nie posługiwał się nim, gdyż konie – udostępnione mu wraz z wozem przez komunalną stajnię z Charles Town – i tak robiły, co mogły. Pod przemoczoną plandeką budy wozu z brązowej juty, za deską z surowej sośniny, która od czasu do czasu częstowała tylne części ciała pasażerów drzazgami, znajdowały się dwa niedopasowane kufry, torba podróżna oraz pudło na peruki. Wszystkie cztery elementy bagażu znaczyły rysy i wyżłobienia wskazujące na całe lata doświadczeń z niewybrednymi środkami transportu.
Pod niebem rozległ się grzmot, tymczasem konie ledwie unosiły kopyta nad błotem.
– No dalej – zachęcił je furman, choć bez cienia entuzjazmu w głosie.
Od niechcenia potrząsnął lejcami dłońmi w szarych płóciennych rękawiczkach, po czym znów zamilkł, podczas gdy z zawiniętych brzegów upstrzonego błotem czarnego trójgraniastego kapelusza skapywały mu krople deszczu, za sprawą których jego kruczoczarny płaszcz z kastoru stawał się jeszcze cięższy.
– Może ja poprowadzę?
Furman rzucił okiem na towarzysza niedoli, który proponował, że przejmie lejce. Żadną miarą nie można by uznać tych dwóch za bliźniaków. Woźnica miał lat pięćdziesiąt pięć, a pasażer – niewiele ponad dwadzieścia. Starszy mężczyzna odznaczał się grubymi kośćmi i rumianą twarzą o masywnej żuchwie oraz gęstymi, wręcz szczeciniastymi brwiami górującymi groźnie niczym wały obronne nad głęboko osadzonymi jasnoniebieskimi oczami, które jawiły się równie sympatycznymi co świeżo załadowane lufy armatnie. Jego nos był słusznych rozmiarów, jak przyznałby chyba tylko wyjątkowo uprzejmy Anglik, podczas gdy bezpośredni Holender dopatrzyłby się w nim raczej świadectwa pokrewieństwa z psem myśliwskim. Podbródek również charakteryzowała solidna budowa – przypominał on kanciasty szaniec przepołowiony tak głębokim rowkiem, że mogłaby się w nim chyba pomieścić niewielka kula do muszkietu. Zazwyczaj mężczyzna ten paradował z twarzą gładko ogoloną za sprawą skrupulatnie aplikowanych pociągnięć brzytwy, lecz tego dnia zagościł już na niej siwawy zarost.
– Tak – odparł. – Dziękuję.
Przekazał towarzyszowi lejce, co w ciągu kilku ostatnich godzin czynił zresztą wielokrotnie, po czym zaczął rozcierać zdrętwiałe dłonie.
Pociągła, zwieńczona podłużnym podbródkiem twarz młodszego mężczyzny miała najwyraźniej więcej do czynienia z blaskiem świec niż z promieniami słońca. Był on wprawdzie chudy, lecz nie chuchrowaty i nawet dość muskularny, niczym twarde pnącze winorośli. Miał na sobie buty o kwadratowych noskach, białe pończochy, oliwkowe bryczesy, niewyszukaną białą lnianą koszulę oraz kusą, obcisłą brązową kurtkę z wełnianej tkaniny o skośnym splocie. Kolana bryczesów i łokcie kurtki zaliczyły chyba przynajmniej tyle łat, ile ubrania starszego pasażera. Ciemnobrązowa wełniana czapka na głowie młodzieńca skrywała delikatne czarne włosy, które trzeba było niedawno krótko przystrzyc ze względu na plagę wszy panującą w Charles Town. Wszystkie aspekty jego ciała – nos, podbródek, kości policzkowe, łokcie i kolana – uderzały ostrymi kątami. Szare oczy z ciemnoniebieskimi plamkami przywodziły na myśl barwy dymu o zmierzchu. Nie poganiał koni ani nie uderzał ich lejcami, pilnując jedynie, by zmierzały we właściwym kierunku. Jednym słowem można by go określić mianem stoika. W istocie cenił stoicyzm, gdyż zdążył już doświadczyć w swym życiu trudów, które być może zmogłyby kogoś, kto nie darzyłby stoicyzmu podobnym szacunkiem.
Starszy mężczyzna nadal rozcierał dłonie, dumając, że jeśli przyjdzie mu przeżyć tę katorgę i dożyć lat pięćdziesięciu sześciu, wówczas w podzięce Bogu powinien zrezygnować ze swej profesji i zostać dobrym samarytaninem. Nie dla niego wędrówka po takich pustkowiach. Uważał się za osobnika obdarzonego niepoślednim gustem, wręcz wyrafinowanego; mieszczanina, który nie nadawał się do przemierzania tutejszej głuszy. Cenił schludne zabudowania z cegieł, pomalowane ogrodzenia, rozkoszną symetrię równo przystrzyżonych żywopłotów i pokrzepiającą regularność, z jaką zapalano uliczne latarnie. Był człowiekiem cywilizowanym. Teraz zaś deszczówka spływała mu po szyi i chlupotała w butach, wokół robiło się ciemno, a on miał wśród bagaży jedynie zardzewiałą szablę, która musiała im obu wystarczyć dla ewentualnej ochrony mienia i skalpów. Na krańcu tego błotnistego szlaku znajdowało się miasteczko Fount Royal, lecz marna to była pociecha, gdyż czekało go tam dość niewdzięczne zadanie.
Nagle jednak spłynęła na nich łaska! Deszcz zelżał, a odgłosy grzmotów dochodziły obecnie z oddali. Stwierdził zatem, że burza przeniosła się nad ocean, który prześwitywał na horyzoncie za sporadycznymi polanami niczym spieniona szara równina. Nadal jednak siekła ich twarze irytująca mżawka. Zawieszone nad ziemią kłęby mgły spowiły konary drzew, otulając las fantasmagorycznym całunem. Wiatr ustał, a w powietrzu unosił się teraz gęsty aromat mokradeł.
– Wiosna w Karolinie – mruknął starszy mężczyzna, w którego lekko chrapliwym głosie dało się słyszeć melodyjny akcent, pielęgnowany na przestrzeni pokoleń przez dobrze wychowanych angielskich przodków. – A lato przyniesie ze sobą całe mnóstwo świeżych kwiatów na cmentarzu.
Młodzieniec nic na to nie odpowiedział, lecz w duchu zastanawiał się, czy nie przyjdzie im zginąć na tej drodze; czy nie przytrafi im się coś złego, wskutek czego znikną z powierzchni ziemi, podobnie jak przytrafiło się to niecałe dwa tygodnie wcześniej sędziemu Kingsbury’emu podczas bliźniaczej wyprawy. Jego wyobraźnię dodatkowo podsycała świadomość, że pobliskie bory roją się zarówno od barbarzyńskich Indian, jak i dzikich zwierząt wszelakiej maści. Nawet ze swoimi wszami i żniwem śmierci zebranym przez zarazę Charles Town jawiło się jako istny raj w porównaniu z tym ociekającym zielenią piekłem. Stwierdził, że założyciele Fount Royal musieli postradać zmysły, skoro postanowili zainwestować majątek i życie w takie tereny.
Ale zaledwie dwadzieścia lat wcześniej samo Charles Town było przecież odludziem, a przeistoczyło się w miasto ze świetnie prosperującym portem. Któż więc mógł przypuszczać, jaki los czeka Fount Royal? Mimo wszystko jednak młodzieniec nie zapominał, że na każde Charles Town przypadały całe tuziny osad, które poniosły klęskę. Być może taki właśnie koniec stanie się udziałem i Fount Royal, lecz obecnie wioska ta stanowiła urzeczywistnienie marzeń, na które ktoś ciężko pracował, a ten obecny problem, jaki się w niej pojawił, musi zostać rozwiązany tak, jak czyni się to z każdym problemem nawiedzającym cywilizowane społeczności. Wciąż jednak pozostawało pytanie: dlaczego sędzia Kingsbury, który zmierzał z Charles Town do Fount Royal tą samą – ba, jedyną – drogą, nie dotarł do celu podróży? Jego wiekowy towarzysz zaproponował wprawdzie kilka możliwych opcji – na przykład taką, że Kingsbury padł ofiarą Indian bądź rozbójników albo że zepsuł mu się wóz i dopadły go dzikie zwierzęta – ale choć odznaczał się nosem przywodzącym na myśl kufę psa myśliwskiego, to nie jego, a właśnie młodzieńca cechował instynkt godny tych właśnie stworzeń. Nawet nikły zapach jakiejś nierozwiązanej zagadki był dla niego na tyle silny, by skłonić go do rozważań w bladym świetle świecy na długo po tym, jak jego starszy towarzysz udawał się na spoczynek i zaczynał chrapać.
– Co to takiego?
Dłoń w szarej rękawiczce wyprostowała palec w kierunku rozciągającej się przed pojazdem mgły. Po chwili młodzieniec dostrzegł to, co wypatrzył jego kompan, a mianowicie szczyt dachu po prawej stronie drogi. Budynek majaczył ciemnozielonymi i czarniawymi barwami właściwymi otaczającemu go lasowi i być może był równie zdewastowany co napotkana przez nich wczesnym popołudniem faktoria, gdzie mieli nadzieję posilić się i dać odetchnąć koniom, a gdzie znaleźli jedynie stertę zwęglonych belek. Tutaj jednak powitał ich zaiste przyjemny widok: z dachu wyrastał kamienny komin, który powiewał sztandarem białego dymu. Gdy mgła nieco się rozrzedziła, przed ich oczami zarysowały się toporne kontury drewnianej chaty.
– Schronienie! – powiedział ten starszy z radosną ulgą. – Opatrzność Boża czuwa nad nami, Matthew!
Budynek wyglądał na stosunkowo nowy, co wyjaśniało, dlaczego nie figurował na ich mapie. Im bardziej się doń zbliżali, tym silniej uderzał ich zapach świeżo porąbanych sosnowych belek. Matthew zauważył, być może dość niewdzięcznie, że konstruktor chaty nie należał ani do najbardziej wykwalifikowanych, ani do najstaranniejszych rzemieślników. Szczeliny w koślawych ścianach zalepiono bowiem szczodrymi garściami czerwonego szlamu. Ten sam szlam dominował także w strukturze komina, gdzie było go chyba więcej niż kamieni, w związku z czym ze szpar po bokach sączył się dym. Dach opadał z jednej strony na podobieństwo przekrzywionej czapki na głowie niechlujnego pijaka. Ścian nie zdobiła ani farba, ani żadne dekoracje, a małe, wąskie okna zabezpieczały zaimprowizowane okiennice z pospolitych desek. Za chatą wznosił się jeszcze bardziej siermiężny budynek, który wyglądał na stodołę, a przy którym stały w specjalnej zagrodzie trzy łękowate konie. W pobliżu znajdowała się też druga zagroda, gdzie w odrażającym gnoju dokazywało kilka rozchrząkanych świń. Paradował tu też czerwony kogut, za którym podążało stadko przemoczonych kur wraz z ubłoconymi kurczętami.
Przy słupku do przywiązywania koni wbito w ziemię palik z pomalowaną na zielono tablicą z sośniny, na której nabazgrano grubymi białymi literami napis „Gospoda i Handel”.
– A więc jest tu i gospoda! – zauważył starszy mężczyzna, po czym odebrał Matthew lejce, jak gdyby mniemał, że pod jego przewodnictwem konie szybciej dotrą do owego słupka. – Wygląda zatem na to, że dziś wieczór przekąsimy jednak coś ciepłego!
Jeden z koni przy stodole zaczął cicho rżeć, a wtedy otworzyły się nagle okiennice i zamajaczyła za nimi jakaś niewyraźna twarz.
– Halo! – zawołał woźnica. – Potrzeba nam schro…
Okiennice zatrzasnęły się.
– …nienia – dokończył, po czym, gdy konie zbliżały się już do słupka, dodał: – Hola! Proszę zaczekać! – Nie spuszczał przy tym z oczu okiennic. – To niezbyt gościnne zachowanie jak na właściciela gospody. Ale cóż, skoro już tu jesteśmy, to się tu zatrzymamy. Racja, Matthew?
– Racja – odparł młodzieniec, choć bez szczególnego przekonania.
Jego współpasażer zszedł z wozu i natychmiast ugrzązł w błocie po same kostki. Kiedy przywiązywał lejce do słupka, Matthew również opuścił pojazd. Choć błoto skróciło go o dobre pięć centymetrów, i tak górował nad starszym kompanem, mierzył bowiem metr siedemdziesiąt osiem, podczas gdy tamten, przy metrze siedemdziesiąt, odznaczał się bardziej standardowym wzrostem.
Z głębi chaty dobiegł odgłos odsuwanego rygla i jej drzwi otworzyły się z iście teatralnym impetem.
– Dzień dobry, dzień dobry! – odezwał się mężczyzna, który stanął w progu.
Ubrany był w poplamioną kurtkę z koźlej skóry, brązową koszulę, bryczesy w szare paski oraz jaskrawożółte pończochy wyzierające z butów do połowy łydki. Uśmiechał się szeroko, obnażając kołkowate zęby, a twarz miał okrąglutką niczym orzech.
– Wejdźcie no i ogrzejcie się! – zachęcił podróżnych.
– Nie jestem pewien, czy ten dzień jest taki dobry, ale niewątpliwie przyda nam się ciepło – odparł starszy z przybyłych, po czym wszedł wraz z Matthew po dwóch stopniach prowadzących na ganek.
Oberżysta cofnął się i przytrzymał im drzwi. Jeszcze zanim się doń zbliżyli, pożałowali, że woń sośniny nie jest dość intensywna, by zneutralizować okropny odór bijący od jego niedomytego ciała i brudnych ubrań.
– Dziewko! – krzyknął właściciel zajazdu w głąb chaty akurat wtedy, gdy lewe ucho Matthew znalazło się w polu rażenia jego głosu, tak donośnego, że mógłby chyba roztapiać stal. – Dorzuć polano do ognia i to migiem!
Kiedy za gośćmi zamknęły się drzwi, znaleźli się w mroku. Było tu tak ciemno, że widzieli tylko pomarańczowe płomienie, które niespokojnie migotały na palenisku. Dym nie wydostawał się wyłącznie przez komin – spore jego partie trafiały do izby, gdzie zalegały nad podłogą tłustymi szarymi warstwami. Matthew odniósł wrażenie, że wokół nich poruszają się jakieś niesprecyzowane kształty, lecz dym sprawił, że oczy zaszły mu mgłą. Nagle poczuł na plecach dotknięcie sękatej dłoni.
– No dalejże, dalej! – poganiał ich oberżysta. – Ogrzejcie się!
Goście poczłapali w stronę paleniska i Matthew nadział się przy tej okazji na kant stołu. Ktoś odezwał się znienacka stłumionym głosem, ktoś inny wybuchnął śmiechem, który przerodził się w ostry kaszel.
– A niech was! Trochę kultury! – zarządził gospodarz. – Są wśród nas dżentelmeni!
Starszy z przybyłych sam musiał kilkakrotnie kaszlnąć, by oczyścić płuca z gryzącego dymu, od którego aż piekło go w oczy. Zatrzymał się przy krawędzi paleniska i ściągnął mokre rękawiczki.
– Cały dzień jesteśmy w drodze – oznajmił. – Jedziemy z Charles Town. Myśleliśmy już, że zanim zdążymy ujrzeć białe twarze, natkniemy się na czerwone.
– Tak, proszę pana. Aż roi się tu od tych czerwonych czortów. Ale widuje się ich tylko wtedy, kiedy sami tego zechcą. Jestem Will Shawcombe, a to tutaj to moja oberża i faktoria zarazem.
Starszy gość zorientował się mimo ciemności, że wyciągnięto do niego dłoń na powitanie. Ujął ją i stwierdził, że jest równie szorstka co kwakierskie siodło.
– Nazywam się Isaac Woodward – odparł. – A to Matthew Corbett – dodał, kiwając głową w stronę swojego towarzysza, który rozcierał sobie akurat palce.
– Mówi pan, żeście z Charles Town? – spytał Shawcombe, nadal twardo ściskając rękę przybysza. – No i jak się tam sprawy mają?
– Da się żyć – odrzekł Woodward, po czym wyrwał dłoń z uścisku gospodarza i zaczął się mimowolnie zastanawiać, jak długo będzie ją musiał szorować, żeby pozbyć się tego smrodu. – Choć przez kilka ostatnich tygodni mieliśmy częste zmiany klimatu. Raz jest zimno, raz gorąco, a coś takiego potrafi wystawić człowieka na nie lada próbę.
– No, a tutaj nie chce przestać padać. Jednego ranka aż z człowieka paruje, a następnego przychodzi mu się trząść z zimna.
– To pewnikiem koniec świata – wtrącił właściciel tego stłumionego głosu. – To nienormalne, żeby o tej porze roku opatulać się kocami. Diabeł leje swoją starą i tyle.
– Cicho tam! – skarcił go Shawcombe, zerkając na niego drobnymi ciemnymi oczami. – Guzik tam wiesz!
– Czytam Biblię, to i znam Słowo Boże! Nadszedł koniec czasu i wszelakich nieczystych rzeczy!
– Jeśli nie przestaniesz, to ci przygrzmocę! – zagroził Shawcombe, którego twarz przeistoczyła się w świetle migoczących pomarańczowych płomieni w maskę ledwie hamowanej furii.
Woodward zauważył przy tej okazji, że oberżysta jest przysadzistym osobnikiem, który mierzył może nie więcej niż jakiś metr sześćdziesiąt osiem, ale za to odznaczał się silnymi, rozłożystymi ramionami i wielką niczym beczka piwa klatką piersiową. Miał niesforną szopę brązowych włosów przyprószonych siwizną oraz krótką szpakowatą brodę i wyglądał na człowieka, z którym lepiej nie zadzierać. Na podstawie jego szorstkiego akcentu właściwego Anglikom z niższych sfer wywnioskował, że jeszcze nie tak dawno temu można go było zapewne spotkać w jakimś porcie nad Tamizą.
Woodward, podobnie jak Matthew, spojrzał teraz w stronę czytelnika Biblii i mimo wirujących kłębów dymu udało mu się tam dojrzeć zgarbioną postać o białej brodzie, która siedziała przy jednym z prymitywnych stołów porozstawianych po izbie. W oczach starca zalśnił akurat pomarańczowy blask płomieni, w związku z czym zamigotały one niczym rozżarzone węgielki.
– Jeśli znowu żłopałeś rum, to dobiorę ci się do skóry – zagroził mu Shawcombe.
Starzec otworzył usta, zamierzając coś na to odpowiedzieć, lecz z racji wieku był najwyraźniej na tyle rozważny, by w porę ugryźć się w język. Kiedy Woodward ponownie spojrzał na oberżystę, ten, nieco zmieszany, już tylko się uśmiechał. Jego gniew nie trwał długo.
– To mój wuj Abner – szepnął konspiracyjnym tonem. – Ma nierówno pod sufitem.
Z mroku wyłoniła się teraz inna postać, która przecisnęła się między Woodwardem i Matthew i podążyła w stronę sporego paleniska obramowanego czarnymi od sadzy kamieniami. Osoba ta była szczupła i drobna, liczyła sobie może z metr pięćdziesiąt trzy wzrostu, miała na sobie luźną połataną wełnianą sukienkę barwy mchu, a jej twarz okalały długie ciemnobrązowe włosy. Kiedy rzucała w ogień kilka sosnowych polan oraz całe naręcze szyszek i igieł, Matthew stwierdził, że ma przed sobą profil bladej dziewczyny o podłużnym podbródku. Twarz przesłaniały jej jednak rozczochrane kosmyki. Nie zwracała na niego uwagi i szybko odeszła od paleniska, pozwalając, by ponownie pochłonęły ją ciemności.
– Maude! Czego się nie ruszasz? Nalejże tym panom rumu! – Shawcombe skierował to polecenie do drugiej z obecnych w izbie kobiet, która siedziała obok starca.
Na surowych deskach podłogi zaskrzypiało odsuwane krzesło, następnie rozległo się kaszlnięcie, po nim kolejne, które zwieńczył gwałtowny wdech, a wtedy Maude – chuderlawa zjawa o białych włosach i odzieniu wyglądającym na kilka pozszywanych ze sobą jutowych worków – powlokła się przez izbę, mamrocząc pod nosem, i zniknęła w drzwiach za paleniskiem.
– Chryste, zbaw nasze tyłki! – skomentował jej żałosny pochód Shawcombe. – Można by pomyśleć, że nigdy dotąd nie widzieliśmy tu człowieka, któremu trzeba jadła i napoju! Nie słyszałaś, że prowadzimy tu oberżę? – Ponownie się jednak uspokoił i spojrzał z nadzieją na Woodwarda. – Zostaną u nas panowie na noc, prawda? Jest tu całkiem wygodny pokój, za który policzymy wam tylko kilka pensów, a w nim łóżko z miękkim materacem, który pozwoli odpocząć waszym plecom po tej długiej podróży.
– Mogę o coś spytać? – odezwał się Matthew, zanim jego towarzysz zdążył zareagować. – Jak daleko stąd do Fount Royal?
– Fount Royal? Och, paniczu, przy suchym gruncie zabrałoby wam to jakieś dwie, trzy godziny. Ale ze względu na pogodę szacuję, że podróż potrwa dwa razy dłużej, a do tego zapada przecież zmrok. Osobiście wolałbym nie nadziać się na Jednookiego Jacka albo czerwonoskórego dzikusa bez pochodni i muszkietu na podorędziu. – Shawcombe ponownie skupił uwagę na starszym z gości. – Zostaną więc panowie na noc?
– Tak, oczywiście – odparł Woodward, po czym zaczął rozpinać ciężki płaszcz. – Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy postanowili kontynuować wędrówkę po ciemku.
– Domyślam się, że mają panowie bagaż, który wypada przynieść? – Oberżysta przestał się uśmiechać i odwrócił głowę. – Abner! Rusz tyłek i przynieś ich rzeczy! A ty, dziewko, idź mu pomóc!
Dziewczyna stała dotąd nieruchomo z pochyloną głową i skrzyżowanymi na piersi nagimi ramionami, opierając się plecami o ścianę. Nie odpowiedziała na wezwanie Shawcombe’a, tylko ruszyła w stronę drzwi wejściowych. Na nogach miała wysokie do kolan buty z jeleniej skóry.
– Taka pogoda nawet świniom nie w smak – pożalił się Abner, nie odrywając się od krzesła.
– Może i nie, ale jest w sam raz dla takiego wieprza jak ty! – zauważył Shawcombe i znów poczęstował starca wściekłym spojrzeniem. – A teraz wstawaj i zabieraj się do dzieła!
Abner, marudząc pod nosem, podniósł się i pokuśtykał w ślad za dziewczyną. Wydawało się, że nogi ma osłabione w wyniku jakiejś wyniszczającej choroby.
Matthew zamierzał właśnie zapytać Shawcombe’a, kim jest ów „Jednooki Jack”, lecz nie spodobała mu się myśl, że z ich ciężkim bagażem będą się zmagać starzec i dziewczyna – zwłaszcza dziewczyna.
– Powinienem im pomóc – powiedział i ruszył ku wyjściu, lecz oberżysta chwycił go za ramię.
– Nie trzeba. Te obiboki przesiadują tu tak długo, że ogarnia ich lenistwo. Niech zapracują sobie na kolację.
Matthew zatrzymał się i spojrzał mu w oczy. Dostrzegł w nich coś – ciemnotę, małostkowość, a może nawet czyste okrucieństwo – od czego zrobiło mu się niedobrze. Spotkał już na swej drodze tego człowieka – choć za każdym razem miał on inne oblicze – znał go zatem jako brutala, który upajał się władzą nad ludźmi słabymi na ciele i umyśle. Ale w tym przypadku zauważył też na twarzy gospodarza przebłysk czegoś, co mogło być błyskiem rozpoznania jego surowej oceny, a to świadczyłoby z kolei o tym, że Shawcombe jest inteligentniejszy, niż mu się zrazu wydawało. Oberżysta uśmiechał się nieznacznie, tylko kącikiem ust. Matthew zaczął wolno, acz stanowczo oswobadzać ramię z jego uścisku, lecz tamten, choć wciąż uśmiechnięty, nie kwapił się, by go puścić.
– Powiedziałem – powtórzył Matthew – że powinienem im pomóc.
Shawcombe wciąż go trzymał, aż wreszcie Woodward, który pozbył się w końcu płaszcza, uświadomił sobie, że przed jego oczami rozgrywa się miniaturowy dramat.
– Tak – przyznał. – Sądzę, że rzeczywiście przyda im się pomoc przy bagażach.
– Tak jest, proszę pana. Będzie tak, jak pan sobie życzy – powiedział oberżysta i natychmiast puścił ramię młodzieńca. – Sam bym poszedł, ale plecy mam do niczego. Kiedyś dźwigałem ciężkie bele w porcie nad Tamizą, ale teraz już bym tak nie…
Matthew chrząknął, odwrócił się i wyszedł na zewnątrz, gdzie niebo z niebieskiego stawało się już czarne. Powietrze wydało mu się teraz zbawiennie świeże. Starzec taszczył należące do Woodwarda pudło z perukami, podczas gdy dziewczyna stała za wozem, usiłując umieścić sobie jeden z kufrów na plecach.
– Zaczekaj – powiedział Matthew, brnąc w jej stronę przez błoto. – Pozwól, że ci pomogę.
Chwycił za jedną ze skórzanych rączek, a kiedy to uczynił, dziewczyna błyskawicznie odsunęła się od niego, jak gdyby był trędowatym. Podtrzymywany przez nią dotąd kufer natychmiast zarył się kantem w brei. Stała teraz zgarbiona na deszczu z twarzą wciąż skrytą za długimi włosami.
– Ha! – wykrzyknął Abner i zarechotał. W przejrzystym obecnie powietrzu jego skóra wyglądała na równie szarą co mokry pergamin. – Nie ma co do niej gadać, bo ona i tak do nikogo się nie odzywa. Niewiele jej brakuje, żeby wylądowała w wariatkowie.
– Jak jej na imię?
Przez chwilę Abner milczał, marszcząc pokryte strupami brwi, po czym odparł:
– Dziewka.
Znów się roześmiał, jak gdyby zadano mu właśnie najgłupsze pytanie pod słońcem, a następnie zniknął z pudłem w oberży.
Matthew zerknął na dziewczynę – zaczęła już dygotać z zimna, lecz nie wydawała z siebie żadnych odgłosów ani nawet nie podniosła wzroku znad rozpościerającego się między nimi błota. Stwierdził, że jeśli nie uda mu się namówić Abnera, by mu pomógł, będzie musiał przetransportować kufer – a także ten drugi – samodzielnie. Spojrzał przez wierzchołki drzew na niebo. Deszcz, przybrawszy znów na sile, zaczął smagać jego twarz. Nie było sensu sterczeć tu z butami w błocie i lamentować nad własnym położeniem, zaliczył już bowiem większe tarapaty, a i pewnie czekały go jeszcze cięższe. Jeśli zaś chodzi o tę dziewczynę – któż znał jej przeszłość? Kto się nią w ogóle przejmował? Nikt. Dlaczego więc on miałby to robić? Zaczął zatem wlec kufer przez breję, lecz dobrnąwszy do ganka, zatrzymał się.
– Idź do środka – polecił dziewczynie. – Sam przyniosę resztę bagaży.
Ani drgnęła. Podejrzewał, że nie ruszy się stąd, dopóki głos Shawcombe’a nie poderwie jej z miejsca na podobieństwo bata.
To już jednak nie jego sprawa. Wtaszczył kufer na ganek, zanim jednak przeciągnął go przez próg, raz jeszcze rzucił okiem na dziewczynę. Odchyliła głowę, rozpostarła ramiona i z zamkniętymi oczami łapała otwartymi ustami krople deszczu. Pomyślał, że choć ponoć szalona, może usiłuje w ten sposób oczyścić skórę z odoru Shawcombe’a.

 
Wesprzyj nas