Książka Krzysztofa Umińskiego to rzecz o namiętności, literaturze i trzech niezwykłych kobietach, którym przyszło żyć w najgorszych czasach.


Trzy tłumaczkiTrzy tłumaczki to opowieść o Marii Skibniewskiej, Joannie Guze i Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej – trzech wielkich i wybitnych polskich tłumaczkach.

To także opowieść o warsztacie tłumaczy, ich wyborach, walkach – nie tylko o przekład, zlecenie czy o autora, ale także o przetrwanie. Historie tych, którzy zazwyczaj pozostają – niesłusznie – w cieniu.

***

Trzy tłumaczki. Im właśnie zawdzięczamy dostęp do dużej części klasyki francuskiej i anglosaskiej, ich nazwiska widnieją w polskich wydaniach Baudelaire’a, Faulknera, Salingera, a bibliografie liczą po sto pozycji. Ich losy splatały się z historią życia literackiego w Polsce i z działalnością potężnych wydawnictw, jakimi za czasów PRL-u były Czytelnik i PIW; ich praca kształtowała wyobraźnię i gusty dużej części powojennej inteligencji. Krzysztof Umiński z wielką wnikliwością wydobywa z cienia osoby zwykle ukryte za stosem cudzych książek. Prezentuje ich warsztat, ale także ich niebanalne życiorysy, w różny sposób wplątane w historię dwudziestego wieku, od armii Berlinga po powstanie warszawskie. A wreszcie poznajemy doświadczenia trzech tłumaczek związane już bezpośrednio z ich pracą: cenzuralne perypetie Joanny Guze z esejami Camusa, bezbłędne wyczucie stylu przedwiktoriańskiego przez Annę Przedpełską-Trzeciakowską w przekładach powieści Jane Austen, jawne i ukryte zasadzki trylogii Tolkiena, jakie musiała pokonać Maria Skibniewska. Autor, sam tłumacz, mozolną sztukę przekładu potrafił przedstawić jako przygodę i wyzwanie; dość powiedzieć, że dalsze losy polskiej wersji Władcy Pierścieni czyta się właściwie jak kryminał.
Małgorzata Szpakowska

Niech czytelnika nie zwiedzie ten rzeczowy tytuł. Trzy kochanki byłoby równie na miejscu. Albo nawet Języków obcowanie. Książka Krzysztofa Umińskiego to rzecz o namiętności, literaturze i trzech niezwykłych kobietach, którym przyszło żyć w najgorszych czasach. Oryginalnie pomyślana, brawurowo napisana. Więcej nie powiem, by nie psuć nikomu radości odkrywania.
Maciej Zaremba Bielawski

Krzysztof Umiński
Trzy tłumaczki
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 19 stycznia 2022
 
 


ROZDZIAŁ I
DZIENNIK, KTÓREGO NIE BYŁO

Tamtego poranka Joanny Guze nie było już w mieście – zdążyła ocalić życie.
Nocą z trzeciego na czwartego lipca 1941 roku w dopiero co zajętym Lwowie Niemcy aresztowali grupę polskich uczonych, doprowadzili ich o świcie na Wzgórza Wóleckie i rozstrzelali czwórkami nad świeżo wykopanym dołem. Od jednej z salw zginął Tadeusz Boy Żeleński. Wielki testament, Dzieje Tristana i Izoldy, Gargantua i Pantagruel, Próby, Niebezpieczne związki, Kubuś Fatalista i jego pan, Czerwone i czarne, Pustelnia parmeńska, Ojciec Goriot, Stracone złudzenia… Kto lubi francuską literaturę, może wyliczankę ciągnąć długo, recytując osobisty dług wdzięczności.
„To, co zrobił Boy, nie ma odpowiednika w świecie. On stworzył francuską literaturę dla Polski. W sposób doskonały” – powie Joanna Guze blisko siedemdziesiąt lat później[1]. Wtedy sama będzie legendą, a jej dorobek tłumaczeniowy sprawi, że niektórzy będą ją nazywać Boyem w spódnicy. Wątpię, żeby ją to zachwycało. Spódnice, owszem, nosiła. Boya darzyła rewerencją. Ale za frazesy była gotowa rozbić w proch.

 
Tymczasem jednak jest rok 1941 i trwa niemiecka ofensywa na wschód. Guze ma dwadzieścia cztery lata, a za sobą nieskończone studia z filozofii i historii sztuki na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Języka francuskiego nie zna jeszcze ani w ząb. Wkrótce czeka ją intensywny kurs rosyjskiego i tego, co Leopold Tyrmand nazwie cywilizacją komunizmu. Nim wejdą Niemcy, opuszcza rodzinne miasto. Matematyk Hugo Steinhaus notuje: „Koleżanka mojej córki, Joanna Guze, wyszła z domu w letnim płaszczyku, bez walizki i poszła z wojskiem sowieckim”[2].
Dziewczyna w letnim płaszczyku znika samotnie w otchłaniach Rosji. Powraca po trzech latach jako człowiek pozbawiony przeszłości i pamięci, przynajmniej na pozór. Przez pół wieku milczy o tym, co przeszła na Wschodzie; przedwojenne życie wspomina półsłówkami. W lipcu 1944 roku zjawia się w Lublinie jako oficer oświatowy w 1. Armii Wojska Polskiego, która u boku Armii Czerwonej sunie na zachód. Ma mundur, broń i szorstkie maniery. Tak zapamiętała ją Julia Hartwig. Niebawem staną się dla siebie jak siostry, ale początkowo Joanna Guze robi na młodszej od siebie poetce przykre wrażenie.
„Nosiła mundur wojskowy, dłużej, niż powinna, a to z braku środków na zakup ubrania cywilnego […]. Była hałaśliwa, pewna siebie, nie miała cierpliwości do innych […] Dziś, kiedy jej już nie ma i kiedy wspominam ten długi okres naszej przyjaźni, mogę powiedzieć, że wady te były w dużej mierze manifestacją osobowości zduszonej przez ciężki okres pobytu w Rosji” – napisze Hartwig pod koniec życia[3].
W Lublinie Joannę Guze spotkał też Jacek Bocheński, osiemnastolatek drukujący pierwsze wiersze w „Odrodzeniu”. Wysoka żołnierka wypatrzyła go na poranku poetyckim i zaprosiła do siebie na kwaterę, gdzie przy herbacie i papierosach dyskutowało kilku starszych literatów. W pewnym momencie Julian Przyboś wziął do ręki odpasany pistolet gospodyni i zaczął się nim bawić.
– To nie jest dla mężczyzn – zbeształa awangardzistę Guze, konfiskując mu broń.

 
Następne dwa lata wypełnia jej tułaczka, typowa dla życiorysów ludzi, którzy podczas wojny utracili wszystko; wędrówka o mglistej chronologii, pełna białych plam i zatartych związków przyczynowo-skutkowych. Jest komendantem wojskowym Puław. Podczas powstania pojawia się w prawobrzeżnej Warszawie. Towarzyszy zespołowi zajmującemu się tropieniem zaginionych i skradzionych dzieł sztuki. Zostaje kierowniczką departamentu muzeów i ochrony zabytków w resorcie kultury powołanym przez PKWN. W początkach 1945 roku, wysłana do Krakowa, zakłada przy tamtejszym magistracie wydział kultury i obejmuje w nim stanowisko zastępczyni naczelnika. Wchodzi w kręgi krakowskiej inteligencji, poznaje Jerzego i Annę Turowiczów, żagarystę Jerzego Zagórskiego i jego żonę Marynę. Są to zalążki przyjaźni na całe życie. Wtem nieszczęście: Guze zostaje oskarżona o defraudację pieniędzy z kasy miejskiej, aresztowana i osadzona w więzieniu przy ulicy Senackiej. W jej obronie staje grono prominentnych pisarzy. Po dwóch tygodniach przyszła tłumaczka wychodzi na wolność. Zimą 1946 roku otrzymuje list od Stefana Żółkiewskiego, redaktora naczelnego „Kuźnicy”, który nakłania ją, żeby dołączyła do zespołu tygodnika. Wkrótce Guze jest już w Łodzi, jeszcze jednej – po Lublinie i Krakowie – stolicy kiełkującego życia kulturalnego. Nowe miasto, nowe środowisko, nowe znajomości. W dwóch kamienicach przy zbiegu ulicy Bandurskiego i alei Kościuszki mieszkają pisarze: Kazimierz Brandys, Jan Brzechwa, Paweł Hertz, Mieczysław Jastrun, Zofia Nałkowska, Leon Pasternak, Adam Ważyk… Niektórzy z nich to niedawni koledzy z wojska. Jan Kott, forsujący na łamach „Kuźnicy” marksistowską humanistykę, jest mężem jej lwowskiej przyjaciółki Lidii z domu Steinhaus.
Po roku: następna przeprowadzka. Dzięki poparciu Żółkiewskiego Guze dostaje stypendium Ministerstwa Oświaty i razem z Julią Hartwig wyjeżdża do Paryża. Spędzi tam osiemnaście miesięcy. Zadzierzgnie przyjaźnie, obejrzy setki obrazów, przeczyta morze książek, w niewiarygodnym tempie przyswoi język i zacznie z niego tłumaczyć. Wymyśli siebie na nowo, a może raczej: ziści hołubione od dawna marzenie.
Jesienią do jej hoteliku położonego przy ulicy Tournon, między Ogrodem Luksemburskim a bulwarem Saint-Germain, przychodzi list od Ireny Sztachelskiej, koleżanki z batalionu platerówek. „Przypomniałam sobie – pisze Sztachelska – jedną naszą rozmowę w ziemiance pod Siedlcami[1*]. Ty, Lutka i ja rozmawiałyśmy na bardzo wtedy nierealny temat – co kto by chciał. Ty powiedziałaś, że chciałabyś pojechać na studja do Paryża. Brzmiało to dosyć dziwnie – nie wiedziałyśmy wtedy, co z nami będzie i co w ogóle będzie. Należałoby tu dodać morał «chcieć to móc»”[4].
Sztachelska, starsza od Guze o sześć lat i już w latach trzydziestych związana ze środowiskiem radykalnej wileńskiej lewicy (w tych samych kręgach obracał się Czesław Miłosz), w platerówkach była zastępczynią dowódcy do spraw wychowawczych. Po wojnie została przewodniczącą Ligi Kobiet i posłanką na Sejm, gdzie inicjowała debatę nad równouprawnieniem płci. Później, zgodnie ze swoim wykształceniem, pracowała jako lekarka pediatra. Legitymację PZPR złożyła w dniu, w którym padły strzały do górników w kopalni Wujek. Trzecia uczestniczka rozmowy w ziemiance pod Siedlcami, „Lutka”, to najpewniej Ludwika Bibrowska, która przejęła w batalionie funkcję Sztachelskiej. Bibrowska, odznaczona między innymi Krzyżem Walecznych, po wojnie pracowała w Polskiej Misji Repatriacyjnej w Berlinie, w latach pięćdziesiątych należała do Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych w Korei, a po odejściu ze służby wojskowej (w stopniu pułkownika) objęła posadę wicedyrektora departamentu w Ministerstwie Oświaty. Tak, przeróżne ścieżki otwierały się przed oficerkami Batalionu Kobiecego. Ale podporucznik Joanna Guze śniła o Paryżu.

* * *

Zasłynęła tłumaczeniami powieści i esejów Alberta Camusa: Dżuma, Upadek, Mit Syzyfa, Człowiek zbuntowany… Rozgłos i czytelniczą wdzięczność zaskarbili jej także Trzej muszkieterowie. Ale kiedy patrzę na jej bibliografię, z miejsca uderza mnie coś innego: mnogość wspomnień, dzienników i listów. Dzieł rozpiętych pomiędzy opowieścią o miejscu, czasie i środowisku a egotyczną eksploracją własnego wnętrza. Tłumaczyła Dzienniki poufne Benjamina Constanta, Pamiętniki zza grobu Chateaubrianda, Podróż do Hiszpanii Théophile’a Gautiera, Dzienniki Eugène’a Delacroix, Dziennik Jules’a i Edmonda de Goncourt, Listy do brata Vincenta van Gogha, Dziennik Jules’a Renarda, Dziennik intymny Henri Frédérica Amiela, Dziennik André Gide’a, Notatniki Camusa, Spotkania ze sobą François Carco, Antypamiętniki André Malraux…
Jeżeli czytanie i tłumaczenie – a to drugie stanowi przecież skrajną formę pierwszego – jest poniekąd rezygnacją z własnego życia i otwarciem na cudzy głos, to przekład dziennika byłby tej rezygnacji ostateczną i radykalną postacią. Godziny, tygodnie, lata spędzone na pieczołowitym przenoszeniu drgnień cudzej duszy z jednego języka na drugi. Poniedziałek – on. Wtorek – on. Środa – on. I tak do śmierci. Można sobie wyobrazić ekstremalny wariant tej sytuacji. Ktoś, zapewne niezgorzej sytuowany, spędza życie na zapisywaniu co dzień swych przygód, myśli i wzruszeń. Ktoś drugi – na ich tłumaczeniu. Joanna Guze ze swoim dorobkiem zbliżyła się do tej skrajności. Po cichu robiła to samo, co Witold Gombrowicz czynił z hukiem i pompą: wprowadzała ego do literatury polskiej. Tyle że było to ego (a właściwie ega) cudze. O sobie milczała – choć nie do końca.
Rodzinę straciła w czasie wojny. Nowej zakładać nie chciała – zbudowała ją z przyjaciół. A że w przyjaźniach była równie sumienna jak w pracy, to pielęgnowała je, pisząc długie listy: o książkach, filmach, teatrze i sporach intelektualnych. Tropiąc tę korespondencję w prywatnych i publicznych archiwach w Polsce, Francji i Niemczech, odszukałem blisko dwie setki listów. Układają się one we fragmentaryczną opowieść o ponad sześćdziesięciu latach z życia Joanny Guze – w dziennik, którego nie było.

* * *

18 MARCA 1947, PARYŻ
[DO MARYNY ZAGÓRSKIEJ[2*]]
 
Jestem tu już od miesiąca i czuję się wybornie. Z pieniędzmi jakoś sobie daję na razie radę, bo dostałam 15.000 fr. z Komisji Dewizowej. Stypendium wynosi 4.500 fr. miesięcznie, ale za hotel płacę oddzielnie. Nie jest to, jak wiesz sama, zbyt dużo, szczególnie że od czasu gdy tu byłaś, ceny wzrosły prawie dwukrotnie. Nie martwię się jednak wcale; Paryż wystarcza mi sam przez się; można tu być szczęśliwym bez życia osobistego, pieniędzy, sukien itd., co świadczy dostatecznie o potędze atrakcyjnej tego miasta. Biegam od rana do nocy, po ulicach, wystawach, kinach i teatrach; trochę czytam i trochę pracuję.
[…]
Z nikim się tu nie widuję, prócz Julii Hartwig, z którą mieszkamy w jednym hotelu[5].

* * *

Tyle przeżyć i ledwie jeden zachowany list. Na szczęście inne źródła utrwaliły garść szczegółów z tamtego formacyjnego okresu. Wiadomo więc, że prócz Julii Hartwig jej najbliższymi towarzyszami w Paryżu byli: Jan Białostocki, który później zdobędzie światową sławę jako historyk sztuki; Zygmunt Kałużyński, ówczesny mąż Hartwig, i prozaik Wilhelm Mach. Że Guze żyła za grosze, odgrzewając skromne posiłki na ustawionej w pokoju maszynce spirytusowej, a do stypendium dorabiała, ucząc łaciny w polskiej szkole, pracując jako korektorka w drukarni i pisząc słuchowiska dla francuskiego radia.
W dwóch wywiadach udzielonych pod koniec życia przywołała tamten Paryż: „ciemny, życzliwy, chętny ludziom, biedny”[6]. Wspominała kartki żywnościowe i ludzi spragnionych kultury, tłoczących się w kolejkach na koncerty. Wieczór, kiedy słyszała, jak George Enescu i Yehudi Menuhin grają Bacha na dwoje skrzypiec… Kwestię najbardziej dramatyczną ujęła zwięźle: „Przy końcu każdy myślał, czy ma wracać, i do czego. Na ogół ludzie wracali”[7].
(Dyskretna tłumaczko, powściągliwa eseistko. Nigdy spraw tak subtelnych nie zawierzałaś żywemu słowu. Gdyby starczyło ci czasu, sił i wzroku, może napisałabyś o tamtych rozterkach, tak jak w końcu napisałaś o tym, co przeszłaś w Rosji).
Jedynym znanym mi pisemnym świadectwem dotyczącym jej powrotu są materiały Służby Bezpieczeństwa, utworzone pod koniec lat siedemdziesiątych (a więc blisko trzy dekady po paryskim stypendium), kiedy to bezpieka obserwowała Guze ze względu na jej kontakty z opozycją. Jest wśród nich jej życiorys, opracowany na podstawie dawniejszych akt, w którym można wyczytać, że „po wygaśnięciu stypendium przez kilka miesięcy pracowała we Francji jako instruktor świetlicowy przy tamtejszym związku Kół Teatralnych. Po odebraniu jej paszportu w Konsulacie w Paryżu do kraju powróciła transportem repatriacyjnym. Powodem odebrania jej paszportu było popełnienie przestępstwa w kraju i toczące się przeciwko niej postępowanie karne”[8].
„Odebranie paszportu”, „popełnienie przestępstwa”, „postępowanie karne”, „transport repatriacyjny” – w tych frazach słychać trzask kajdanek. Jednak zachowane listy od przyjaciół z tamtego okresu odnoszą się do kłopotów Joanny Guze w tonie dosyć beztroskim, jakby chodziło o dotkliwe, lecz niegroźne zatrucie pokarmowe. Z dat tychże listów wynika ponadto, że Guze o konieczności powrotu dowiedziała się najpóźniej w początkach sierpnia 1948 roku, natomiast do pociągu repatriacyjnego wsiadła – w towarzystwie Jana Białostockiego – w połowie października. Wyjazd, chociaż wymuszony, nie odbył się gwałtownie[3*].
Oprócz zawirowań prawno-paszportowych towarzyszyły mu jednak komplikacje innej natury. Przed wspólnym powrotem do Polski Białostocki przedstawił Joannie Guze swojego przyjaciela z czasów nauki w warszawskim gimnazjum Batorego. Andrzej Vincenz, młodszy od Guze o cztery lata, był, tak jak ona, eksżołnierzem. Należał do 1. Dywizji Pancernej generała Maczka, uczestniczył w lądowaniu w Normandii, a potem w wyzwalaniu Francji, Belgii, Holandii i Niemiec. Po demobilizacji rozpoczął studia na Sorbonie: anglistykę, romanistykę, językoznawstwo.
Trudno dokładnie odtworzyć dzieje relacji Guze i Vincenza. Ich korespondencja, mocno zdekompletowana, sugeruje, że bliższą zażyłość nawiązali późnym latem 1948 roku. Wkrótce się zaręczyli (zapewne jeszcze przed jej powrotem do Polski), a kiedy ona wyjechała, związek kontynuowali na odległość.
Erasmus – rozrzewni się ktoś, kto kochał i studiował w zjednoczonej Europie na początku dwudziestego pierwszego wieku. Trochę tak, tyle że na zgliszczach. I z żelazną kurtyną między dwojgiem zakochanych. Ale na razie, choć zimna wojna staje się coraz bardziej lodowata, długie listy wartko płyną między Warszawą a Paryżem. Siła uczuć wyraża się w nich nie przez żarliwe zaklęcia – narzeczeni zwracają się do siebie per pan i per pani – a przez trud jak najcelniejszego pisania i myślenia: dla drugiej osoby.

* * *

26 LISTOPADA 1948, WARSZAWA
[DO ANDRZEJA VINCENZA]

Znacznie czuję się lepiej, bo trochę zebrałam się w sobie i zaczęłam pracować. Ciągle mam jakieś propozycje i zamówienia na artykuły i bylebym pisała, dam sobie finansowo radę. W „Nowinach” pójdą moje przekłady z Baudelaire’a i recenzja z wystawy malarstwa francuskiego […] otwartej niedawno w Muzeum Narodowym. Essay o Baudelairze poszedł w „Kuźnicy” jeszcze w październiku; chciałabym, żeby Pan przeczytał, bo bardzo jestem ciekawa Pana zdania[4*].
[…]
Jestem ogromnie rada, że widzi Pan Julię [Hartwig] naprawdę. To jest człowiek rzadkiej piękności, ale tak chytrze ukrytej, że mało kto się na tym pozna, tym bardziej, że jej sposób bycia i cały styl życiowy jest tak gładki i tak w proporcji do niej banalny, że broni ją wybornie od ciekawych oczu wścibskich. To mądre, co Pan pisze o tej granicy, której przekroczenie grozi wulgarnością. Umiejętność zachowania równowagi też zawsze wydaje mi się cudem i istotnie, jak Pan powiada, jest esencją jej doskonałości, bezbłędnej harmonii – wszystko jedno, jak się to nazwie. To wielkie szczęście, że tacy ludzie jak ona istnieją na tej ziemi. Bardzo mi jej tutaj brak[9].

18 GRUDNIA 1948, WARSZAWA
[DO ANDRZEJA VINCENZA]

W ostatnim (świątecznym) numerze „Nowin” pójdą Pana przekłady z Whitmana, widziałam już w korekcie, bo mam w tym samym numerze przekłady z Baudelaire’a. Można powiedzieć, że zapełniliśmy dwa ostatnie numery tego przedwcześnie umierającego pisma w sposób rodzinny, bo w przedświątecznym jest Julii Apollinaire, Janka [Białostockiego] artykuł o tkaninach francuskich i moja recenzja o francuskiej wystawie, zaś w ostatnim jak się rzekło wyżej[5*].

8 STYCZNIA 1949, WARSZAWA
[DO ANDRZEJA VINCENZA]

Przełamałam martwy okres i zaczęłam czytać (czy uwierzy Pan, że nie czytałam przez dwa miesiące?). Na pierwszy ogień połknęłam Giraudoux Sodome et Gomorrhe i Amiftriona, teraz zaś zabrałam się do Journalu Du Bosa, który kupiłam na wystawie książki francuskiej w Muzeum Narodowym. […]. Du Bosa czytam na zmianę tzn. równolegle z Bendą, La France byzantine, co daje świetne efekty, ponieważ Benda najidealniejszym zaprzeczeniem Du Bosa: antybergsonista, przeciwnik Gide’a, Prousta, Mallarmégo, Giraudoux etc. Abstrahuję tu, rzecz jasna, od typu pisarstwa: Benda to badacz, szperacz, znawca tzw. bezstronny, ale bardzo uparty w swoim sposobie widzenia, Du Bos – artysta, cienki, wnikliwy, ludzki i bardzo wzruszający. Inna rzecz, że całkowicie należy do epoki minionej, tego okresu, który Benda nazywa okresem triumfu de la littérature pure; zdaje mi się, że to, co się we Francji robi współcześnie – to tylko odblask tamtego okresu, ubogi dalszy ciąg.
[…]
Baudelaire’a tłumaczę dalej ze straszną męką, bo trudny niesłychanie. Jak się rozkręcę, tzn. wejdę w lekturę, napiszę jakiś szkic – może o Cézannie i Zoli, może o Fromentinie. Najgorsze, że śpię do 9–10, co mi się nigdy nie zdarzało. Nie lubiłam jak dotąd wcześnie wstawać, ale teraz doszłam już do tego, że przed 9-tą nie mogę się obudzić. Bracie, co będzie? I żebym pracowała późno! Skąd! Do 1-wszej najdalej.

* * *

Przez cały tamten rok zabiegała o powrót do Francji. Jesienią stało się jasne, że jej starania spełzły na niczym i Polska Ludowa nie wyśle jej ponownie do Paryża. Korespondencja słabnie, wreszcie na kilka lat urywa się całkowicie. Ale do rozstania doszło, nim zamarła. Narzeczeni zerwali, kiedy stało się jasne, że ona nie przyjedzie. W jednej z ostatnich przesyłek z Francji, jako prezent urodzinowy, przyszedł egzemplarz Le Roman de Tristan et Iseute – Dziejów Tristana i Izoldy.
Kusi frazes: „rozdzieliła ich Historia”. Po części tak, ale to uproszczenie. Był moment, kiedy mogli zaryzykować. On – rzucić ukochane językoznawstwo na Sorbonie, zostawić rodziców, przyjechać do stalinowskiej Polski. Ona – wyrzec się tłumaczeń, esejów, zalążków warszawskiej stabilizacji, przez ostatnią szczelinę czmychnąć na Zachód. Łatwo się wymyśla takie scenariusze dla innych. Człowiek, nawet najodważniejszy, czasem jest zbyt zmęczony, żeby kolejny raz postawić wszystko na jedną kartę.

* * *

25 STYCZNIA 1950, WARSZAWA
[DO ZARZĄDU GŁÓWNEGO ZWIĄZKU LITERATÓW POLSKICH]

Proszę uprzejmie o przydzielenie mi dwupokojowego mieszkania w Warszawie.
Prośbę swoją motywuję następująco:
Mieszkam w Warszawie od 1948 roku w pokoju sublokatorskim, w dwie osoby, bez prawa używalności kuchni, wskutek czego zmuszona jestem gotować na maszynce elektrycznej w pokoju będącym zarazem mieszkaniem i miejscem pracy. Ze względu na dobro pracy, jak i stosunki rodzinne niezbędne mi są dwa pokoje (pracuję wyłącznie w domu i przeważnie do późnej nocy, co niezmiernie jest kłopotliwe, gdy w pokoju śpi inna osoba).
Chciałabym jeszcze zaznaczyć, że pokój, o którym mówię, jest niewielki, całkowicie prawie wypełniony dwoma stojącymi tu tapczanami, tak że nie tylko mam kłopoty z umieszczeniem najniezbędniejszych przedmiotów, ale nie mogę nawet postawić dwóch stołów; stół, na którym piszę, służy zarazem do śniadań, kolacji etc.[10]

27 LUTEGO 1950, WARSZAWA
[DO IRENY VINCENZ[6*]]

Niepotrzebnie martwi się Pani mną i Jankiem [Białostockim]. Dajemy sobie oboje radę i mamy się materialnie bez porównania lepiej niż we Francji, na głodowych stypendiach. Janek pracuje w Muzeum Narodowym i na Uniwersytecie, ma wykłady ze sztuki w Szkole Aktorskiej (u Zelwerowicza), poza tym pisuje od czasu do czasu. Ja głównie tłumaczę (obecnie Journal Delacroix), ponadto mam asystenturę w Akademii Sztuk Pięknych przy katedrze krytyki artystycznej. Zupełnie wystarcza na wszystko, co potrzebne.
[…]
Przyjechała Julia Hartwig, o której słyszała Pani ode mnie i od Andrzeja. Na razie mieszka u mnie, jakoś mieścimy się w moim sublokatorskim pokoju, bardzo sobie to nawet chwalę, bo stęskniłam się do niej porządnie[11].

* * *

Wkrótce Julia Hartwig, która właśnie wróciła z Paryża, znajdzie lokum w podwarszawskich Oborach, gdzie w skonfiskowanym przez władze pałacu rodziny Potulickich urządzono Dom Pracy Twórczej dla pisarzy. Stamtąd co jakiś czas wpada do przyjaciółki. Obie tłumaczą intensywnie i nawzajem sczytują swoje przekłady. Między Oborami a sublokatorskim pokojem na Żoliborzu krążą liściki, telegramy i maszynopisy: „Verne zrobiony doskonale!”; „10 stronic Aragona nie posyłam jeszcze, czekam na dalsze”; Przesyłam Ci resztę Mériméego… Proszę Cię, przeczytaj bardzo uważnie ostatnie 20 str. a zw. od sceny 32-giej”[12].
Najpierw Baudelaire, potem dziennik Delacroix i teatr Prospera Mériméego… Guze zanurza się w dziewiętnastowieczną Francję. Z pasji, to pewne. Jest w tym może i szczypta eskapizmu. Jak gdyby odwracała się od rzeczywistości, która ukazuje coraz potworniejszą twarz. Względne swobody kulturalne pierwszych powojennych lat nikną w oczach. Państwo kładzie rękę na prywatnych oficynach, cenzura pustoszy plany wydawnicze. Baudelaire i Delacroix będą latami czekać na wydanie. Z czego żyć?
Pierwszym opublikowanym przekładem książkowym Joanny Guze są Trzy barwy czasu radzieckiego pisarza Anatolija Winogradowa, powieść o Stendhalu, w przedziwny sposób odbijająca miniony i przyszły życiorys tłumaczki. Akcja rozpoczyna się od marszu wojsk przez Europę Wschodnią (Stendhal był intendentem w armii Napoleona). W dalszych partiach pojawiają się pisarze, których była żołnierka będzie kiedyś tłumaczyć: Charles Nodier, Prosper Mérimée, Alfred de Musset i Théophile Gautier. W płonącej Moskwie Stendhal na marginesie czytanej książki notuje: „Bez wielkiego obciążenia, które daje praca, statek życia staje się igraszką każdego wiatru”[13]. Kilka lat później Guze przełoży osobliwie podobną frazę: „Oto pewność: w codziennej pracy. Reszta wisi na włosku, zależy od nieznacznych ruchów, nie można zatrzymywać się nad tym. Najważniejsze to dobrze wykonywać swój zawód” – te myśli przebiegają przez głowę doktora Rieux[14].
Takie dewizy mogłaby równie dobrze zapisać sobie Joanna Guze. Sęk w tym, że przyszło jej debiutować w czasach, kiedy nawet niewinna z pozoru praca tłumacza mogła wikłać w dwuznaczne sytuacje. Po Trzech barwach czasu Guze przełożyła Ojców i dzieci Turgieniewa, młodzieżową Szkołę Robinsonów Jules’a Verne’a – oraz dwie książki, o których pewnie wolałaby zapomnieć: Dalekie strażnice Siergieja Dikowskiego i Nadzieję pokoju Ilji Erenburga. Pierwsza z nich to zbiór socrealistycznych opowiadań ze wschodnich rubieży ZSRR (ich bohaterami są m.in. czekiści, pogranicznicy i psy gończe), druga – błyskotliwie napisany pamflet antykapitalistyczny, będący też – tu pojawia się kłopot – hymnem ku chwale zbrodniczego imperium i jego samowładcy, któremu autor poświęcił osobny panegiryk.
Naiwnością byłoby sądzić, że Guze przetłumaczyła te książki dla korzyści innej niż zwykłe honorarium. Przekład Erenburga nie otwierał drzwi do żadnych splendorów i stanowisk – z tych zresztą zrezygnowała już wcześniej. Nadzieja pokoju i Dalekie strażnice są marnym pyłem wobec wagi jej dorobku, ale stanowią jego część i podsuwają pytania: za co odpowiada tłumacz? Czy tylko za jakość swej pracy? Czy również za idee, które niesie tłumaczona przezeń książka?
Te kwestie zachowują ważność także poza granicami państwa totalitarnego. Parę lat temu Jerzy Jarniewicz wzburzył środowisko esejem, w którym postawił – niepopularną, jak się okazało – tezę: tłumacz winien odpowiadać nie tylko za „jak”, ale też za „co”[15]. Polemikę z Jarniewiczem podjął młodszy o pokolenie anglista Rafał Lisowski. Zauważył, że mało który tłumacz ma realny wpływ na to, co się publikuje; że z czegoś żyć trzeba; że ambitnych książek (to jego określenie) jest mało, a tłumaczy wielu; że literatura popularna podtrzymuje upadające czytelnictwo[16]. Przyznaję: bliższy mi jest maksymalizm Jarniewicza. Uważam, że tłumaczyć warto wtedy, kiedy się książkę uważa za cenną, inaczej człowiek świadomie uczestniczy w zaśmiecaniu świata. A przecież sam więcej niż raz sprzeniewierzyłem się tej zasadzie (m.in. próbując zarobić na pisanie tej książki) i wiem, że czasem trudno uniknąć tłumaczenia książek głupich i złych. Zwłaszcza gdy ktoś żyje wyłącznie z przekładu. Lub jest debiutantem. Lub samotnie wychowuje dziecko.

* * *

30 MARCA 1951, WARSZAWA
[DO IRENY VINCENZ]

Nie sposób mi się tłumaczyć ze swojego długiego milczenia, tak bardzo czuję się winna, zwłaszcza że tyle okazuje mi Pani wciąż pamięci. Jeśli jednak wziąć pod uwagę, że w owym czasie niepisania urodziłam córkę, co ma swoją wymowę, moja wina być może nieco się zmniejsza. Tym bardziej że moje zidiocenie w okresie ciąży przeszło najśmielsze oczekiwania przyjaciół, potem zaś byłam tak śmiertelnie zmęczona, że zobojętniałam na wszystko. Teraz wróciłam do formy – mniej więcej.
Mam zatem córkę, która nazywa się Justyna i liczy sobie cztery miesiące. Wkrótce (a nawet w najbliższych bodaj dniach) będziemy ją chrzcić; ojcem chrzestnym zostaje Janek, który ma zbrodnicze plany w stosunku do zgoła niewinnego dziecka, ponieważ z punktu postanowił uczyć ją arkanów bibliografii, historii sztuki, literatury etc., tak że z Justyny wyrośnie nieszczęśliwy idiota, to pewne. Matką chrzestną będzie znana Pani z opowiadań Julia Hartwig; ta znowu bawi małą surrealistycznymi bajkami od kolebki. Jedyną osobą rozsądną w tej całej konstelacji jest Jolanta [Białostocka], która interesuje się realiami (jedzeniem, wagą, spacerami), co w tamtych dwojgu budzi nieludzką pogardę.
Dostałam wreszcie mieszkanie, pokój z kuchnią, małe to, ale przyjemnie się mieszka.

30 MARCA 1951, WARSZAWA
[DO JERZEGO TUROWICZA]

Bardzo mi zazdrość, że nie byłam na święta w Krakowie. Julia wróciła pełna najlepszych wrażeń, cieszę się, że jej było dobrze. My z Justyną też jakoś sobie dajemy radę. Muszę wyznać, że mała jest najlepszym pomysłem mojego życia i powinnam dziękować Panu Bogu od rana do nocy, że ją mam. Wszystko nabrało wreszcie sensu[17].

* * *

Józef Hen, który w swoich dziennikach nieraz wspomina Joannę Guze (w partiach kąśliwych skrywszy ją pod kryptonimem Eseistki), opowiedział mi o swoim pierwszym z nią spotkaniu, w Oborach, u progu lat pięćdziesiątych: „Zaraz na początku znajomości powiedziała mi, że ma córkę, i to bez żadnego małżeństwa. Nie pytałem jej o to. Sama z siebie się pochwaliła. Z dumą taką: chciała mieć córkę, to ma córkę”[18].
Justyna Guze, historyczka sztuki i muzealniczka, jest oddaną kustoszką pamięci o matce i jej przyjaciołach. Zapytana o rodziców, wymienia nazwisko ojca – rzeźbiarza, o rok starszego od matki – i krótko stwierdza, że ich związek nie miał przyszłości. Indagowana o szczegóły, odpowiada nie wprost. Mówi na przykład o trudnej doli rzeźbiarza: „Jeżeli się nie ma zamówień publicznych, trudno się realizować, a żeby mieć zamówienia publiczne, trzeba iść na pewnego rodzaju ustępstwa. W każdej epoce, a w tamtej zwłaszcza”. Tu zawiesza głos, ale jedną kwestię artykułuje dobitnie: „Mama miała bardzo mocny charakter. Nie wiem, czy to życie w niej wyrobiło, czy zbiegło się to z jej predyspozycjami. Ale wiedziała, czego chce”[19]. Sugeruje, że komuś takiemu jak ona trudno byłoby znaleźć partnera na swoją miarę, a rola potulnej małżonki nie leżała w jej usposobieniu.
Mówił mi też Jacek Bocheński: „Joanna wyprzedzała czas – w swoim zachowaniu, a nie w teoriach. Była kobietą, która przejmuje męskie zajęcia, chce być silna, żyje wbrew kulturowym wymogom społeczeństwa mieszczańskiego; przynajmniej przedwojennego, tego, w którym ją wychowano”[20].
Została sama z córką. Chociaż nie do końca sama, bo rolę współrodzica wzięła na siebie w pierwszych latach Julia Hartwig. „Ty oczywiście, jeszcze raz Cię upominam, żyj oszczędnie, nie kupuj zbędnych słodyczy (bo masz męża sknerę!)” – monitowała przyjaciółkę w liście podpisanym „Mąż i Ojciec”[21]. W innym pouczała Justynę, że w Oborach ma „nie męczyć kurczaczków i jeść dużo, żeby być najtłustszym Maleństwem w Warszawie”[22]. Później Hartwig wyszła za Artura Międzyrzeckiego, żeby dla odmiany zostać żoną i matką.
Ale w pierwszych latach macierzyństwa największą podporą strudzonej tłumaczki była pewna młoda kobieta, która do Warszawy przybyła za pracą – Irena Oryszewska. Guze najęła ją jako opiekunkę do córki i we trzy zamieszkały w maleńkim mieszkaniu przy Krakowskim Przedmieściu. Irena doglądała Justyny, Justyna miała być grzeczna i nie przeszkadzać mamie w pracy, Joanna gotowała i zarabiała na dom. Patrzę na jej bibliografię z tamtego okresu: Trzej muszkieterowie, Paryski spleen, Dżuma… Tłumaczenia, które nie powstałyby bez cichego współudziału córki bezrolnych chłopów spod Płońska.

 
Wesprzyj nas