„W domu snów”, powieść Carmen M. Machado – autorki głośnych opowiadań „Jej ciało i inne strony” to odważna proza o domu, który nie jest domem, i o śnie, który wcale nie jest snem.


W domu snówW brawurowym połączeniu memoiru i powieści gotyckiej Carmen Maria Machado snuje autobiograficzną historię swojej relacji z charyzmatyczną, ale – jak się prędko okaże – niezrównoważoną i przemocową partnerką. Pełna namiętności sielanka szybko zmienia się w dreszczowiec, tyle że nie jest to po prostu queerowe „Fatalne zauroczenie”.

Machado dotyka tematu dotąd przemilczanego z uwagi na kontekst polityczny i relacje władzy. Krzywdzona kobieta jest bowiem jak duch, który był obecny od zawsze i od zawsze nawiedzał dom władcy, a pisarka swoimi wspomnieniami dokonuje czegoś na miarę wskrzeszania zmarłych.

„Przemawiam w ciszy. Ciskam kamień mej historii w rozległą szczelinę; ledwo słyszalny dźwięk, jaki wydaje, jest miarą pustki”.

***

Czy kobiety też krzywdzą? Czy związki między kobietami mogą być równie przemocowe jak związki osób przeciwnej płci? Autobiograficzna proza Machado miota się pomiędzy non-fiction a baśnią o złej królowej. Na szczęście kończy się jak na baśń przystało: nadzieją, że z Domu snów da się odejść. Znakomita literatura w doskonałym przekładzie Łukasza Błaszczyka.
Natalia Szostak, „Wysokie Obcasy Extra”

Czasem przekłady są potrzebne, bo opowiadają coś, do czego polska literatura jeszcze nie dotarła. Właśnie tak jest w tym przypadku: przemoc w związku lesbijskim, przemoc squeerowana, walka o godność, o siebie – brzmi to jak historia nie z tego świata, bo u nas przecież trzeba udowadniać, że LGBT to ludzie, nie ideologia. Bardzo mocna, bardzo ważna.
Paulina Małochleb, Książki na ostro

Carmen Maria Machado
W domu snów
Przekład: Łukasz Błaszczyk
Wydawnictwo Agora
Premiera: 9 marca 2022
 
 


Skojarzenia układa się jak cegły. Pamięć jest sama w sobie rodzajem architektury.
Louise Bourgeois
 
Jeśli nie będziesz mówić o swoim cierpieniu, zabiją cię i powiedzą, że sprawili ci tym przyjemność.
Zora Neale Hurston
 
Twój umysł jest naprawdę zmęczony.
Tak zmęczony, że już zupełnie nie działa.
Nie myślisz. Śnisz. Śnisz całymi dniami.
Śnisz to wszystko. Śnisz nikczemnie i nieustannie.
Wciąż nie zdajesz sobie z tego sprawy?

Patrick Hamilton, Angel Street

DOM SNÓW JAKO UWERTURA
Nigdy nie czytam prologów. Nużą mnie. Skoro to, co autorki i autorzy mają do powiedzenia, jest tak istotne, czemu nie umieszczą tego w tekście głównym? Co próbują ukryć?

DOM SNÓW JAKO PROLOG
W eseju Venus in Two Acts (Wenus w dwóch aktach), dotyczącym niedostatku afrykańskich relacji z czasów niewolnictwa, Saidiya Hartman pisze o „przemocy archiwum”. Koncept ten – określany także mianem „ciszy archiwalnej” – ilustruje trudną prawdę: czasem opowieści są wymazywane, czasem w ogóle nie zostają przedstawione; tak czy inaczej w naszej wspólnej historii brakuje bardzo obszernych fragmentów.
Wyraz „archiwum”, jak pisze Jacques Derrida, pochodzi od starogreckiego : archeion, oznaczającego „dom władcy”. Kiedy dowiedziałam się o tej etymologii, ujęło mnie zastosowanie słowa „dom” (jako miłośniczka historii o nawiedzonych domach mam słabość do architektonicznych metafor), ale to moc, władza jest tu bardziej wymownym elementem. Decyzja o tym, co zostanie umieszczone w archiwum, a co pozostawione poza nim, to akt polityczny narzucony przez archiwistkę i kontekst polityczny, w którym funkcjonuje. Jest tak niezależnie od tego, czy mowa o rodzicu decydującym, co z pierwszych lat życia dziecka warto utrwalić, czy też – jak w przypadku Europy i Stolpersteine, „kamieni pamięci” – o kontynencie mierzącym się ze swoją przeszłością. Tutaj Sebastian stawiał swoje tłuściutkie stópki, robiąc pierwsze kroczki; tutaj stoi dom, w którym mieszkała Judith, zanim poprowadziliśmy ją na śmierć.
Bywa, że dowód nie zostaje złożony w archiwum – nie jest uznany za dość istotny, by go utrwalić, a jeśli nawet, to nie dość istotny, by go zachować. Bywa, że dochodzi do celowych aktów destrukcji: weźmy co bardziej śmiałe listy Eleanor Roosevelt i Loreny Hickok, spalone przez Hickok ze względu na niedyskretny charakter korespondencji. Były niemal na pewno erotyczne i lesbijskie jak jasna cholera, zwłaszcza sądząc po tym, co nie zostało spalone. („Jestem coraz bardziej złakniona twojego widoku[1]”).
Nieżyjący już teoretyk queer, José Esteban Muñoz, zauważył, że „w przypadku queerowości kwestia dokumentacji jest szczególnie problematyczna. (…) Gdy historycy queerowego doświadczenia próbują udokumentować queerową przeszłość, często napotykają gate­keepera, który reprezentuje heteroseksualną teraźniejszość”. Co pozostaje? Luki, w których nie sposób się przejrzeć ani znaleźć informacji na swój temat. Dziury, które sprawiają, że osadzenie się w kontekście staje się niemożliwe. Szczeliny, w które się wpada. Nieprzenikniona cisza.
Kompletne archiwum jest bytem mitologicznym, możliwym jedynie w teorii; znajduje się, być może, gdzieś w Bibliotece Totalnej Jorge Luisa Borgesa, zagrzebane pod szczegółową historią przyszłości i jego snami oraz półsnami o świcie 14 sierpnia 1934 roku. Ale spróbujmy. „Jak opowiadać niemożliwe historie?”, pyta Hartman, po czym sugeruje wiele możliwości: można „snuć hipotetyczne wywody”, „wykorzystywać możliwości trybu łączącego (który wyraża wątpliwości, życzenia i możliwości)”, pisać historię „w oparciu o i przeciwko archiwum”, „wyobrażać sobie to, co nie daje się zweryfikować”.
Nie ulega wątpliwości, że kobiety były maltretowane, odkąd istoty ludzkie nauczyły się stosować manipulację psychologiczną i przemoc międzyludzką, ale jako powszechnie rozumiany koncept – koncept i ona sama – maltretowana kobieta zaistniała dopiero około pół wieku temu. Dyskusja wokół przemocy domowej w queerowych społecznościach zaczęła się jeszcze później i jest nawet bardziej ukradkowa. Gdy rozważamy formy, jakie przybiera przemoc w związku, każdy nowy koncept – mężczyzna jako ofiara, kobieta jako sprawca, queerowe osoby prześladujące, queerowe osoby prześladowane – objawia się jako kolejny duch, który był obecny od zawsze i od zawsze nawiedzał dom władcy. Współcześni i współczesne akademiczki, pisarze i myślicielki dysponują nowymi narzędziami, które pozwalają im naświetlić zawartość archiwów w taki sam sposób, w jaki historycy i badaczki opromienili przeszłość swoją interpretacją współczesnej queerowej seksualności. Rozważmy: jaka jest topografia tych luk? Gdzie bytują? Jak dążyć do kompletności? Jak naprawić krzywdy wyrządzone ludziom z przeszłości, skoro nie dysponujemy fizycznymi dowodami ich cierpienia? Jak prowadzić ewidencję, tak by służyła sprawiedliwości?
Wspomnienia są, w swej istocie, aktem wskrzeszenia. Memuaryści i memuarystki odtwarzają przeszłość, rekonstruują dialog. Przywołują sensy wydarzeń dawno już zapomnianych. Zlepiają w jedno cząstki wspomnień i szkiców, i faktów, i spostrzeżeń, toczą z nich kulę i ugniatają na płasko. Zakrzywiają czas; wskrzeszają zmarłych. Osadzają samych i same siebie, oraz innych, w niezbędnym kontekście.
Zapisuję w archiwum, że przemoc domowa pomiędzy partnerami lub partnerkami dzielącymi tożsamość genderową nie jest ani niemożliwa, ani rzadko spotykana i że może przybrać mniej więcej taką formę. Przemawiam w ciszy. Ciskam kamień mej historii w rozległą szczelinę; ledwo słyszalny dźwięk, jaki wydaje, jest miarą pustki.

I


Eros uderzył mnie i obezwładnił,
ten słodko-gorzki i zawsze zwycięski
stwór (…).

Safona, tłum. J. Brzostowska

DOM SNÓW JAKO NIE-METAFORA
Przypuszczam, że słyszałaś o Domu Snów. To, jak wiesz, prawdziwe miejsce. Dom stoi prosto. Obok lasu, na skraju trawnika. Ma fundamenty, choć pogłoski o ciałach, które pod nimi pogrzebano, są, prawie na pewno, fikcją. Z gałęzi drzewa zwisała kiedyś huśtawka, ale została po niej tylko lina i pojedynczy supeł, który kołysze się na wietrze. Mogłaś słyszeć różne historie o właścicielu Domu, ale zapewniam cię, że są nieprawdziwe. W końcu właścicielem jest nie człowiek, lecz cały uniwersytet. Miasteczko właścicieli! Wyobrażasz sobie?
Większość twoich przypuszczeń jest prawidłowa: Dom ma podłogi i ściany, i okna, i dach. Jeśli przypuszczasz, że są w nim dwie sypialnie, jednocześnie mylisz się i masz rację. Nie sposób stwierdzić, czy są w nim tylko dwie sypialnie. Każdy pokój może być sypialnią: wystarczy łóżko, a i to nie zawsze. Wystarczy w nim spać. To lokatorzy nadają charakter pomieszczeniu. Twoje działania są ważniejsze niż intencje jakichkolwiek architektek czy architektów.
Podnoszę tę kwestię, bo należy pamiętać, że Dom Snów jest prawdziwy. Jest tak prawdziwy jak książka, którą trzymasz w rękach, choć zdecydowanie mniej przerażający. Gdybym chciała, mogłabym podać ci jego adres i mogłabyś pojechać tam własnym samochodem, i mogłabyś zasiąść przed Domem Snów, i próbować sobie wyobrazić, co zaszło w jego wnętrzu. Nie polecam. Ale mogłabyś to zrobić. Nikt by cię nie powstrzymał.
 
 
DOM SNÓW JAKO POWIEŚĆ ŁOTRZYKOWSKA
Zanim poznałam kobietę z Domu Snów, mieszkałam w maleńkim dwupokojowym domku w Iowa City. Był w fatalnym stanie: zaniedbywany przez właściciela, cały w eklektycznych, koszmarnych zdobieniach, powoli się rozpadał. W piwnicy znajdował się pokój – mówiliśmy na niego ze współlokatorami „pokój przesłuchań” – o krwistoczerwonej podłodze, ścianach i suficie, a do tego wyposażony w sekretny właz i niedziałający telefon stacjonarny. Resztę piwnicy zajmował lovecraftowski układ grzewczy, który wyciągał swe długie macki ku wyższym kondygnacjom. Gdy było wilgotno, drzwi frontowe puchły w futrynie i nie chciały się otworzyć niczym podbite oko. Ogródek był ogromny, oszpecony paleniskiem i obramowany trującym bluszczem, drzewami i przegniłym płotem.
Mieszkałam z Johnem i Laurą, i ich kotem, Tokyo. Byli parą; oboje długonodzy i bladzi, oboje z Florydy, chodzili razem do hipisowskiego koledżu, a potem przenieśli się do Iowy, by zrobić tu magisterki. Byli żywym wcieleniem florydzkiego kampu i ekscentryzmu, i ostatecznie jedynym powodem, dla którego Iowa, już po erze Domu Snów, pozostała w moich łaskach.
Laura wyglądała jak gwiazda filmowa z dawnych lat: niewinnie i eterycznie. Była oschła i pogardliwa, i obdarzona złośliwym poczuciem humoru; pisała poezję i studiowała bibliotekoznawstwo. I faktycznie miało się wrażenie, że jest bibliotekarką, mądrą przewodniczką po świecie publicznej wiedzy, że poprowadzi cię, dokądkolwiek potrzebujesz. Za to John wyglądał trochę jak grunge’owiec, a trochę jak ekscentryczny wykładowca, który odnalazł Boga. Robił kimchi i kiszoną kapustę, wkładał je do wielkich słoików i doglądał na kuchennym blacie jak szalony botanik; kiedyś przez godzinę opowiadał mi fabułę Na wspak, w najdrobniejszych szczegółach, włącznie ze swoją ulubioną sceną, w której ekscentryczny i podły antybohater inkrustuje skorupę żółwia egzotycznymi klejnotami, sprawiając, że biedne stworzenie nie wytrzymuje „olśniewającego przepychu, jaki mu narzucono”[2] i umiera przygniecione ich ciężarem. Kiedy się poznaliśmy, powiedział: „Mam tatuaż. Pokazać ci?”. „Tak”, odparłam, a on na to: „Dobra, to może wyglądać, jakbym pokazywał ci fujarę, ale to nie tak, przysięgam”. I zadarł nogawkę szortów wysoko na udo, i odsłonił handpoke’owy tatuaż przedstawiający odwrócony do góry nogami kościół. „Czy to odwrócony do góry nogami kościół?”, spytałam, a John się uśmiechnął i poruszył brwiami – nie lubieżnie, ale w geście autentycznie łobuzerskim – i odparł: „Do góry nogami? To zależy dla kogo”. Raz, kiedy Laura wyszła z ich pokoju ubrana w obcięte dżinsy i górę od bikini, John spojrzał na nią z miłością, szczerą i nieskomplikowaną, po czym stwierdził: „Dziewczyno, mam ochotę wykopać dla ciebie wodopój”.
 
Po wejściu w dorosłość, niczym łotrzyca, przeskakiwałam z miasta do miasta, odnajdując w każdym z nich bratnie dusze – kompletując drużynę strażników i strażniczek, którzy i które się mną opiekowały (czułą trzódkę, dobroczynne stadko). Była wśród nich moja przyjaciółka Amanda, z którą – dopóki nie skończyłam dwudziestu dwóch lat – dzieliłam pokój oraz dom i której przenikliwy, logiczny umysł, chłodna powierzchowność i sarkastyczne poczucie humoru towarzyszyły mi podczas przemiany z nieogarniętej nastolatki w nieogarniętą prawie dorosłą. Była i Anne – rugbystka z pofarbowanymi na różowo włosami, pierwsza wegetarianka i lesbijka, jaką poznałam – nadzorująca mój coming out niczym dobrotliwa homoseksualna bogini. Oraz Leslie, która pomogła mi przejść pierwsze trudne rozstanie, karmiąc mnie serkiem brie i pojąc winem w cenie dwóch dolarów za butelkę, i pozwalając mi spędzać czas ze swoimi zwierzętami, między innymi z brązowowłosą, zwalistą suczką pitbulla o imieniu Molly; Molly lizała mnie po twarzy, dopóki nie dostałam ataku śmiechu. Byli też wszyscy ci, co czytali i komentowali bloga, którego prowadziłam sumiennie pomiędzy piętnastym i dwudziestym piątym rokiem życia, wywnętrzając się przed zbieraniną poetek, queerowych dziwaków, programistek, maniaków gier RPG i twórczyń fanfików.
John i Laura byli właśnie tacy. Zawsze przy mnie, czuli wobec siebie w jeden sposób i wobec mnie w zupełnie inny, jakbym była ich ukochaną siostrą. To nie tak, że nade mną czuwali, nie do końca; byli protagonistami własnych historii.
Ale ta historia… Ta historia jest moja.
 
 
DOM SNÓW JAKO PERPETUUM MOBILE
Jest taka gra, w którą bawiłam się jako ośmiolatka, kiedy w trakcie lekcji baseballu wysyłano mnie na pole zewnętrzne. Stawałam tak daleko od całej reszty, że nie dolatywały do mnie piłki posyłane przez koleżanki z klasy, a nasza wuefistka sprawiała wrażenie, jakby nie zauważała, że siedzę w rozkroku w wysokiej trawie.
Wuefistka, pani Lily, była niska i krępa i miała krótkie włosy, i jeden z moich kolegów z klasy nazwał ją lesbijką. Nie wiedziałam, co to znaczy; nie jestem pewna, czy on wiedział. Był 1994 rok. Pani Lily nosiła workowate spodnie dresowe we fluorescencyjnie zielone i fioletowe plamy, które układały się w abstrakcyjne, oczojebne wzory. (Gdy podczas szkółki niedzielnej poznałam historię kolorowej szaty Józefa, myślałam tylko o stroju pani Lily). Syntetyczny materiał szeleścił, gdy szła; zawsze było słychać, kiedy nadchodzi. Pamiętam wyraźnie, jak próbowała nam wytłumaczyć, czym jest integracja bilateralna – nakreśliła linię, która przechodziła przez środek jej ciała, zaczynając od czubka głowy. Kiedy dotarła do krocza, dzieci zachichotały. Następnie pokazała nam lewe i prawe strony naszych ciał, i jak ruszać nimi niezależnie od siebie, a potem jak robić to jednocześnie. Kręciła ramionami niczym karuzela w wesołym miasteczku.
– Kondycja! – wołała, dotykając prawą ręką lewej stopy, a potem lewą ręką prawej stopy. – Macie tylko jedno ciało! Musicie o nie dbać! – Może faktycznie była lesbijką.
Siedząc w trawie podczas gry w baseball, wyrywałam wszystkie chwasty w zasięgu ręki, przez co dłonie pachniały mi ziemią i dzikimi cebulami. Łamałam łodygi mleczy i zachwycałam się ich kleistym, białym sokiem. I teraz tak: gra polega na tym, że zrywasz mlecz i rozcierasz go sobie mocno pod podbródkiem – w moim przypadku chodzi o miejsce tuż nad cienką białą blizną, której dorobiłam się jako dziecko, przewracając się w wannie – tak mocno, że kwiatki zaczynają się rozpadać. Jeśli twój podbródek się zażółci, to znaczy, że jesteś zakochana.
W wieku ośmiu lat byłam chuda jak tyczka, lękliwa. Do tego zazwyczaj zbyt spięta, by się rozmarzyć, ale przesiadywanie w trawie dawało mi swego rodzaju ukojenie. Co lekcję chwytałam oderwaną od łodygi główkę mlecza i wcierałam ją w podbródek, dopóki nie zmieniła się w rozgrzaną, wilgotną kulkę, niby pąk, który wciąż się nie otworzył.
Cała sztuczka, a może i puenta tej historii, polega na tym, że skóra zawsze się zażółca. Mlecz nigdy nie zawodzi. Nie stosuje forteli, nie ma tajemnic ani instynktu samozachowawczego. Tak już jest, że, nawet jako dzieci, rozumiemy coś, czego nie potrafimy wyrazić. Diagnoza nigdy się nie zmienia. Zawsze będziemy złaknieni, zawsze będziemy odczuwać potrzebę. Nasze ciała i umysły zawsze będą czegoś pragnąć, nawet jeśli nie będziemy zdawać sobie z tego sprawy.
Rozpad mlecza mówi o nas samych to, co nasz własny rozpad: nasze ciała to ekosystemy, które odnawiają się i naprawiają, dopóki nie umrzemy. A kiedy umieramy, nasze ciała karmią wygłodniałą ziemię, nasze komórki stają się częścią innych komórek i w świecie żywych, którego byliśmy częścią, ludzie całują się i trzymają za ręce, i zakochują, i pieprzą, i śmieją, i płaczą, i ranią innych, i leczą swe złamane serca, i wywołują wojny, i wyciągają śpiące dzieci z samochodowych fotelików, i na siebie krzyczą. Gdyby dało się okiełznać tę energię – ten ciągły, przechodni głód – można byłoby czynić za jej pomocą cuda. Można byłoby przepchnąć Ziemię, centymetr po centymetrze, przez kosmos, aż jej serce spłonęłoby w zderzeniu ze Słońcem.
 
 
DOM SNÓW JAKO ĆWICZENIE Z PUNKTU WIDZENIA
Nie zawsze byłaś tylko sobą. Ja zaś byłam całością – symbiotyczną relacją tego, co we mnie najlepsze i najgorsze – aż nagle zostałam, w pewnym sensie, rozszczepiona: gładkie cięcie oddzieliło pierwszą osobę – tę pewną siebie kobietę, małą detektywkę, poszukiwaczkę przygód – od drugiej, wiecznie lękliwej i rozedrganej niczym piesek miniaturka.
Wyjechałam, a potem żyłam: przeniosłam się na Wschodnie Wybrzeże, napisałam książkę, zamieszkałam z piękną kobietą, ożeniłam się, kupiłam w Filadelfii przestronny dom w stylu wiktoriańskim. Nauczyłam się nowych rzeczy: przepisu na Manhattan i używania bogatej w skrobię wody po makaronie do przyrządzania sosów i utrzymywania przy życiu sukulentów.
Ale ty. Ty zatrudniłaś się przy sprawdzaniu arkuszy egzaminacyjnych. Przez rok co dwa tygodnie pokonywałaś samochodem siedmiogodzinną drogę do Indiany. Odkąd dobiłaś do półmetka studiów magisterskich, zaczęłaś trzaskać niemal same bezwartościowe teksty. Płakałaś na oczach wielu osób. Omijały cię odczyty, imprezy, superksiężyc. Usiłowałaś opowiedzieć swoją historię ludziom, którzy nie potrafili słuchać. Zrobiłaś z siebie idiotkę na wiele różnych sposobów.
Myślałam, że umarłaś, ale kiedy piszę te słowa, przestaję być tego pewna.
 
 
DOM SNÓW JAKO ZAWIĄZANIE AKCJI
Poznajesz ją w tygodniu, podczas kolacji ze wspólną znajomą, w tanim bistro w Iowa City, w którym okna pełnią funkcję ścian. Jest spocona, bo dopiero co wyszła z siłowni, włosy koloru jasny blond związała w krótki kucyk. Ma olśniewający uśmiech i chrapliwy głos, który brzmi jak taczka wleczona po kamieniach. Łączy w sobie cechy butch i femme w sposób, który doprowadza cię do szaleństwa.
Kiedy się zjawia, rozmawiasz ze znajomą o telewizji i narzekasz: męskie historie, męskie historie, ciągle tylko te męskie historie. Ona się śmieje i zgadza. Mówi, że właśnie przeniosła się tu z Nowego Jorku, jest na zasiłku i stara się o przyjęcie na studia magisterskie. Też jest pisarką.
Ilekroć zabiera głos, czujesz, jak coś się w tobie zapada. Pamiętasz z tej kolacji bardzo niewiele, poza tym że pod koniec chcesz przedłużyć wieczór, więc ze wszystkich możliwych rzeczy zamawiasz akurat herbatę. Pijesz – łyk gorąca i ziół parzy podniebienie – próbując się w nią nie wgapiać, próbując być czarująca i nonszalancka, podczas gdy w twoich kończynach wzbiera pożądanie. Wszystkie kobiety, w których się kochałaś, zawsze cię ignorowały, były poza zasięgiem, ale ona dotyka twojego ramienia i patrzy ci w oczy, i czujesz się jak dziecko, które po raz pierwszy kupuje coś za własne pieniądze.
 
 
DOM SNÓW JAKO PAŁAC PAMIĘCI
Oto dom widziany z ulicy. Oto drzwi frontowe, choć nigdy nie korzystasz z drzwi frontowych.
Oto, co stoi wzdłuż podjazdu: wszyscy chłopcy, którym się podobałaś. Colin, syn dentysty, który powiedział ci przyciszonym głosem, że masz śliczną sukienkę. Spuściłaś wzrok, by się upewnić, po czym czmychnęłaś w beztroskich podskokach. (Już wtedy byłaś diwą! Tę historię opowiedziała ci matka; byłaś zbyt malutka, żeby zachować to we własnej pamięci). Seth, który w szóstej klasie kupił ci nowiutką książkę z serii Animorphs – tę, gdzie na okładce Cassie przeobraża się w motyla – i żeby ci ją wręczyć, kazał swojej matce zawieźć się do ciebie. Adam, twój ukochany przyjaciel, który pracował w miejscowym kinie i przynosił do domu popcorn – wczorajszy, zapakowany w torby na śmieci – po czym oglądaliście filmy, których nigdy nie pozwoliliby ci obejrzeć rodzice: Memento i Tańcząc w ciemnościach, i Pulp Fiction, i Mulholland Drive, i Y Tu Mamá También. Adam wypalił ci mnóstwo płyt CD. Niektóre z nich były zbyt dziwne jak na twój gust. Na przykład płyta zespołu, który na nagraniach po prostu rozwalał instrumenty; przewróciłaś oczami i powiedziałaś: „To głupie”. Ale w styczniu mama Adama wzięła was oboje do Filadelfii na koncert Godspeed You! Black Emperor. Zespół zaliczył obsuwę, a wy tuliliście się do siebie okryci bluzą z kapturem. Muzyka była skomplikowana, kalejdoskopiczna, niewymownie piękna. Nie umiałaś nawet opisać gry dźwięku i akustyki, tego jak razem tworzyły symfonię, która całą cię spowijała, wprawiając w drżenie każdą cząsteczkę twego ciała. Pewnego razu Adam napisał o tobie opowiadanie, a jakiś czas później, kiedy wyjechałaś na studia – piosenkę. Nie wiedziałaś, co począć z miłością Adama, z tą niezmienną i bezinteresowną czułością. I w końcu Tracey, który miał brata bliźniaka, Timmy’ego. Byli mormonami, byli uroczy i kochałaś się w Timmym, ale to Tracey kochał się w tobie. Kiedyś zamówiłaś przez internet darmową Księgę Mormona i potem przez dwie godziny rozmawiałaś z jakimś młodym facetem – brzmiał, jakby był bardzo przystojny – który dzwonił do ciebie z Salt Lake City, żeby sprawdzić, na ile rzeczywiście interesujesz się ich religią. Nie mogłaś tak po prostu powiedzieć: „Zamówiłam ją, bo zakochałam się w jednym z pary mormońskich bliźniaków, z których drugi kocha się we mnie”. Zamiast tego przez dwie godziny droczyłaś się na temat teologii, po czym z żalem się rozłączyłaś. Ale do rzeczy: chłopcy. Traktowałaś ich uczucia z podejrzliwością, bo nie miałaś żadnego powodu, by pokochać siebie – nie kochałaś swojego ciała ani umysłu. Odrzuciłaś tyle dobroci. Na co liczyłaś?
Patio na tyłach: koledż. Całe mnóstwo nieodwzajemnionych miłości i – koniec końców – koszmarny seks. Któregoś razu, w samym środku zimy, przejechałaś cztery stany, żeby przespać się z mężczyzną, który mieszkał na północy stanu Nowy Jork. Było tak zimno, że tonik do twarzy (kupiony w aptece, marka własna) zamarzł w opakowaniu. Seks był oczywiście nieudany, ale z tamtej nocy najlepiej pamiętasz swoje oczekiwania. Pragnęłaś tego pożądania, które sprawiło, że przejechałaś cztery stany. Pragnęłaś, żeby ktoś miał na twoim punkcie obsesję. Nie wiedziałaś, co zrobić, żeby to osiągnąć. Nie spałaś przez całą noc, wgapiałaś się w latarnie uliczne na parkingu przed oknem jego sypialni. Czemu mężczyźni nigdy nie mają w domach zasłon? Jak sprawić, żeby ktoś, kogo pragniesz, zapragnął ciebie? Czemu nikt cię nie kochał?
Kuchnia: OkCupid, Craigslist. Mieszkanie w Kalifornii i próby umawiania się z kobietami, z czego nic nie wyszło, bo lesbijki z zatoki San Francisco okazały się lekko bifobiczne. A po nich szereg mężczyzn: kochanych mężczyzn i okropnych mężczyzn, i starszych mężczyzn. Pracujących na stałe i studentów. Astrofizyk i kilku programistów. Gość, który miał łódź w przystani w Berkeley. Potem przenosiny do Iowa i kilka koszmarnych randek, między innymi z mężczyzną, którego później ciągle widywałaś w poczekalni przed gabinetem twojego terapeuty. Grał na pianinie. Chyba studiował medycynę. Ledwo to pamiętasz.
Salon, gabinet, łazienka: twoi faceci, o ile można tak o nich powiedzieć. Casey i Paul, i Al. Casey był z nich najgorszy. Al był najmilszy. Paul był oszałamiająco doskonały; pierdolił cię i karmił, i próbował nauczyć miłości do Kalifornii. Był wszystkim, czego kiedykolwiek pragnęłaś. Był taki śliczny. Uwielbiałaś jego pokryte puszkiem pośladki, zaskakująco miękki kark, siłę rąk. Pragnęłaś wtulić się w niego i żeby on wtulił się w ciebie. Przy nim czułaś się wyjątkowa i seksowna, i mądra. Zerwał z tobą, bo cię nie kochał, a to bardzo dobry powód, żeby z kimś zerwać, choć wtedy miałaś ochotę umrzeć.

 
DOM SNÓW JAKO WEHIKUŁ CZASU
Jedno z pytań, które cię dręczy: czy gdybyś wiedziała, postąpiłabyś głupiej czy mądrzej? Gdyby któregoś dnia w twoim pokoju otworzył się mglisty portal i gdyby wyszła z niego starsza wersja ciebie samej, i powiedziała ci to, co wiesz teraz, czybyś jej posłuchała? Lubisz tak myśleć, ale to raczej nieprawda; nie słuchałaś przecież żadnej ze swoich mądrzejszych, bardziej inteligentnych przyjaciółek czy przyjaciół, kiedy mówili, że się o ciebie martwią, więc czemu niby miałabyś posłuchać starszej wersji siebie samej, wyłaniającej się z czasoprzestrzennej szczeliny niczym nowo narodzona?
Istnieje teoria na temat podróży w czasie nazywana zasadą samospójności Nowikowa, w której tenże Nowikow dowodzi, że gdyby nawet podróże w czasie były możliwe i tak nie dałoby się cofnąć w czasie i zmienić biegu wydarzeń, które już się rozegrały. Gdybyś była w stanie wrócić do przeszłości, z pewnością mogłabyś poczynić obserwacje, które zdałyby ci się nowe – obserwacje zdeterminowane przez perspektywę czasu rzeczywistego – ale nie zdołałabyś, dajmy na to, zapobiec spotkaniu twoich rodziców, bo to, z definicji, już się wydarzyło. Byłoby to równie niemożliwe, twierdzi Nowikow, co przeniknięcie przez ceglany mur. Czas – jego bieg – jest niezmienny.
W ujęciu Nowikowa podróżniczka w czasie jest frajerką, która zbyt późno zdaje sobie sprawę, że wyprawa w przeszłość tylko przypieczętowała los, którego próbowała uniknąć. Może pomyliłaś swój przyszły głos, który krzyczał do ciebie przez ściany, z czymś innym: z pospiesznym biciem serca, napędzanym przez pragnienie, z pomrukiem.
 
 
DOM SNÓW JAKO NIEZNAJOMA, KTÓRA PRZYBYWA DO MIASTECZKA
Pewnego dnia pisze do ciebie esemesa. Pyta, czy mogłabyś ją podwieźć na lotnisko w Cedar Rapids. Musi odebrać swoją dziewczynę Val, która przyleciała w odwiedziny. Zgadzasz się, wiadomo. W przeszłości udowodniłaś już, że dla pięknej kobiety jesteś gotowa zrobić niemal wszystko. (Kilka lat wcześniej, gdy mieszkałaś w Kalifornii, zjawiskowo piękna koleżanka z pracy zadzwoniła do ciebie o siódmej rano, bo potrzebowała pomocy w odpaleniu samochodu. Wyjście z łóżka i z domu zajęło ci dziesięć minut, a kiedy już otworzyłaś maskę samochodu, ostentacyjnie zlustrowałaś całą tę maszynerię, żeby nie wyszło, że nie masz pojęcia, o co w tym chodzi).
Prowadząc auto, zagadujesz się i nie zauważasz zjazdu – mijasz klub ze striptizem, Woody’s, a potem znak lotniska. W końcu docierasz na miejsce, zostawiasz samochód na parkingu, idziesz do hali przylotów i patrzysz, jak te dwie piękne, filigranowe kobiety pędzą sobie na spotkanie. Brunetka i blondynka; niczym Jane Russell i Marilyn Monroe. Blondynka siada, a brunetka wskakuje jej na kolana; śmieją się i całują. (Z przyjemnością obejrzałabyś taką wersję filmu Mężczyźni wolą blondynki). Odwracasz się i przyglądasz z uwagą plakatowi z reklamą Uniwersytetu Iowa.
W drodze powrotnej brunetka śmieje się ze wszystkich twoich żartów, w niewymuszony, swobodny sposób. Ukradkiem spoglądasz na nią w tylnym lusterku. Podrzucasz je obie do centrum.
Kilka dni później rozmawiasz ze wspólną znajomą.
– Myślę, że się jej podobasz – mówi.
– Jest zajebiście ładna – odpowiadasz. – Ale ma kogoś. Dopiero co odbierałam z lotniska jej dziewczynę.
– No tak – odpowiada znajoma. – Ale to otwarty związek. Jakby co. Sama mi to powiedziała – unosi ręce, udając niewiniątko. – Dużo o tobie mówiła.
Serce tłucze ci się o żebra jak zwierzę o pręty klatki.
 
 
DOM SNÓW JAKO LESBIJSKI KLASYK
Umawiacie się, że do niej wpadniesz. Będziecie oglądać film, którego nie widziałaś od dzieciństwa, ale pamiętasz, że strasznie ci się podobał i że cię przerażał. To Dzielny mały toster.
Siedzicie na zielonej welurowej kanapie, tuż obok siebie, na stoliku kawowym stoją drinki, po ściankach naczyń spływają krople. W trakcie twojej ulubionej sceny – samochody na złomowisku śpiewają ponurą pieśń o swym niegdysiejszym życiu i przypominają ci, że są bezwartościowe i że wkrótce umrą – jej palec wskazujący zaczyna sunąć po twojej dłoni i czujesz przypływ pożądania. Poznajesz ten ruch. Wykonywałaś go tysiąc razy: jestem zbyt nieśmiała, by się do ciebie zwrócić i powiedzieć ci, czego pragnę; będę więc udawać, że nie do końca panuję nad tym pojedynczym, nomadycznym palcem. Film się kończy i obie siedzicie w ciemności. Zaczynasz nerwowo paplać na temat filmu.
– Wiedziałaś, że książka, na podstawie której go nakręcono, zdobyła nagrodę Nebula? To…
Całuje cię.
Wchodzicie na piętro, a potem zwalacie się na jej łóżko. Nigdy nie całuje cię dwa razy w to samo miejsce. A potem mówi:
– Chciałabym rozpiąć ci koszulę. Mogę to zrobić?
Przytakujesz, a ona ją rozpina. Zsuwa dłoń i chwyta zapięcie twojego stanika.
– W porządku? – pyta.
W pokoju pachnie lawendą, choć może tak to pamiętasz, bo kołdra była w kolorze lawendowym. Ilekroć przemieszcza dłoń, szepcze: „Mogę?”, a podniecenie, które czujesz, gdy mówisz „Tak, tak”, spowija twoją twarz niczym pulsująca fala i z chęcią utonęłabyś w ten sposób, udzielając jej przyzwolenia.
 
 
DOM SNÓW JAKO KLĄTWA
– Możemy się ruchać – oświadcza – ale nie możemy się w sobie zakochać[3].
 
 
DOM SNÓW JAKO WYZNANIE
Była niska i blada, i chuda, i androgeniczna, a do tego miała włosy koloru jasny blond, które napawały ją niezmierną dumą. Niebieskie oczy, beztroski uśmiech. Teraz wstyd ci przyznać, że imponowała ci w pewien bardzo dziwny, staroświecki sposób. Choć pochodziła z Florydy, w jej sposobie bycia zdecydowanie było coś dystyngowanego, nowoangielskiego. Miała za sobą studia na Harvardzie, wyglądała elegancko w marynarce i nosiła piersiówkę w skórzanym etui – najbardziej wytworny dodatek, jaki można sobie wyobrazić.
Zawsze podejrzewałaś, że jeśli chodzi o pożądanie, jesteś powierzchowna i oto był dowód: każda z tych cech sprawiała, że gotował ci się mózg, a twoja cipa zmieniała się w pudding. Może od samego początku byłaś po trosze hedonistką, po trosze parweniuszką, po trosze bezwstydnicą i po prostu nie zdawałaś sobie z tego sprawy.
I chociaż byłyście w tym samym wieku, miałaś wrażenie, że jest od ciebie starsza: mądrzejsza, bardziej doświadczona i bardziej obyta. Zdążyła już popracować w branży wydawniczej, pomieszkać za granicą, płynnie mówiła po francusku. Mieszkała w Nowym Jorku i bywała na przyjęciach promocyjnych magazynów literackich. I, jak się okazało, miała słabość do pulchnych-albo-wręcz-grubych brunetek w okularach. Sama Bogini nie mogła tego lepiej zaplanować.

[…]

 
Wesprzyj nas