Rozgrywająca się w Budapeszcie na tle nadchodzącej II wojny światowej historia trójkąta małżeńskiego przyniosła pisarzowi wielki sukces i jest uznawana za jedną z jego najlepszych książek.


Ta prawdziwaPochodzenie z różnych sfer społecznych, niespodziewana śmierć dwuletniego synka i druga kobieta w życiu męża wydają się być oczywistymi powodami rozwodu Ilonki i Pétera po ośmiu latach wspólnego, dostatniego życia.

Ale czy to jest już cała prawda o ich małżeństwie i o nich samych?

Ta prawdziwa to głęboka, psychologiczna powieść rozpisana na dwa głosy: żony i męża, w której Sándor Márai pyta o prawdę. O prawdziwą miłość, o prawdziwą kobietę i o prawdziwego mężczyznę, o prawdziwą wersję zdarzeń, o prawdziwą wiarę…

A może nie musi być tylko jedna prawda?

Sándor Márai (ur. 1900 w Koszycach, zm. 1989 w San Diego), wybitny węgierski prozaik i eseista. Od 1948 r. mieszkał i tworzył na emigracji – w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. Znany polskiemu czytelnikowi m.in. jako autor Żaru, Księgi ziół, Wyznań patrycjusza, a przede wszystkim jako autor pisanego przez niemal całe życie Dziennika, pełnego wnikliwych zapisków o świecie, społeczeństwie, polityce, krajach, w których żył i które zwiedzał, o swoich lekturach i o procesach zachodzących w kulturze na obu półkulach.

Sándor Márai
Ta prawdziwa
Przekład: Irena Makarewicz
Wydawnictwo Czytelnik
Premiera: 18 listopada 2021
 
 

Część pierwsza

Spójrz, przyjrzyj się tamtemu mężczyźnie. Czekaj, nie patrz tam teraz, odwróć się do mnie, rozmawiajmy. Nie chciałabym, żeby tu spojrzał i mnie zobaczył, nie chciałabym, żeby mi się ukłonił. Teraz znów możesz mu się przyjrzeć… Tamten niski, krępy, w futrze z kuny? Ależ skąd! Ten wysoki, blady, w czarnym zimowym palcie, rozmawia z tą chudą blondynką, która sprzedaje w cukierni. Teraz każe jej zapakować kandyzowaną skórkę pomarańczową. To ciekawe, mnie nigdy nie kupował kandyzowanej skórki pomarańczowej.
Co się stało, moja droga?… Nic. Poczekaj, wydmucham sobie nos.
Wyszedł już? Daj znać, jak już wyjdzie.
Teraz płaci?… Powiedz, jaki ma portfel? Przyjrzyj się dobrze, ja sama nie chcę tam spoglądać. Czy to aby nie jest brązowy portfel ze skóry krokodyla?… Tak? No widzisz, to mnie cieszy.
Dlaczego mnie to cieszy? Po prostu. No oczywiście, to ja dałam mu ten portfel, na czterdzieste urodziny. To już dziesięć lat. Czy go kochałam?… Trudne zadajesz pytanie, moja droga. Tak, sądzę, że go kochałam. Wyszedł już?…
Skoro wyszedł, to dobrze. Poczekaj, przypudruję sobie nos. Widać, że płakałam?… To głupie, ale widzisz, tacy jesteśmy głupi. Na jego widok serce wciąż jeszcze zaczyna mi bić mocniej. Czy mogę powiedzieć, kto to był? Mogę powiedzieć, moja miła, to żadna tajemnica. Ten mężczyzna był moim mężem.
Słuchaj, zamówmy sobie lody pistacjowe. Nie rozumiem, dlaczego się mówi, że w zimie nie można jeść lodów. Ja do tej cukierni przychodzę najchętniej właśnie w zimie, na lody. Niekiedy wydaje mi się już, że wszystko można, i to nie tylko dlatego, że coś jest dobre lub sensowne, tylko zwyczajnie dlatego, że można. Ale od kilku lat, odkąd jestem sama, lubię tak w ogóle przychodzić tutaj zimą, między piątą a siódmą po południu. Lubię ten czerwony salon z meblami z poprzedniego stulecia, z ekspedientkami w pewnym wieku, lubię wielkomiejski charakter placu przed tymi ogromnymi oknami i przychodzących tu ludzi. W tym wszystkim jest jakieś ciepło, odrobina tchnienia fin de siècle’u. I herbata jest tutaj najlepsza, zauważyłaś?… Wiem, nowoczesne kobiety nie chodzą już do cukierni. Chodzą do espresso, baru kawowego, gdzie trzeba się śpieszyć, gdzie nie da się usiąść wygodnie, kawa kosztuje czterdzieści fillerów, do tego zjada się na obiad sałatkę, to jest ten nowy świat. Ale ja jestem jeszcze z tamtego dawnego świata, ja jeszcze potrzebuję tej wytwornej cukierni, z jej umeblowaniem i czerwoną jedwabną tapetą, z jej starymi hrabinami i arcyksiężną, i z lustrzanymi witrynami. Domyślasz się zapewne, że nie przesiaduję tutaj każdego dnia, ale zimą od czasu do czasu zaglądam do tej cukierni i dobrze się w niej czuję. Kiedyś często się tu spotykaliśmy z moim mężem, w porze herbaty, kiedy wracał z biura, po szóstej.
Tak, teraz też zaszedł tutaj w drodze z biura. Dwadzieścia po szóstej, to jego pora. Każdy jego krok i dzisiaj znam tak dokładnie, jakbym ciągle żyła jego życiem. Pięć minut przed szóstą dzwoni na służącego, żeby podał mu oczyszczony szczotką płaszcz oraz kapelusz, a potem wyrusza z biura, auto posyła przodem, sam zaś podąża jego śladem pieszo, aby przewietrzyć sobie głowę. Mało ma ruchu, dlatego jest taki blady. Albo może też z innego powodu, tego już nie wiem. Nie znam przyczyny, bo nigdy go nie widuję, nie rozmawiam z nim, od trzech lat nie zamieniłam z nim ani słowa. Nie lubię tych aksamitnych, pretensjonalnych rozwodów, kiedy małżonkowie ramię w ramię opuszczają sąd, razem jedzą obiad w słynnej restauracji w Lasku Miejskim1, są względem siebie czuli i uważni, jak gdyby nigdy nic, a później, po rozwodzie i po obiedzie, każde z nich idzie w swoją stronę. Ja jestem kobietą o innej moralności i innym temperamencie. Nie wierzę w to, że małżonkowie mogą pozostać dobrymi przyjaciółmi nawet i po rozwodzie. Małżeństwo to małżeństwo, a rozwód to rozwód. Takie jest moje zdanie.
A ty co o tym myślisz? Prawda, ty nigdy nie byłaś mężatką.
Widzisz, ja nie sądzę, żeby to, co ludzie wymyślają, a potem przez tysiąclecia bezwolnie powtarzają, było czystą formalnością. Ja wierzę, że małżeństwo to świętość. I wierzę też w to, że rozwód jest profanacją. Tak mnie wychowano. Ale wierzę w to nie tylko z powodu wychowania bądź nakazów religii. Wierzę w to, bo jestem kobietą, dla mnie ceremonia przed urzędnikiem stanu cywilnego i w kościele nie jest pustą formalnością, lecz czymś, co całkowicie, w sposób ostateczny łączy ciała i dusze. I podobnie rozwód nie jest zwykłą czynnością urzędową – on całkowicie rozłącza i rozrywa losy. Kiedy się rozwiedliśmy, ani przez moment nie łudziłam się, że mielibyśmy z mężem pozostać „przyjaciółmi”. On oczywiście nadal był uprzejmy i uważny, a także wielkoduszny, jak to wypada i jest w zwyczaju. Ale ja nie byłam uprzejma ani wielkoduszna, fortepian też zabrałam, o tak, dyszałam zemstą, tak jak należało, najchętniej byłabym zabrała całe mieszkanie, nawet i firanki, wszystko. W momencie rozwodu stałam się jego wrogiem i już nim pozostanę, póki żyję. Mnie niech on nie zaprasza do restauracji w Lasku Miejskim, żeby w przyjacielskiej atmosferze zjeść kolację, ja nie jestem skłonna odgrywać ckliwej kobietki, która zachodzi do mieszkania byłego męża i robi tam porządek, jeśli lokaj ukradnie bieliznę. Mnie to nie obejdzie, nawet gdyby wszystko mu ukradziono, a jeśli któregoś dnia usłyszę, że jest chory, to nawet wtedy nie wybiorę się do niego. Dlaczego?… Dlatego, że się rozwiedliśmy, rozumiesz przecież. Z tym nie można się pogodzić.
Czekaj, mimo wszystko odwołam to, co przed chwilą powiedziałam o chorobie. Nie chcę, żeby zachorował. Wtedy jednak poszłabym do niego. Gdyby był chory, odwiedziłabym go w klinice. Dlaczego się teraz śmiejesz?… Śmiejesz się ze mnie? Mam nadzieję, że będzie chory, a ja będę mogła go odwiedzić? No oczywiście, że mam nadzieję. Póki żyję, będę miała nadzieję. Ale mimo wszystko niech nie będzie bardzo chory. Widziałaś, jaki był blady?… Od kilku lat zawsze jest taki blady.
Opowiem ci o wszystkim. Masz czas? Ja mam bardzo dużo czasu, niestety.
O, nasze lody. Wiesz, to było tak, że ja po szkole z internatem trafiłam do biura. Wtedy jeszcze przez jakiś czas pisywałyśmy do siebie, prawda? Ty od razu wyjechałaś do Ameryki, ale wymieniałyśmy listy przez trzy, cztery lata, jak sądzę. Pamiętam, że łączyła nas taka niezdrowa i głupia miłość podlotków, o której teraz po fakcie nie mam zbyt dobrej opinii. Jak się wydaje, nie można żyć bez miłości. No więc ja w tamtym czasie kochałam ciebie. A zresztą też wy byliście bogaci, a my byliśmy tylko taką klasą średnią, z trzema pokojami z kuchnią i wejściem od podwórka. Podziwiałam cię… a taki podziw u młodych jest już rodzajem więzi emocjonalnej. Ja też miałam guwernantkę, ale u nas guwernantka dostawała na przykład wodę do kąpieli second hand, kąpała się po mnie. Te szczegóły są bardzo ważne. Pomiędzy biedą a bogactwem jest straszliwie dużo odcieni. A w ramach samej biedy, schodząc niżej i niżej, jak myślisz, ile występuje różnych odcieni?… Ty jesteś bogata, nie możesz wiedzieć, jak olbrzymia jest różnica między czterysta a sześćset pengő na miesiąc. Różnica między dwoma a dziesięcioma tysiącami na miesiąc nie jest aż tak znaczna. Teraz już dużo o tym wiem. U nas w domu było osiemset na miesiąc. U mojego męża – sześć tysięcy pięćset. Trzeba było przywyknąć do tego.
U nich w domu wszystko było tylko trochę inne niż u nas. My mieszkaliśmy w wynajmowanym mieszkaniu, oni – w wynajmowanej willi. My mieliśmy balkon z pelargoniami, oni – ogródek z dwiema rabatkami kwiatów i starym drzewem orzechowym. My mieliśmy zwyczajną szafkę z lodem i latem kupowaliśmy do niej lód w blokach, a u moich teściów była mała elektryczna lodówka, która wytwarzała nawet ładne, regularne w kształcie kostki lodu. U nas była dziewczyna do wszystkiego, u nich – małżeństwo, lokaj i kucharka. My mieliśmy trzy pokoje, oni – cztery, a z holem to właściwie pięć. Ale oni mieli hol, z jasnymi szyfonowymi zasłonkami na drzwiach, my zaś mieliśmy tylko przedpokój i stała tam również ta szafka z lodem – był to taki ciemny, peszteński przedpokój, z przybornikiem na szczotki i staromodnym wieszakiem na ubrania. U nas było radio trzylampowe, aparat, który ojciec zakupił na raty i który „łapał” to, na co akurat miał ochotę; oni natomiast mieli mebel, rodzaj szafki, radio i gramofon w jednym, który działał na prąd: obracał i zmieniał płyty z muzyką, dzięki niemu w pokoju mogła rozbrzmiewać choćby i Japonia. Mnie wychowano w taki sposób, że trzeba przeżyć. Jego wychowano tak, że przede wszystkim trzeba żyć elegancko i poprawnie, zgodnie z regułami i tak jak inni, i to jest najważniejsze. To są ogromne różnice. O czym ja wtedy jeszcze nie wiedziałam.
Pewnego razu, na początku naszego małżeństwa, powiedział mi przy śniadaniu:
– To obicie w kolorze malwy na meblach w jadalni jest nieco męczące. Tak krzykliwe, jakby wiecznie ktoś podnosił głos. Moja droga, rozejrzyj się, proszę, poszukaj na jesień jakiegoś innego obicia.
Miałabym zmienić obicie na dwunastu krzesłach, dobrawszy jakąś „mniej męczącą” tkaninę. Patrzyłam na niego cała w konfuzji, myślałam, że żartuje. Ale on nie żartował, czytał gazetę i z powagą spoglądał przed siebie. Widać było, że przemyślał sobie to, co powiedział, faktycznie przeszkadzał mu i go irytował ten kolor malwy, który – nie przeczę – był nieco pospolity. To było zupełnie nowe obicie, jak spod igły, wybrane przez moją matkę. Kiedy wyszedł, rozpłakałam się. Nie jestem całkiem głupia, dokładnie zrozumiałam, co chciał przez to powiedzieć… Chciał powiedzieć to, czego niepodobna wyrazić wprost, bez ogródek, prawdziwymi słowami, że mianowicie istnieje między nami swego rodzaju różnica gustów, ja pochodzę z innego świata, wszystko wiem, wszystkiego się nauczyłam, ja też przynależę do klasy średniej, tak samo jak on, tyle tylko, że wszystko wokół mnie jest o jeden odcień inne, o nie większą od tchnienia różnicę tonu, niż to, do czego on przywykł i co lubi. Na te różnice o ton mieszczanin jest o wiele bardziej wrażliwy niż arystokrata. Mieszczanin do śmierci musi dowodzić swojej pozycji. Arystokrata dowiódł jej już w momencie narodzin. Mieszczanin zmuszony jest wiecznie zdobywać bądź strzec. Mój mąż nie należał już do pokolenia, które zajmuje się zdobywaniem, tak naprawdę nie należał też i do tego drugiego pokolenia, które strzeże. Wspomniał kiedyś o tym. Czytał jakąś niemiecką książkę i powiedział wtedy, że znalazł w tej książce odpowiedź na wielkie pytanie swojego życia. Ja nie lubię takich „wielkich pytań” – wokół człowieka, jak sądzę, wiecznie pojawiały się i pojawiają miliony małych pytań, a ważna jest jedynie całość, wszystko razem – tak więc zapytałam nieco ironicznie:
– Poważnie wierzysz w to, że teraz już znasz siebie?…
– Oczywiście – odrzekł. I spojrzał na mnie zza okularów z taką dziecięcą szczerością i gotowością, że pożałowałam tego pytania. – Ja jestem artystą, tylko nie mam własnego gatunku sztuki. U mieszczan to się często zdarza. I wtedy następuje koniec danej rodziny.
Nigdy więcej o tym nie mówił.
Nie rozumiałam go wtedy. On nigdy nie pisał, nie malował, nie muzykował. Pogardzał amatorami. Ale dużo czytał, „regularnie” – to było jego ulubione słowo – trochę zbyt regularnie jak na mój gust. Ja czytałam namiętnie, zgodnie z upodobaniem i nastrojem. On czytał tak, jak wypełnia się jeden z ważnych obowiązków życia. Jeśli zaczął czytać jakąś książkę, to nie przestawał, aż przeczytał ją do końca – nawet jeśli ta książka irytowała go albo nudziła. Czytanie było dla niego świętym obowiązkiem, litery szanował tak, jak księża szanują teksty świętych ksiąg. Ale w ten sam sposób traktował też obrazy, tak samo chodził do muzeów, do teatru i na koncerty. Z tym wszystkim coś go łączyło, było w tym prawdziwe powinowactwo. Coś go łączyło ze wszystkim, co duchowe. Mnie tylko z nim coś łączyło.
Tyle że nie miał własnego „gatunku sztuki”. Kierował fabryką, dużo podróżował, zatrudniał nawet i artystów, a tych opłacał szczególnie dobrze. Ale bardzo uważał, żeby własnego gustu, który był dużo subtelniejszy niż gust większości zatrudnionych u niego osób i doradców, nie narzucać współpracownikom. Każde wypowiadane przez niego słowo brzmiało tak, jakby miał na ustach surdynę2, jakby – bardzo delikatnie i uprzejmie – za coś przepraszał, jakby był bezradny i potrzebował pomocy. A przy tym w ważnych decyzjach, w sprawach związanych z interesami potrafił być też uparty.
Wiesz, kim był mój mąż? Niezwykle rzadkim w życiu zjawiskiem. Mężczyzną.
Ale nie tak, jak w teatralnym znaczeniu tego słowa określa się amanta. Nie tak, jak mówi się o czempionach boksu, że są męscy. To jego dusza była męska, refleksyjna i konsekwentna, niespokojna, badawcza i podejrzliwa. Tego też wtedy jeszcze nie wiedziałam. Strasznie trudno jest nauczyć się czegoś w życiu.
W szkole nie uczyłyśmy się tych wszystkich rzeczy, prawda?…
Może powinnam zacząć od tego, że pewnego dnia przedstawił mi swojego przyjaciela, Lázára, tego pisarza. Znasz go?… Czytałaś jego książki?… Ja przeczytałam już wszystkie. W istocie przekopałam się przez jego dzieła, jakby w tych książkach ukrył pewną tajemnicę, która była tajemnicą również mojego życia. Ale koniec końców nie znalazłam w nich żadnej odpowiedzi. Na takie tajemnice nie ma odpowiedzi. Odpowiada na nie życie, czasem w całkiem zaskakujący sposób. Nigdy wcześniej nie czytałam ani jednej linijki tego pisarza. Jego nazwisko, owszem, było mi znane. Ale nie wiedziałam, że mój mąż zna go osobiście, nie wiedziałam, że są przyjaciółmi. Pewnego wieczoru wróciłam do domu i zastałam mojego męża z tym właśnie człowiekiem. I wtedy zaczęło się coś przedziwnego. To był ten pierwszy raz, w trzecim roku naszego małżeństwa, kiedy zdałam sobie sprawę, że ja o moim mężu nic nie wiem. Żyję z pewnym człowiekiem, a nic o nim nie wiem. Niekiedy już wydawało mi się, że go znam, a potem się okazywało, że nie miałam pojęcia o jego prawdziwych preferencjach, guście, pragnieniach. Wiesz, co oni dwaj, Lázár i mój mąż, robili tamtego wieczoru?…
Grali.
Ale grali tak dziwnie, tak niepokojąco!
Nie grali w remika, skądże. Mój mąż zresztą nienawidził wszelkiego rodzaju mechanicznej rozrywki i gardził nią, grą w karty też. A teraz grał, obaj grali, ale w sposób tak wypaczony i odrobinę przerażający, że ja ich z początku w ogóle nie zrozumiałam, bałam się, z niepokojem przysłuchiwałam się temu, co mówią, i czułam się tak, jakbym przez pomyłkę trafiła pomiędzy obłąkanych. W towarzystwie tego człowieka mój mąż kompletnie się zmienił. Byliśmy małżeństwem od trzech lat, gdy pewnego wieczoru wróciłam do domu i zastałam w salonie mojego męża oraz jakiegoś obcego jegomościa, który zerknął na niego, przyjaźnie podszedł do mnie i powiedział:
– Szczęść Boże, witaj, Ilonko. Nie gniewasz się, że przyprowadziłem do nas Pétera?…
I wskazał mojego męża, który podniósł się, zmieszany, i spojrzał na mnie przepraszająco. Myślałam, że zwariowali. Ale oni niewiele się mną przejmowali. Ten obcy człowiek dodał jeszcze, poklepując przy tym mojego męża po ramieniu:
– Spotkałem go na ulicy Aréna. Wyobraź sobie, że nie chciał się zatrzymać, szalony, tylko mi się ukłonił i poszedł dalej. Oczywiście, nie pozwoliłem mu odejść. Powiedziałem: „Péter, ty stary ośle, chyba się nie gniewasz?…”. Po czym chwyciłem go pod ramię i przyprowadziłem do nas. No, dzieci – rzucił, wyciągając ramiona – uściskajcie się. Pozwalam też na jednego całusa.
Możesz sobie wyobrazić, jak ja tam stałam. Z rękawiczkami, torebką i kapeluszem w rękach, stałam wciąż pośrodku pokoju jak boże cielę i tylko wybałuszałam oczy. Moją pierwszą reakcją było pobiec do telefonu i zadzwonić po lekarza domowego albo po ambulans. Potem pomyślałam o policji. Ale mój mąż podszedł do mnie, z zakłopotaniem pocałował mnie w rękę i ze spuszczoną głową powiedział:
– Zapomnijmy o wszystkim, Ilonko. Cieszę się waszym szczęściem.
Potem usiedliśmy do kolacji. Pisarz zajął miejsce Pétera, dobrze się usadowił i wydawał dyspozycje, jakby to on był panem domu. Do mnie zwracał się na ty. Pokojówka sądziła naturalnie, że postradaliśmy zmysły, i ze strachu upuściła miskę z sałatą. Mnie tamtego wieczoru nie objaśnili istoty tej gry. Bo ona na tym właśnie polegała, że ja miałam nic nie wiedzieć. Uzgodnili to sobie, gdy na mnie czekali, i potem grali tak doskonale jak dwaj zawodowi aktorzy. Zgodnie z jej podstawowym konceptem ja już przed laty rozwiodłam się z Péterem i wyszłam za mąż za pisarza, przyjaciela mojego męża. Péter się obraził i zostawił nam wszystko, całe mieszkanie, meble, wszystko. Krótko mówiąc, teraz pisarz był moim mężem. Pétera spotkał na ulicy. Wziął mojego obrażonego, rozwiedzionego męża pod ramię i powiedział mu: „Słuchaj, nie wygłupiaj się, stało się, jak się stało, chodź do nas na kolację, Ilonka też już chciałaby ciebie zobaczyć”. I tak oto Péter przyszedł do nas. Teraz więc byliśmy razem, wszyscy troje, w mieszkaniu, gdzie kiedyś żyłam z Péterem, i w przyjacielskiej atmosferze jedliśmy sobie kolację, a moim mężem był pisarz, to on sypiał w łóżku Pétera, to on zajął jego miejsce w moim życiu… Rozumiesz? To właśnie grali, jak szaleńcy.
Ale ta gra miała też pewne niuanse.
Péter grał to, że jest skonsternowany, ponieważ dręczą go wspomnienia. Pisarz grał to, że jest aż nazbyt swobodny i pozbawiony uprzedzeń, bo tak naprawdę i jego krępuje ta specyficzna sytuacja, ma poczucie winy wobec Pétera, dlatego jest tak głośny i jowialny. Ja grałam to, że… ależ nie, ja niczego nie grałam, tylko siedziałam pomiędzy nimi i spoglądałam raz na jednego, raz na drugiego, i przypatrywałam się głupstwom wyczynianym przez dwóch mądrych dorosłych ludzi. Naturalnie zrozumiałam w końcu subtelniejsze niuanse tej gry, przystałam na reguły obowiązujące w tej osobliwej zabawie towarzyskiej. Ale tego wieczoru zrozumiałam jeszcze też coś innego.
Zrozumiałam, że mój mąż, o którym sądziłam, że jest cały mój, do cna, jak to się mówi, z wszelkimi sekretami duszy, wcale nie jest mój, lecz jest obcym człowiekiem, który ma własne tajemnice. Jakbym się o nim czegoś dowiedziała; może tego, że siedział w więzieniu, albo tego, że ma chore namiętności, czegoś takiego, co w ogóle nie pasowało do jego wizerunku, jaki w ostatnich latach odmalowywałam sobie w sercu. Dowiedziałam się, że mój mąż dzieli się ze mną niektórymi tylko sprawami intymnymi, a tak poza tym jest równie tajemniczym, obcym człowiekiem jak ten pisarz, którego zgarnął z ulicy i przyprowadził do naszego mieszkania, żeby potem obaj, jako wspólnicy, a nieco przeciwko mnie i ponad moją głową, grali sobie w jakąś opaczną, niepojętą grę. Dowiedziałam się, że mój mąż ma też inny świat, nie tylko ten, który ja znam.
I zdałam sobie sprawę, że ten człowiek, pisarz, ma władzę nad duszą mojego męża.
Powiedz, czym jest władza?… Teraz tak dużo się o tym mówi i pisze. Czym jest władza polityczna, co sprawia, że jakiś człowiek potrafi przelać swoją wolę na miliony ludzi? A co stanowi istotę naszej władzy, siły kobiet? Mówisz, to miłość. No cóż, możliwe, że miłość. Ja niekiedy już wątpię w to określenie. Nie neguję miłości, skądże. To największa siła na ziemi. A jednak czasem mam poczucie, że mężczyźni, kiedy nas kochają, bo nie mogą uczynić inaczej, całą tę sprawę trochę też lekceważą. W każdym prawdziwym mężczyźnie jest jakaś powściągliwość, tak jakby pewien obszar swego jestestwa, swej duszy zamykał przed kobietą, którą kocha, i mówił: „Do tego miejsca – owszem, kochanie, lecz nie dalej. Tutaj, w siódmym pokoju, chcę zostać sam”. Głupie kobiety pękają z tego powodu ze złości. Mądre zaś robią się smutne, zaciekawione, aż w końcu się z tym godzą.
I czym jest ta władza, władza jednego człowieka nad duszą drugiego? Dlaczego ten nieszczęśliwy, niespokojny, mądry, straszny, a zarazem jednak niedoskonały, zraniony człowiek, ten pisarz miał władzę na duszą mojego męża?
Bo miał tę władzę, potem się o tym dowiedziałam, groźną, fatalną władzę. Kiedyś, dużo później, mój mąż powiedział, że ten człowiek jest w jego życiu „naocznym świadkiem”. Próbował mi to wyjaśnić. Stwierdził, że w życiu każdego człowieka jest jakiś świadek naoczny, z którym stykał się on w młodości, i to ten drugi jest silniejszy, i wszystko robimy po to, żeby to, co w nas haniebne, ukryć przed tym bezlitosnym sędzią. Naoczny świadek nam nie wierzy. Wie o nas coś, czego inni nie wiedzą. Otrzymujemy nominację na ministra lub Nagrodę Nobla, a ten naoczny świadek tylko się uśmiecha. Ty w to wierzysz?…
I powiedział jeszcze i to, że wszystko robimy w życiu trochę dla tego naocznego świadka, to jego chcemy przekonać, to jemu chcemy coś udowodnić. Wielkie wysiłki w karierze zawodowej bądź też w życiu osobistym powstają przede wszystkim dla tego naocznego świadka. Znasz tę krępującą sytuację, kiedy młodzi mężowie przedstawiają swoim żonom „tego” przyjaciela, wielkiego kumpla z młodości, i w napięciu wypatrują wrażenia, czy przyjacielowi spodoba się żona, czy on ten wybór zaaprobuje?… Przyjaciel naturalnie robi z siebie ważnego i czyni uprzejmości, lecz w sekrecie jest zawsze zazdrosny, bo to zdecydowanie jego, przyjaciela, ta żona wyprze z pewnej relacji uczuciowej. Jakoś tak, takimi oczami przypatrywali mi się oni tamtego wieczoru. Tylko o wiele więcej sobie uświadamiali, bo dużo wiedzieli, oni dwaj, o tym, o czym ja wtedy jeszcze nie miałam najmniejszego pojęcia.
Ale tamtego wieczoru zrozumiałam z ich rozmowy, że ci dwaj wspólnicy, mój mąż i pisarz, wiedzą coś o relacjach między mężczyznami i kobietami, między ludźmi, o czym mój mąż nigdy ze mną nie rozmawiał. Jakbym nie była warta, żeby miał rozmawiać ze mną o wszystkim.
Kiedy ten dziwny gość wyszedł, a było już po północy, stanęłam przed moim mężem i zapytałam go wprost:
– Powiedz, ty mną trochę gardzisz, prawda?…
Zza obłoku dymu z cygara, zmęczony, mrużąc oczy, patrzył na mnie tak, jakby był po jakiejś pijackiej hulance, a teraz, z kociokwikiem w głowie, słuchał moich wyrzutów. I rzeczywiście, ten wieczór, gdy mój mąż pierwszy raz przyprowadził do nas pisarza i obaj grali w tę dziwną grę, pozostawił po sobie większy niesmak, niż mogły pozostawić jakaś pijatyka czy hulanka. Oboje byliśmy zmęczeni i dręczyły nas dziwne, przepełnione goryczą emocje.
– Nie – odparł poważnie. – Nie gardzę tobą, skądże znowu. Dlaczego tak myślisz? Masz rozum i silne instynkty – stwierdził w sposób zdecydowany, z przekonaniem.
Z powątpiewaniem słuchałam jego słów i się zastanawiałam. Siedziałam naprzeciwko niego za stołem, z którego już sprzątnięto – pozostaliśmy tak przez cały wieczór, po kolacji nie przeszliśmy do salonu, tylko nadal siedzieliśmy przy nakrytym białym obrusem stole i popijaliśmy wino, wśród mnóstwa niedopałków papierosów i pustych butelek po winie, bo tak właśnie lubił gość – i dając wyraz swoim podejrzeniom, powiedziałam:
– Mam rozum i instynkty, tak. Ale co sądzisz o moim charakterze i o mojej duszy?…
Czułam, że to pytanie zabrzmiało nieco patetycznie. Mój mąż spojrzał na mnie uważnie. Ale na moje pytanie nie odpowiedział.
Tym samym jakby mówił: „To moja tajemnica. Zadowól się tym, że uznaję twój rozum i twoje instynkty”.
Jakoś tak to się zaczęło. Ten wieczór długo jeszcze pamiętałam.
Pisarz rzadko u nas bywał. Z moim mężem też nie widywał się często. Ale ich okazjonalne spotkania wyczuwałam po nim tak, jak zazdrosne kobiety wychwytują u mężczyzny zapach nawet przelotnego spotkania, czują woń perfum, które przylgnęły do ręki mężczyzny, gdy wymieniał uścisk dłoni z inną. Naturalnie byłam zazdrosna o pisarza i początkowo co jakiś czas przynaglałam męża, żeby kiedyś znów przyprowadził go na kolację. Ale wtedy mój mąż odmawiał.
– On nie bywa w towarzystwie – mówił, nie patrząc mi w oczy. – To dziwak. Pisarz. Pracuje.
Ja jednak dowiedziałam się, że w sekrecie czasem się spotykają. Przypadkowo zobaczyłam ich razem w kawiarni. Dostrzegłam ich z ulicy i wtedy pierwszy raz poczułam to chore, dzikie uczucie, jakby mnie ktoś zranił jakimś ostrym przedmiotem, nożem albo czubkiem igły. Oni nie mogli mnie widzieć, siedzieli w kawiarni w jednej z lóż, mój mąż coś opowiadał, obaj się śmieli. Twarz mojego męża znów była taka obca, całkiem inna niż w domu, inna od tej, którą ja znałam. Szybko poszłam dalej, czułam, że pobladłam. Krew odbiegła mi od serca.
Oszalałaś – pomyślałam. – Czego chcesz?… Ten człowiek to jego przyjaciel, znany pisarz, specyficzny, mądry człowiek. To nic takiego, jeśli czasem się spotykają. Czego od nich chcesz?… Dlaczego wali ci serce?… Boisz się, że nie wezmą ciebie do gry na trzeciego, do jednej z ich dziwnych, opacznych gier?… Boisz się, że w ich oczach nie jesteś dostatecznie mądra lub kulturalna? Jesteś zazdrosna?…
Z czegoś takiego musiałam się zaśmiać. Ale dzikie kołatanie w mojej piersi nie cichło. Serce waliło mi jak wtedy, gdy oczekiwałam maleństwa i musiałam udać się do kliniki. Tyle że wtedy, gdy oczekiwałam dziecka, tamto kołatanie serca wiązało się ze słodkim, błogim uczuciem. Szłam ulicą, tak szybko, jak tylko byłam w stanie, i miałam poczucie, że zostałam oszukana i w czymś pominięta. Mój umysł wszystko zrozumiał i uznał, że tak jest w porządku: mój mąż nie chciał, żebym się spotkała z tym dziwnym, obcym człowiekiem, którego znał jedynie on sam, jeszcze z czasów młodości. Poza tym mój mąż był w ogóle człowiekiem małomównym. Ale ja i tak miałam poczucie, że mnie trochę oszukują i zdradzają. Wieczorem mój mąż wrócił do domu o zwykłej porze, a mnie wciąż jeszcze waliło serce.
– Gdzie byłeś? – zapytałam, kiedy całował mnie w rękę.
– Gdzie? – powtórzył, zapatrzony gdzieś przed siebie. – Nigdzie. Wróciłem do domu.
– Kłamiesz – odparłam.
Spojrzał na mnie przeciągle. Rzucił obojętnie, niemal znudzony:
– Fakt. Zapomniałem. Spotkałem po drodze Lázára. Zaszliśmy do kawiarni. Widzisz, zapomniałem. Widziałaś nas w kawiarni?…
Głos miał szczery, spokojny i zdziwiony. Zawstydziłam się.
– Wybacz – rzekłam. – To takie złe uczucie, że ja nic nie wiem o tym człowieku. Myślę, że to nie jest twój prawdziwy przyjaciel. Nie jest on ani moim, ani naszym przyjacielem. Zostaw go, unikaj – poprosiłam.
Mój mąż spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
– Ależ skąd! – powiedział, przecierając sobie okulary, bardzo starannie, jak miał w zwyczaju. – Lázára nie trzeba unikać. On nigdy się nie narzuca.
I więcej nie wspominał o tym człowieku.
Teraz z kolei ja chciałam wiedzieć już wszystko o Lázárze. Przeczytałam jego książki, w bibliotece mojego męża znalazłam ich kilka, z odręcznymi dedykacjami o dziwnej treści. Co takiego dziwnego było w tych dedykacjach?… One były takie… jak mam to ująć… pozbawione nabożności, nie, to nie jest dobre określenie… to były dedykacje tak dziwnie szydercze. Jakby autor pogardzał i tym, któremu książkę dedykuje, i pogardzał też swoimi książkami, i także samym sobą, bo pisał książki. Było w tych dedykacjach coś umniejszającego, gorzkiego, smutnego. Jakby pod swoim nazwiskiem zapisał: „Tak, tak, nie potrafię inaczej, ale się z tym nie utożsamiam”. A ja dotąd patrzyłam na pisarzy jak na jakichś świeckich kapłanów. W swoich książkach zaś ten człowiek tak poważnie zwracał się do świata!… Nie zrozumiałam wszystkiego, co napisał. Miałam wrażenie, jakby nie uważał mnie, czytelnika, za osobę godną tego, by mi wszystko opowiedzieć… Ale o tym dużo pisali i mówili krytycy i także czytelnicy. Jak każdego znanego człowieka, także tego pisarza wielu nienawidziło. On sam nigdy nie mówił o swoich książkach, nigdy nie mówił o literaturze. Za to o wszystkim chciał coś wiedzieć: kiedyś zaszedł do nas wieczorem i musiałam mu wytłumaczyć, jak się robi marynatę do zająca… Słyszałaś coś takiego?… Tak, marynatę do zająca. Musiałam opowiedzieć wszystko, co wiem o marynacie do zająca, a potem na jego życzenie jeszcze i wezwać kucharkę. Później zaś to on opowiadał, o żyrafach, bardzo interesująco. Mówił dosłownie o wszystkim, miał dużą wiedzę; tylko o literaturze nigdy nie mówił.
Powiadasz, że oni wszyscy są nieco szaleni?… Ja też myślałam coś w tym rodzaju. Ale w końcu się przekonałam, że i z tym jest inaczej, jak ze wszystkim w życiu. Oni nie są szaleni, tylko nieskończenie wstydliwi.
Z czasem jednak Lázár przestał u nas bywać. Tylko czytaliśmy jego książki, artykuły. Niekiedy mówiono o nim źle, wiążąc jego osobę z politykami i sławnymi kobietami; ale i o tym niepodobna było wiedzieć niczego pewnego. Politycy przysięgali, że ten znany człowiek należy do ich partii, kobiety przechwalały się, że wzięły na łańcuch to swoiste dzikie zwierzę, tak jak się robi z niewolnikami. Aż w końcu ta bestia schowała się do swojej nory. Przemijały lata, a my go nie widywaliśmy. Co robił w tym czasie?… Nie wiem. Żył. Czytał. Pisał. Może też uprawiał czary. O tym powiem ci potem coś jeszcze.
Minęło jeszcze pięć lat. Z moim mężem przeżyłam ich w sumie osiem. Maleństwo urodziło się w trzecim roku. To był chłopczyk, tak. Wysłałam ci jego zdjęcie. Był przepiękny, wiem. A potem już nie pisałam listów, ani do ciebie, ani do nikogo innego, żyłam jedynie dla tego dziecka. Nikt dla mnie nie istniał, ani z bliskiego, ani z dalszego grona. Nie wolno tak bardzo kochać, nikogo nie wolno tak bardzo kochać, nawet własnego dziecka. Każda miłość to dziki egoizm. No więc tak, kiedy urodziło się dziecko, nasza korespondencja się urwała. Ty byłaś moją jedyną przyjaciółką, ale ja nie potrzebowałam już nawet ciebie, bo pojawiło się dziecko. Faktycznie, tamte dwa lata, dopóki ono żyło, to było szczęście na ziemi, jakiś ekstatyczny spokój i jakaś nieprzytomna obawa. Wiedziałam, że dziecko nie przeżyje. Skąd to wiedziałam?… Coś takiego się wie. Wszystko wyczuwamy, cały los. Wiedziałam, że nie należy mi się takie szczęście, piękno i dobroć jak to dzieciątko. Wiedziałam, że ono umrze. Nie besztaj mnie, nie potępiaj. Ja to wiem lepiej. Ale te dwa lata to było szczęście.
Umarło na szkarlatynę. Trzy tygodnie po swoich drugich urodzinach.
Powiedz, dlaczego umierają małe niewinne dzieci? Czy ty myślałaś już kiedyś o tym? Ja myślałam często, wiele razy. Ale Bóg nie odpowiada na takie pytania.

 
Wesprzyj nas