„Sceny z życia małżeńskiego” to mistrzowskie studium rozpadu intymnego związku i wnikliwy psychologiczny portret kobiety, mężczyzny i ich miłości.


Sceny z życia małżeńskiegoLiteracki zapis słynnego filmu Ingmara Bergmana, w którym reżyser ukazał swoją znakomitą znajomość życia małżeńskiego i ludzkiej psychiki.

Marianne i Johan od dziesięciu lat są szczęśliwym małżeństwem. Żyją w zgodzie, prowadzą spokojne, mieszczańskie życie, wychowując dwójkę dzieci.

Jednak z czasem w ich idealnym związku coś zaczyna się psuć. W relacjach pojawia się coraz więcej napięć, narasta wyobcowanie i niezrozumienie.

Po latach zastajemy ich w zupełnie innej sytuacji. Każde inaczej poradziło sobie z kryzysem, a ze zgliszcz ich związku zaczyna się wyłaniać dwoje nowych ludzi…

Ernst Ingmar Bergman – szwedzki reżyser filmowy i teatralny, uważany za jednego z najbardziej wpływowych twórców w historii kina. Ma na swoim koncie takie wielkie działa filmowe jak „Wieczór kuglarzy”, „Siódma pieczęć”, „Tam, gdzie rosną poziomki”, „Szepty i krzyki”, „Z życia marionetek”, „Persona”, „Fanny i Aleksander”.

Ingmar Bergman
Sceny z życia małżeńskiego
Przekład: Agata Teperek
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera w tej edycji: 26 października 2021
 
 

Przedmowa

Żeby czytelnik, postawiony przed taką koniecznością, nie pogubił się w tekście, uważam, że wbrew swoim zwyczajom powinienem zamieścić pewien komentarz do tych sześciu scen. Ten, kto postrzega takie dyrygowanie za zniewagę, niech przeskoczy poniższe linijki.
Scena pierwsza: Johan i Marianne są dziećmi ugruntowanych zasad i ideologii materialnego bezpieczeństwa. Nigdy nie uznawali swojego mieszczańskiego życia za opresyjne ani podszyte fałszem. Dostosowali się do pewnego wzorca i są gotowi przekazywać go dalej. Ich wcześniejsza aktywność polityczna raczej to potwierdza, niż podważa.
W pierwszej scenie prezentują piękny obraz niemal idealnego małżeństwa, które zostaje dodatkowo skonfrontowane poprzez zestawienie z istnym piekłem. W wyważony sposób się pysznią, uważają, że zorganizowali wszystko jak najlepiej. W uszach szumi od patentów i uprzejmych banałów. Peter i Katarina przypominają godnych pożałowania szaleńców, podczas gdy Johan i Marianne ułożyli sobie wszystko możliwie jak najlepiej w tym najlepszym ze światów. Pod koniec sceny muszą się zmierzyć z pewną drobną porażką. Stawia ich ona przed koniecznością wyboru. Otwiera się na pozór nic nieznacząca rana, goi się i zabliźnia, ale pod bliznę wdarło się zakażenie. Tak w każdym razie ja to postrzegałem. Jeśli ktoś będzie uważać inaczej, też dobrze.
Scena druga: Wszystko idzie nadal idealnie, wręcz wyśmienicie. Drobne zmartwienia rozwiązywane są w żartobliwym porozumieniu. Prezentacja profesji i środowisk pracy. Delikatny niepokój daje o sobie znać Marianne. Nie potrafi go zidentyfikować, a tym bardziej pochwycić, ale instynktownie czuje, że między nią a Johanem coś jest nie tak. Podejmuje niemrawe i niezbyt udane starania, by zasklepić mętnie przeczuwane pęknięcie. Do tego Johan prowadzi sporo tajemniczych rozmów przez telefon. Pewnego wieczoru po powrocie z teatru, w którym widzieli Dom lalki (cóż innego mogliby oglądać!), powstaje między nimi niewypowiedziane napięcie, oboje starają się je rozładować i ostatecznie zamiatają sprawę pod dywan.
Scena trzecia: Pada cios. Johan, nie szczędząc słów, ogłasza, że zakochał się w innej kobiecie i zamierza odejść. Jest pełen witalnego zapału i dotleniony ożywczym egoizmem płynącym z nowego zakochania. Marianne jakby przeszył grom z jasnego nieba. Całkowicie bezbronna. Całkowicie nieprzygotowana. Na naszych oczach zmienia się w kilka minut w broczącą, pulsującą ranę. Upokorzenie i chaos.
Scena czwarta: Ponowne spotkanie po dłuższym czasie. U Johana sprawy zaczęły się delikatnie psuć, choć tego nie widać. Wręcz przeciwnie. U Marianne można dostrzec początek rekonwalescencji, nad wyraz słaby i przemieszany ze wszystkim, co należy już do przeszłości: przywiązaniem do Johana, jątrzącą samotnością, tęsknotą za tym, co było kiedyś. Ich spotkanie, mieszanka pojednania i agresji, jest bolesne i nieporadne. W krótkich chwilach udaje im się do siebie dotrzeć mimo izolacji i dystansu. Wszystko jest kruche, zainfekowane, popsute. Muszę przyznać, że to naprawdę smutna scena.
Scena piąta: Teraz to dopiero rozpętuje się piekło. Marianne zaczyna stawać na nogi, a Johan coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością. Mają finezyjny pomysł — wspólnie chcą wystąpić o rozwód i skorzystać z usług tego samego adwokata. Żeby podpisać papiery rozwodowe, spotykają się wieczorem wczesnym latem w biurze Johana. Nagle dochodzi do wyładowania, wyrzucają z siebie tłamszone przez lata urazy, całą nienawiść, wzajemną niechęć i wściekłość. Stopniowo się dehumanizują i w końcu stają się naprawdę nieprzyjemni; zachowują się jak dwoje szaleńców, którym przyświeca tylko jedna myśl — nawzajem zniszczyć się fizycznie i psychicznie. W tych dążeniach są nawet o stopień gorsi od Petera i Katariny z pierwszej sceny, bo tamci mają przynajmniej wypracowane pewne zasady swojego inferna i, że tak powiem, bardziej profesjonalnie zatruwają sobie życie. Johan i Marianne nie przyswoili sobie jeszcze tej najwyższej formy powściągliwości. Chcą się unicestwić raz a dobrze i prawie udaje im się zrealizować tę ambicję.
Scena szósta: Widzę to tak, że z tych zgliszczy zaczyna się wyłaniać dwoje nowych ludzi. Może to zbyt optymistyczna wizja, nic jednak nie poradzę na to, że tak wyszło. Zarówno Johan, jak i Marianne przeszli przez dolinę płaczu i zasilili jej źródła. I jeśli można tak to ująć, są na etapie literowania nowej wiedzy o samych sobie. Nie jest to tylko kwestia rezygnacji. Chodzi też o miłość. Marianne po raz pierwszy siada i słucha męczącej matki. Johan łaskawie spogląda na swoją sytuację i jest miły dla Marianne w nowy, dorosły sposób. Wszystko wciąż tkwi w chaosie, nic nie obróciło się jeszcze na lepsze. Relacje pozostają zagmatwane, a życie nieprzerwanie opiera się na jakże marnych kompromisach. Poniekąd jednak mentalnie Johan i Marianne wpisują się w rzeczywisty świat zupełnie inaczej niż dotąd. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie mam jednak pod ręką żadnego rozwiązania, nie będzie więc prawdziwego happy endu. Nawet jeśli miło by było go wymyślić. Choćby po to, żeby rozdrażnić tych wszystkich artystycznych wrażliwców, którzy obrzydzeni tym jakże klarownym dziełem dostaną estetycznych konwulsji już po pierwszej scenie pierwszej sceny.
Cóż jeszcze powiedzieć: napisanie tego opusu zajęło mi trzy miesiące, doświadczenia zbierałem jednak przez znaczną część życia. Nie jestem pewien, czy byłoby lepiej, gdyby proporcje ułożyły się odwrotne, choć byłoby może przyjemniej. Odczuwałem swego rodzaju przywiązanie do tych ludzi, kiedy się nimi zajmowałem. Bywają wewnętrznie sprzeczni, czasem zachowują się jak wystraszone dzieci, czasem zupełnie jak dorośli. Wygadują sporo bzdur, czasami jednak powiedzą coś do rzeczy. Są strachliwi, radośni, samolubni, głupi, mili, mądrzy, skorzy do poświęceń, oddani, wściekli, łagodni, sentymentalni, nie do zniesienia i godni miłości. Wszystko w jednym. Teraz zobaczmy, jak to przebiega.
Fårö, 28 maja 1972 roku

1. Niewinność i panika

Marianne i Johan udzielają w domu wywiadu. Siedzą obok siebie na sofie, lekko wystrojeni i spięci, nie jest to wcale pierwsza lepsza sofa. Zaokrąglony, obły, dziewiętnastowieczny mebel z zielonym obiciem, ma pomocne podłokietniki, miękkie poduszki, rzeźbione nóżki, istne monstrum domowej przytulności. Na stoliku widać piękną lampę naftową. W tle masywny regał z książkami. Na innym stoliku stoi herbata i grzanki oraz marmolada i sherry. Prowadząca wywiad — pani Palm — siedzi plecami do kamery. Ustawiła mały magnetofon pośród talerzyków i filiżanek. Brodaty fotograf kręci się po pokoju, to pojawia się, to znika.
Pani Palm (radośnie): Zaczynamy zawsze od standardowego pytania. Żeby przezwyciężyć pierwszą nerwowość.

Johan: Nie jestem szczególnie zdenerwowany.
Marianne: Ja też nie.
Pani Palm (jeszcze radośniej): Tym lepiej. Pytanie brzmi: jak w kilku słowach opisalibyście siebie samych?
Johan: Nie jest to wcale łatwe.
Pani Palm: Oj, nie jest to też chyba aż takie trudne.
Johan: Chodzi mi o to, że łatwo można zostać źle zrozumianym.
Pani Palm: Tak sądzisz?!
Johan: Tak, może to zabrzmieć jak przechwałki, jeśli opiszę siebie jako nadzwyczaj inteligentnego, odnoszącego sukcesy, pełnego młodzieńczej werwy, wyważonego, seksownego. Sumienie świata, wykształconego, oczytanego człowieka i duszę towarzystwa. Sam nie wiem, co by tu jeszcze wymyślić: koleżeńskiego. Koleżeńskiego w taki dobry sposób, także w stosunku do ludzi niżej postawionych. Wysportowanego. Jestem dobrym ojcem. Dobrym synem. Nie mam długów i płacę podatki. Szanuję rząd niezależnie od jego poczynań, kocham monarchię. Wystąpiłem z Kościoła. Już wystarczy czy potrzeba więcej szczegółów? Jestem wybornym kochankiem. Czyż nie, Marianne?
Pani Palm (z uśmiechem): Może wrócimy do pytania? Marianne, a co ty powiesz?
Marianne: Ach. Cóż mogłabym powiedzieć. Jestem żoną Johana, mamy dwie córki.
Pani Palm: Aha.
Marianne: Nic innego nie przychodzi mi w tej chwili do głowy.
Pani Palm: Zastanów się.
Marianne: Uważam, że Johan jest całkiem sympatyczny.
Johan: Dziękuję, to miłe.
Marianne: Jesteśmy małżeństwem od dziesięciu lat.
Johan: Właśnie przedłużyłem tę umowę.
Marianne: Nie mam może równie jasno sprecyzowanego poglądu na temat swojej doskonałości co Johan. Ale jeśli mam być szczera, cieszę się, że mogę żyć tak, jak żyję. To dobre życie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Hmm, co mogę jeszcze powiedzieć. Och, to trudne.
Johan: Ma ładną figurę.
Marianne: Tylko byś żartował. Staram się poważnie podejść do tego pytania. Mamy dwie córki Karin i Evę.
Johan: Dopiero co o tym wspominałaś.
Pani Palm (daje za wygraną): Może wrócimy do tego pytania później. Ale à propos! Zrobimy chyba zdjęcie z córkami? Tutaj na sofie z tatą i mamą?
Marianne: Za chwilę wrócą ze szkoły.
Pani Palm: Świetnie! No dobrze, zacznijmy więc od ustalenia kilku faktów. Chciałabym wiedzieć, w jakim jesteście wieku.
Johan: Mam czterdzieści dwa lata. Nie widać po mnie. Prawda?
Marianne: Ja mam trzydzieści pięć.
Johan: Oboje pochodzimy z wręcz nieprzyzwoicie mieszczańskiego środowiska.
Marianne: Ojciec Johana jest lekarzem.
Johan: A matka jest po prostu mamą. W znacznym stopniu.
Marianne: Mój tata jest prawnikiem. Od początku było przesądzone, że ja też zostanę adwokatką. Jestem najmłodsza z siódemki rodzeństwa. Mama zarządzała i kierowała dużym domem. Obecnie podchodzi do tego z nieco większym luzem.
Johan: Ach tak? (uprzejmy uśmiech)
Marianne: Co może dziwić, oboje bardzo dobrze dogadujemy się z rodzicami. Spędzamy z nimi mnóstwo czasu. Właściwie nigdy nie było większych konfliktów.
Pani Palm: Może moglibyście coś powiedzieć o swojej pracy.
Johan: Jestem docentem w Instytucie Psychotechnicznym.
Marianne: Specjalizuję się w prawie rodzinnym i pracuję w kancelarii adwokackiej. Chodzi głównie o rozwody i tym podobne. Ciekawe jest w tym to, że cały czas ma się kontakt z…
Fotograf (pojawia się): Może będziemy tak mili i popatrzymy na siebie. O tak, o tak. Chcę tylko… Przepraszam.
Marianne: Co za koszmar, człowiek czuje się tak głupio.
Pani Palm: Teraz od początku. Jak się poznaliście?
Marianne: Niech Johan opowie.
Johan: Och, dobry Boże, a to dopiero historia!
Marianne: Nie była to w każdym razie miłość od pierwszego wejrzenia.
Johan: Oboje mieliśmy dość liczne grono znajomych, spotykaliśmy się więc przy przeróżnych okazjach. Poza tym angażowaliśmy się politycznie przez szereg lat i graliśmy sporo w teatrze studenckim. Nie mogę jednak powiedzieć, żebyśmy zrobili na sobie jakieś większe wrażenie. Marianne uważała, że jestem zarozumiały.
Marianne: Był w bardzo głośnym związku z taką jedną piosenkarką i nadawało mu to określony image, przez co trudno go było znieść.
Johan: A Marianne miała dziewiętnaście lat i była żoną pewnego głupka o tej tylko zalecie, że był synalkiem bogatych rodziców.
Marianne: Ale był bardzo miły. A ja tak potwornie się zakochałam. Poza tym niemal od razu zaszłam w ciążę. I to też nie było bez znaczenia.
Pani Palm: Ale jak do tego doszło…
Johan: Że zostaliśmy parą? Tak właściwie był to pomysł Marianne.
Marianne: Moje dziecko zmarło zaraz po urodzeniu i wtedy z pewną ulgą rozwiodłam się z mężem. Johana rzuciła ta jego piosenkarka i stał się trochę mniej zarozumiały. Czuliśmy się nieco samotni i poturbowani. Zaproponowałam więc, żebyśmy trzymali się razem. Nie byliśmy w sobie w ogóle zakochani, tylko po prostu przygnębieni.
Johan: Niesamowicie dobrze się ze sobą czuliśmy, a studia szły nam naprawdę jak z płatka.
Marianne: Zamieszkaliśmy więc razem. Naszym matkom nie drgnęła nawet powieka, chociaż sądziliśmy, że będą potwornie zszokowane. A one — wręcz przeciwnie — skorzystały z okazji i się zaprzyjaźniły. Nagle zaakceptowano nas jako Johana i Marianne. Pół roku później wzięliśmy ślub.
Johan: Wtedy byliśmy już ponadto zakochani.
Marianne: I to jeszcze jak!
Johan: Uważano nas niemal za idealne małżeństwo.
Marianne: I tak to się teraz ciągnie.
Pani Palm: Żadnych komplikacji?
Marianne: Nie mieliśmy nigdy zmartwień materialnych. Utrzymujemy zażyłe relacje z rodziną i przyjaciółmi z obu stron. Mamy dobrą pracę, którą lubimy. Zdrowie nam dopisuje.
Johan: I tak dalej, i tak dalej, niemalże do nieprzyzwoitości. Poczucie bezpieczeństwa, ład, dobra atmosfera i lojalność. Układa się nam aż podejrzanie dobrze.
Marianne: Jasne, tak samo jak innym ludziom zdarzają się nam różnice zdań. To w końcu oczywiste. Ale zgadzamy się we wszystkich istotnych kwestiach.
Pani Palm: Nigdy się nie kłócicie?
Johan: No nie. Marianne się kłóci.
Marianne: Tak trudno zdenerwować Johana. Dlatego to ja wychodzę z siebie.
Pani Palm: Brzmi to wręcz fantastycznie. W każdym calu.
Marianne: Ktoś powiedział nam nie dalej jak wczoraj wieczorem, że poważnym problemem jest sam brak problemów. Coś w tym chyba jest. Życie takie jak nasze zawsze wiąże się z pewnym ryzykiem. Jesteśmy tego w pełni świadomi.
Johan: Świat schodzi na psy, a ja korzystam ze swojego prawa do uprawy własnego ogródka. Każdy system polityczny jest skorumpowany. Robi mi się niedobrze na samą myśl o nowych ewangeliach zbawienia. Ten, kto ma władzę nad komputerami, zawsze wygrywa. Wyznaję ten niepopularny pogląd, że mam prawo zajmować się swoimi sprawami, a resztę mieć gdzieś.
Marianne: I tu się z Johanem różnimy.
Pani Palm: Ach tak, jak więc uważasz?
Marianne: Wierzę w ludzkość.
Pani Palm: Co przez to rozumiesz?
Marianne: Że gdyby wszyscy ludzie od dzieciństwa uczyli się dbać o innych, nasz świat wyglądałby inaczej, tego jestem pewna.
Fotograf: Proszę się nie ruszać. I zachować ten wyraz twarzy. O tak. Dziękuję.
Marianne: Karin i Eva przyszły. Powiem im, żeby się przygotowały.
Marianne pospiesznie wychodzi, słychać, jak rozmawia z córkami. Johan nabija fajkę i wymienia kilka niepewnych, choć uprzejmych uśmiechów z prowadzącą, która pije zimną herbatę i właśnie w tym momencie nie wie, o co zapytać.
Johan: Szczerze mówiąc, nie jest to aż takie proste.
Pani Palm: To znaczy?
Johan: Kiedyś myśleliśmy, że nic nie może się nam przydarzyć. Obecnie wiemy, że zdarzyć się może cokolwiek. Ot cała różnica.
Pani Palm: Obawiasz się przyszłości?
Johan: Gdybym się nad nią zastanawiał, byłbym sparaliżowany strachem. Tak przynajmniej sądzę. Dlatego się nie zastanawiam. Lubię tę starą krągłą sofę i tę lampę naftową. Stwarzają dla mnie iluzję bezpieczeństwa, które jest tak kruche, że aż śmieszne. Chociaż nie jestem wierzący, lubię Pasję według św. Mateusza Bacha, bo daje mi ona wyobrażenie o pobożności i poczuciu przynależności. Jestem w najwyższym stopniu uzależniony od obcowania z naszymi rodzinami, bo przypomina mi to uczucie z dzieciństwa — że jest się chronionym. Lubię, jak Marianne mówi o ludzkości. Dobrze to wpływa na moje sumienie, które niepokoi się w zdecydowanie niewłaściwych momentach. Uważam, że trzeba mieć jakiś rodzaj techniki, żeby móc żyć i odczuwać satysfakcję z życia. Naprawdę trzeba pilnie ćwiczyć, żeby nie przejmować się tym czy tamtym. Najbardziej podziwiam ludzi, którzy podchodzą do życia z przymrużeniem oka. Ja tak nie potrafię. Brakuje mi poczucia humoru na takie sztuczki. Tego nie napiszemy w gazecie. Prawda?
Pani Palm: Nie, to chyba trochę zbyt skomplikowane dla grona naszych czytelniczek. Wybacz, że tak mówię. (Przerwa).
Johan: O czym teraz porozmawiamy?
Pani Palm: Och, mam mnóstwo pytań.

Marianne siada na sofie razem z córkami (Eva lat dwanaście i Karin lat jedenaście). Są sztywne, rozchichotane, zawstydzone i zachwycone, uczesane i wystrojone do zdjęcia. Wymiana uprzejmości. Fotograf dyryguje zajmowaniem miejsc i ich zmianą. Johan ściska mocno fajkę. Kiedy zdjęcie rodzinne zostaje odbębnione, dzieci otrzymują zgodę na to, by zniknąć w kuchni na popołudniowe kakao i kanapkę z serem. Johan usprawiedliwia się, że musi jeszcze gdzieś zadzwonić, i dematerializuje się szybciej niż nakazuje uprzejmość. Pani Palm korzysta z okazji. Bądź co bądź jest to pismo kobiece.

Pani Palm: Wydaje mi się, że nie widziałyśmy się od czasów szkoły.
Marianne: Często widujesz ludzi z naszej szkoły?
Pani Palm: Prawdę mówiąc, niezbyt. (Zbiera się w sobie). Rozumiem, że dobrze ci się układa z Johanem. Prawda? To znaczy naprawdę jesteście szczęśliwi. Może nie? To, co mówicie, brzmi po prostu jak bajka! Chociaż to jasne, dlaczego ludzie nie mieliby mieć niby tak wspaniale.

 
Wesprzyj nas