“W obozie wroga” to trzecia książka ze szpiegowskiej serii dla nastolatków autorstwa Stuarta Gibbsa. Ben Ripley, bohater “Szkoły Szpiegów” i “Szkoły szpiegów na wakacjach”, tym razem trafia w szeregi wrogiej organizacji Pająk, mając wątpliwości, czy jest zdrajcą czy zakamuflowanym podwójnym agentem.
W poprzednich tomach nastoletni bohater Ben Ripley skutecznie walczył z przestępczą organizacją Pająk, udaremniając jej sabotaże i zamachy. Swoimi niestandardowymi działaniami zwrócił uwagę szefów Pająka, którzy proponowali mu współpracę, chcąc mieć chłopaka po swojej stronie. Ben, uczeń szkoły dla młodych szpiegów prowadzonej przez CIA, wierny macierzystej organizacji, za każdym razem odrzucał te oferty. Jednak w tomie trzecim sytuacja diametralnie się zmieniła – propozycja bossów Pająka została przez chłopca przyjęta. Ben trafił do akademii tej mrocznej organizacji, która ma szkolić przyszłych agentów do realizacji przestępczych zadań i został jednym z… trzech uczniów.
A wszystko zaczęło się od pierwszej w nowym roku szkolnym gry szpiegowskiej, w czasie której Ben przypadkowo strzelił z moździerza ostrą amunicją w gabinet dyrektora. Kara za ten występek mogła być tylko jedna – natychmiastowe wydalenie ze szkoły. Ben musiał wrócić do zwykłego życia i normalnej nudnej edukacji. Wkrótce chłopiec otrzymał kolejną propozycję dołączenia do organizacji przestępczej. Ben po namyśle zaakceptował ją, mając nadzieję, że stanie się Tajniakiem – zakamuflowanym agentem skierowanym w szeregi wroga przez CIA i wyrzucenie go ze szkoły jest częścią większego planu zmierzającego do definitywnego rozgromienia Pająka. Ben musiał działać w ciemno – choć sądził, że jest kluczową częścią przedsięwzięcia, nie był do końca pewien, jaki jest plan. Utwierdzał się więc w przekonaniu, że ma tajne zadanie. A przynajmniej miał nadzieję, że ma tajne zadanie… Nie mając możliwości skontaktowania się z nikim ze swojej poprzedniej szkoły CIA, tylko zgadywał, co ma robić. Czy Benowi uda się dowiedzieć, co knuje Pająk, nie dać się zdemaskować i powiadomić przyjaciół z CIA zanim będzie za późno?
Podobnie jak w poprzednich tomach cyklu Stuart Gibbs prezentuje młodym czytelnikom kondensat klasycznej powieści szpiegowskiej, w formie dostosowanej do wieku odbiorców i współczesnych wymogów powieści młodzieżowej. Jest zabawnie, nie brakuje zwrotów akcji, niespodzianek i postaci obdarzonych cechami klasycznych bohaterów powieści szpiegowskich – a wszystko to opisane lekkim piórem i z polotem, gwarantującymi czytelnikowi znakomitą zabawę. U Gibbsa nastoletni szpiedzy walczą ze złymi facetami, łamią kody, odbywają tajne misje i pokonują przestępców, ale tak naprawdę ich najważniejszą misją jest nauczenie się wzajemnego zaufania i działania zespołowego, gdy mogą wzajemnie się uzupełniać i w pełni wykorzystać swoje zdolności, bez czego sukces nie byłby możliwy.
jest zabawnie, nie brakuje zwrotów akcji, niespodzianek i postaci obdarzonych cechami klasycznych bohaterów powieści szpiegowskich
Stuart Gibbs potrafi wciągnąć odbiorcę w opowiadaną historię, dostarcza wskazówek, stawia pytania, wskazuje prowokujące do myślenia tropy, posuwa akcję do przodu w stałym tempie, by nagle umieścić bardziej ekscytujące sekwencje, wprowadza nowych interesujących bohaterów i powraca do tych już znanych, przydzielając im całkiem nowe cechy i zadania. No i trudno nie polubić Bena, zwykłego, przeciętnego chłopca, bez szczególnych osiągnięć, nieszczególnie sprawnego fizycznie, dość mocno odbiegającego od stereotypu superszpiega ale obdarzonego inteligencją, dobrym sercem i zasadami etycznymi.
Dobry pomysł i znakomita fabuła, zabawne postacie i humor sytuacyjny – ta książka ma to wszystko i jeszcze więcej, co gwarantuje dobrą i inteligentną rozrywkę dla młodego czytelnika. ■Robert Wiśniewski
Szkoła Szpiegów. W obozie wroga
Przekład: Jarek Westermark
Ilustracje: Mariusz Andryszczyk
Seria: „Szkoła szpiegów” t. 3
Wydawnictwo Agora dla Dzieci
Premiera: 26 stycznia 2022
30 sierpnia
Do:
Temat: Tajniak
Utajnione śledztwo, które przeprowadziłem w terenie, potwierdziło nasze najgorsze przypuszczenia. Pająk wcielił już w życie nowy szatański plan – utworzył w celu trenowania własnych agentów. Musimy natychmiast przedsięwziąć kroki, żeby poznać i .
Jako że Pająk zna tożsamość naszej trójki, żadne z nas nie może osobiście przeprowadzić infiltracji, a w CIA z pewnością roi się od wrogich agentów. Pozostaje nam tylko jedno: musimy aktywować Benjamina Ripleya w ramach operacji „Pluskwiak”.
Misja jest nieusankcjonowana i niezatwierdzona przez dowództwo. Nie wolno wam omawiać jej nigdzie, nigdy i z nikim, nieważne, jak bardzo zaufana byłaby to osoba. Szczególnie gdy chodzi o . Dla bezpieczeństwa młodego pana Ripleya lepiej będzie, jeśli nawet on sam nie pozna prawdy, póki nie będziemy mieli pewności, że .
Jeśli któreś z was ma wątpliwości, czy pan Ripley podoła zadaniu, musi natychmiast je zgłosić. W przypadku tej misji konsekwencje porażki będą naprawdę katastrofalne.
Jeżeli nie dostanę od was odpowiedzi, misja rozpocznie się 3 września o godzinie 11.00.
Niech Bóg błogosławi Amerykę!
Rozdział 1
CIĘŻKA ARTYLERIA
Pole bitwy
3 września
Godzina 11.00
Biegłem, ile sił w nogach, ścigany przez siedmioro wrogich agentów.
Od dawna szykowałem się na tę chwilę. Trenowałem samoobronę. Uczyłem się, jak zachować spokój mimo presji. Czytałem wszystkie dostępne materiały o starciach na śmierć i życie. Miałem nadzieję, że kiedy rzeczywiście znajdę się w ogniu walki, zachowam zimną krew, jak na szpiega przystało.
Ale zamiast tego zacząłem wrzeszczeć.
Nie był to na całe szczęście piskliwy wrzask przerażonego dziecka. Raczej długie, ciągnące się „aaa!”, które miało przekazać następującą wiadomość: „Wpadłem w poważne tarapaty, niech mi ktoś pomoże!”.
Teoretyczne przygotowanie do bitwy najwyraźniej nie wystarczy, żeby poradzić sobie w praktyce. Kluczyłem między stosami kamieni i gruzu pewien, że agenci są z każdą chwilą coraz bliżej. Też się darli, ale w ich przypadku był to raczej okrzyk bojowy. Tłumaczenie: „Jak cię złapiemy, będzie po tobie!”. Nosiłem wojskowy strój maskujący: byłem zakamuflowany od stóp do głów, ale najwyraźniej nic na tym nie zyskałem, bo wrogowie i tak widzieli mnie doskonale. Obok ucha syknął mi pocisk snajpera. Nieco dalej coś zawyło w powietrzu i eksplodowało.
Przed sobą zobaczyłem okop. Większość ludzi dostrzegłaby w nim tylko wielką, brudną dziurę w ziemi, ale dla mnie był absolutnie przepiękny.
– Erico! – krzyknąłem do mikrofonu, który miałem przy ustach. – Zaraz będę! I mam towarzystwo!
– Dobrze – odparła spokojnie. – Jestem gotowa.
W ogóle nie brzmiała, jakby wokół niej toczyła się walka. Wydawała się przedziwnie wyluzowana, jakby bujała się w hamaku na przyhotelowej plaży.
Wskoczyłem do okopu. Miał metr dwadzieścia głębokości. Erica Hale siedziała w jego centralnym punkcie oparta o jedną ze ścian i jak gdyby nigdy nic przeglądała numer magazynu „Broń i Amunicja”. Zupełnie nie zwracała uwagi na otaczający ją chaos. Miała na sobie ten sam strój maskujący co ja, ale jakimś cudem wyglądała w nim naprawdę stylowo. Tylko że Erica wyglądałaby stylowo nawet w worku na ziemniaki. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką znałem, a do tego najmądrzejszą, najbardziej wysportowaną i najbardziej śmiertelnie niebezpieczną.
– Po piętach depcze mi horda wrogich agentów – sapnąłem. – Są uzbrojeni po zęby. Rzucili się na mnie, kiedy byłem już blisko celu…
– Benie, wyluzuj. – Spokojnie wsunęła sobie pismo do plecaka. – Czemu tak się nakręciłeś?
– Będą tu lada chwila! – wrzasnąłem. – I nie mają litości!
– Mają za to po dwanaście lat.
Słuszna uwaga. Rzeczywiście chodziło o dwunastolatków. A bitwa stanowiła część szkolnej gry wojennej. Trwał tradycyjny egzamin, podczas którego Akademia Szpiegostwa CIA sprawdzała nasze umiejętności w dziedzinie prowadzenia walki oraz sztuki przetrwania. Naszą bronią były karabiny do paintballu, a pole bitwy przygotowano na terenie szkolnej strzelnicy. Ja jednak czułem, jakby to wszystko działo się naprawdę.
– Niektórzy z tych dwunastolatków są bardzo wyrośnięci… – zacząłem.
Ich wrzask przybierał na sile. Lada moment mieli nas dopaść.
– Ilu jest wrogów? – spytała Erica.
– Siedmioro.
Jednym płynnym ruchem poderwała się na nogi i otworzyła ogień znad krawędzi okopu. Po każdym z pięciu strzałów dało się słyszeć jęk kogoś, kto oberwał pociskiem wypełnionym farbą.
Erica znów kucnęła obok mnie z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Teraz już tylko dwoje – powiedziała.
To najlepsza towarzyszka, jaką mogłem sobie w tej sytuacji wymarzyć. Choć miała dopiero piętnaście lat, była najbardziej utalentowaną przyszłą szpieżką w całej szkole. Szykowała się do tego zawodu od urodzenia: szpiegostwo miała we krwi. Agentami była większość jej przodków, poczynając od Nathana Hale’a, który walczył podczas wojny o niepodległość. Dziadkiem Eriki był Cyrus Hale, jeden z najlepszych szpiegów wszech czasów, który przekazał jej niemal wszystkie swoje umiejętności.
Ja tymczasem, dla porównania, pochodziłem z długiej linii sklepikarzy. Miałem trzynaście lat i jeszcze siedem miesięcy temu najbliżej świata szpiegów byłem, kiedy oglądałem filmy o Jamesie Bondzie. Jednak od tamtej pory dwukrotnie pomogłem pokrzyżować plany Pająka, tajnej organizacji złoczyńców szerzącej zamęt i zniszczenie. Miałem więc o wiele więcej doświadczenia od prawie wszystkich pozostałych uczniów. Co nie znaczy, że dobrze czułem się w ogniu walki – nawet udawanej.
Na przykład: dzisiejsza bitwa odbywała się pierwszego dnia jesiennego semestru. Dopiero co wróciliśmy z wakacji – jak się okazało, w samą porę na coroczną Ocenę Zdolności Bojowej i Sprawności. Przez pierwszy OZBiS przechodziłem w pojedynkę, bo moja rekrutacja przebiegła w środku roku szkolnego, ale teraz zarząd musiał przetestować naraz zarówno cały pierwszy rok, jak i powracających uczniów. Klas było sześć (od siódmego do dwunastego roku edukacji), a w każdej uczyło się pięćdziesięcioro dzieci. Razem trzysta osób. Nic dziwnego, że zdecydowano się na walną, udawaną bitwę. Szkołę podzielono na dwie drużyny: czerwonych (wrogowie) i niebieskich (nasi). Każda drużyna miała za zadanie ukraść przeciwnikom pewien obiekt, jednocześnie strzegąc własnego. Coś jak gra w zdobywanie flagi, tyle że zorganizowana z ogromnym rozmachem i realistyczna (mogła się skończyć poważnymi uszkodzeniami ciała). Jako że całość była na niby – a ścigała mnie banda pierwszoroczniaków – powinienem być równie spokojny jak Erica. Ale nie byłem. Denerwowałem się, że zawalę sprawę na oczach nauczycieli, którzy oceniali nasze poczynania z bezpiecznej odległości.
– Miałaś tylko pięć pocisków w karabinie? – spytałem Ericę.
– Nie – odparła. – Mam ich o wiele więcej.
– To dlaczego nie skasowałaś wszystkich przeciwników?
Wzruszyła ramionami.
– To byłoby zbyt nudne.
Dwoje pozostałych napastników wpadło do naszego okopu z dzikim wrzaskiem i bronią w ręku. Chcieli pokryć nas czerwoną farbą od stóp do głów. Zobaczyłem chłopaka zaskakująco wysokiego jak na swój wiek, o klatce piersiowej szerokiej jak pień sekwoi. Towarzyszyła mu drobniutka dziewczyna. Przypominała ciężko opancerzoną elfkę.
Chłopakiem zajęła się na szczęście Erica. Skoczyła do akcji, zanim zdążył wystrzelić. Podcięła go, wybiła mu z rąk karabin, po czym skasowała go strzałem w klatkę piersiową, od którego zrobił się cały niebieski.
Ja natarłem na dziewczynę. Źle mi było z tym, że atakuję drobną elfkę, ale przecież trzymała mnie na muszce! Choć nadal nie potrafiłem walczyć tak dobrze jak Erica, szkoła szpiegów naprawdę wiele mnie nauczyła. W dawnym życiu nie byłbym w stanie pokonać nawet drobnej dziewczyny. Teraz mi się udało. Niezbyt to rycerskie, przyznaję, ale stawka była wysoka – chodziło o dobrą ocenę! Odepchnąłem karabin dziewczyny w momencie, gdy pociągnęła za spust. Pocisk przemknął obok mnie i zostawił czerwoną plamę na ścianie okopu. Następnie naparłem na nią tak, że upadła na plecy, i wyrwałem jej karabin. Wycelowałem gotów do strzału.
Tyle że elfka zaczęła płakać.
– Przestań! – jęknęła. – Rezygnuję!
– Rezygnujesz? – spytałem zaskoczony. – Eee… chyba tak nie można.
– Myślałam, że dam sobie radę w szkole, ale to był błąd – chlipnęła. – Jest za ciężko! Chcę do domu! Do mamusi!
Opuściłem karabin. Było mi wstyd, że tak mocno pchnąłem ją na ziemię.
– Przepraszam. Niektórzy nie pasują do szkoły szpiegów…
– Na przykład ty? – Elfka momentalnie przestała płakać. Najwyraźniej tylko udawała, że chce do mamusi. Próbowałem strzelić, ale kopnęła mnie w tylną część kolana. Upadłem na ziemię, a karabin wyleciał mi z rąk. Elfka poderwała go i znów wycelowała…
Po czym została skasowana przez Ericę. Sześć strzałów pokryło ją niebieską farbą od stóp do głów. Erica wskazała na teren poza polem bitwy.
– Nieźle, młoda, ale wypadasz z gry.
Elfka wyglądała teraz jak smerf. Wściekły smerf.
– Miałeś szczęście – warknęła do mnie. – Następnym razem twoja dziewczyna cię nie uratuje.
Odwróciła się na pięcie i pobiegła do położonej na obrzeżach pola bitwy „kostnicy”, skąd pokryte farbą trupy mogły obserwować przebieg walk.
– Nie jestem jego dziewczyną! – zawołała za nią Erica.
Z wysiłkiem podniosłem się i otrzepałem z ziemi.
– Rany, kłamała jak z nut!
– Owszem – przyznała Erica. – Widać, że się u nas odnajdzie.
Obserwowałem, jak Elfka wlecze się między stanowiskami kolejnych oceniających nas nauczycieli. Pan Kuklinski, który prowadził zajęcia z zaawansowanej broni biochemicznej, wydawał się zawiedziony, ale pani Greenwald-Smith od kontrwywiadu chyba próbowała ją pocieszyć. Siedzący kawałek dalej profesor Crandall, nauczyciel samoobrony, najwyraźniej drzemał na swoim krześle.
– Wiesz co? – spytałem Ericę. – Pierwszy dzień szkoły to dla normalnych dzieciaków moment, żeby poznać nauczycieli i nowy plan lekcji. Nikt nie każe im strzelać z karabinów do paintballu i udawać, że się nawzajem mordują.
– Serio? – odpowiedziała. – Normalność brzmi beznadziejnie.
Wyciągnąłem sobie z ucha grudkę ziemi i rozejrzałem się po otaczającym nas polu bitwy.
– Lepiej wrócę do gry, zanim dostanę ochrzan, że się obijam.
– Chwileczkę – powiedziała. – Właściwie to czemu ścigało cię tylu pierwszoroczniaków?
– Chip i Jawa zorganizowali na mnie zasadzkę. Myślałem, że mam szansę dorwać wrogą flagę, ale dałem się otoczyć.
– Jesteś pewien, że to byli właśnie oni?
– Absolutnie. Widziałem, jak nasyłają na mnie nowych.
Choć teraz grali w przeciwnej drużynie, Chip Schacter i Jawaharlal O’Shea należeli do ekipy moich najbliższych szkolnych przyjaciół. Jawa był bystry, a Chip podstępny. Tworzyli naprawdę niebezpieczny duet.
– Czemu sami nie rzucili się w pogoń? – spytała Erica.
– Pewnie wiedzieli, że jestem z tobą w jednym oddziale.
– Więc chodźmy ich załatwić. – Erica użyła lufy karabinu, żeby rozrysować na ziemi plan natarcia. Zdążyła jednak nakreślić tylko dwie linie, kiedy przez słuchawkę, którą miałem w uchu, doszło mnie wołanie o pomoc.
– Tajniak, jesteś? Potrzebujemy cię!
Głos należał do Zoe Zibbell, kolejnej przyjaciółki, która dla odmiany była dziś w naszej drużynie. To właśnie Zoe nadała mi pseudonim „Tajniak” zaraz po tym, jak trafiłem do szkoły. Moją niekompetencję uznała za zasłonę dymną, która miała zmylić wrogów. (Wedle jej słów: „Tak beznadziejni agenci nie istnieją! Nawet żółw walczyłby lepiej od ciebie!”). Od tamtej pory nabrałem trochę doświadczenia i pewności siebie, ale pseudonim zdążył się przyjąć.
– Jaka jest sytuacja? – spytałem.
– Kameleon nie umie strzelać z moździerza – odparła Zoe.
– Owszem, umiem! – wrzasnął gdzieś z oddali Warren Reeves (alias Kameleon). Warren miał dar kamuflażu, i tylko tego.
Moździerze pojawiły się na OZBiS-ie po raz pierwszy. Zarząd szkoły zdecydował, że już czas nauczyć nas korzystania z artylerii.
Zaryzykowałem i wyjrzałem z okopu, żeby rzucić okiem na stanowisko ogniowe: prowizoryczny bunkier znajdował się na szczycie wzniesienia, na samej krawędzi poligonu. Z tego, co wiedziałem, moździerz był prawdziwy i w pełni sprawny. Podmieniono jedynie amunicję. Zamiast granatów wypluwał z siebie bomby z farbą, której starczyło, żeby skasować jednocześnie tuzin uczniów.
Między nami a bazą znajdowało się jeszcze kilkoro wrogów.
Erica włączyła się do rozmowy przez radio.
– Nie ma opcji. Tajniaka przydzielono do wskazywania celów, a nie do ciężkiej broni. Musicie sobie poradzić sami.
– Odpada, Królowo Śniegu – powiedziała Zoe. – Sytuacja jest poważna.
– Jak poważna? – spytałem.
– Dajcie nam moment – rzuciła Zoe. – Zaraz sami zobaczycie.
Chwilę później usłyszałem wołanie Warrena: „Uwaga, strzelam!”, po którym nastąpiła głośna eksplozja. Z bunkra pomknęła w powietrze bomba z farbą. Tyle że od razu zorientowałem się, że coś jest nie tak. Zamiast polecieć w stronę wrogiej bazy, wznosiła się coraz wyżej i wyżej, niemal pionowo w górę, a potem z rykiem pomknęła w dół – prosto na nas!
– Kryj się! – wrzasnęła Erica.
Raz w życiu byłem od niej szybszy. Skoczyliśmy pod ścianę okopu, a bomba eksplodowała tuż nad naszymi głowami. Fala farby zbryzgała wszystko wokół.
Rozejrzałem się. Byliśmy w środku niebieskiego koła o promieniu dziesięciu metrów. Trzecioklasistka z czerwonej drużyny, która właśnie szła do „kostnicy”, ucierpiała najbardziej. Farba pokrywała ją od stóp do głów.
– To nie w porządku! – zawyła. – I tak już nie żyłam!
Oberwało też kilkoro naszych. Większość tylko w rękę czy nogę, ale to wystarczyło, żeby wyłączyć ich z gry. Wywrzaskiwali w stronę bazy moździerzowej teksty, za które w normalnej szkole musieliby zostać po lekcjach.
Znów odezwałem się do mikrofonu.
– Chcecie nas zabić?!
– Wybacz – rzucił Warren. – Mój błąd.
Erica rozejrzała się po pobojowisku i westchnęła.
– W porządku. Zaraz sprowadzę Tajniaka.
– Choć to nie nasze zadanie? – spytałem.
Erica niechętnie łamała rozkazy. Szczególnie jeśli mogła przez to zepsuć swoją idealną średnią. – Wybieram mniejsze zło. Jeśli zostawimy moździerz w rękach tych dwojga, nasza drużyna za chwilę przestanie istnieć. Trzymaj się blisko mnie.
Chwyciła plecak, wyskoczyła z okopu i pomknęła w stronę bazy.
Zrobiłem, jak mi kazała. Kilkoro przeciwników postanowiło po drodze nas zaatakować. To był błąd. Erica kasowała ich tak łatwo, że wydawała się tym znudzona. Zauważyłem, że nokautując jednego z wrogów, jednocześnie ziewnęła.
Potem na naszej drodze stanęło kilkoro starszych uczniów – takich, którzy znali reputację Eriki. Nawet nie próbowali nas zaczepiać. Od razu się poddawali i rzucali broń. Nie mogli liczyć na dobrą ocenę, ale przynajmniej oszczędzili sobie bólu, który zadałaby im moja towarzyszka.
Teoretycznie powinienem był osłaniać tyły, ale nie mogłem oderwać od niej wzroku. Zresztą na pewno sama osłaniała nas lepiej niż ja, mimo że była zajęta jednoczesnym odpieraniem frontalnych ataków. Widzieć ją w akcji – to była czysta przyjemność. Poruszała się pewnie jak primabalerina z „Jeziora łabędziego”, tyle że sprawiała otaczającym ją ludziom o wiele więcej bólu. Już wcześniej byłem w niej beznadziejnie zadurzony. Fakt, że na moich oczach unieszkodliwiła właśnie armię przeciwników, tylko dodał jej uroku!
Na pewno wiedziała, że mi się podoba. Była w końcu najlepszą przyszłą szpieżką w szkole, więc ukryć coś przed nią było równie trudno, jak schować mięso przed głodnym psem. Nigdy tego nie skomentowała, ale interakcje międzyludzkie generalnie nie były jej najmocniejszą stroną. Rzadko odzywała się do kogokolwiek w szkole – nawet do nauczycieli – więc wiedziałem, że nie warto robić sobie wielkich nadziei. Szczerze mówiąc, byłem zachwycony, że zgodziła się być ze mną w oddziale.
Ze stoickim spokojem skasowała tymczasem ostatnich dwóch przeciwników, którzy stali między nami a stanowiskiem moździerzowym. Padli na ziemię, jęcząc z bólu. Wdrapaliśmy się po ścianie bunkra, przeskoczyliśmy na drugą stronę… i niemal dostaliśmy po kulce od Zoe.
– To my, tępaczko! – wrzasnęła Erica.
– Przepraszam. – Zoe zarzuciła sobie karabin na ramię.
Bunkier miał raptem kilka metrów kwadratowych powierzchni, więc nie musieliśmy się długo rozglądać. Moździerz stał obok stosu pocisków. Był mniejszy, niż się spodziewałem. Przypominał krótką armatę. Warren siedział tuż przy nim i nerwowo wertował instrukcję obsługi.
Zoe uścisnęła mnie z ulgą.
– Jak dobrze, że jesteś!
Warren rzucił mi wściekłe, zazdrosne spojrzenie, jak zawsze, gdy Zoe była dla mnie miła.
– W czym problem? – spytałem.
– Próbujemy rozwalić wrogą bazę, ale nie idzie nam wycelowanie broni – wyjaśniła Zoe.
– Zajmiemy się tym – powiedziała Erica, po czym wskazała na Zoe i dała rozkaz: – Stój na straży.
Następnie wskazała na mnie.
– Ustal odpowiednią trajektorię.
A potem na Warrena.
– Rusz się, bo przeszkadzasz.
Warren usunął jej się z drogi i pokornie wysunął przed siebie instrukcję.
– Przyda ci się?
Erica przewróciła oczami.
– Litości. Nauczyłam się obsługiwać moździerz, kiedy byłam jeszcze w przedszkolu.
Gdyby chodziło o kogoś innego, brzmiałoby to jak przesada. Ale Erica prawdopodobnie mówiła serio. Jej ojciec pokazał mi kiedyś zdjęcie z czasów, gdy miała kilka lat, a już bawiła się nunczako.
Teraz skupiła całą uwagę na moździerzu.
Spojrzałem na Warrena z szerokim uśmiechem. To była moja chwila chwały. Jako wojownik nie dorastałem Erice do pięt, ale gdy chodziło o matmę, nie mógł mi dorównać nikt w całej szkole szpiegów. Mam umiejętności na poziomie szesnastym, co oznacza, że umiem rozwiązywać w głowie skomplikowane równania i natychmiast zapamiętuję wszystkie poznane numery telefonu. W zwykłej szkole nie robiło to na nikim wrażenia (a co poniektórych skłaniało do tego, żeby regularnie zabierać mi pieniądze na lunch), ale w Akademii Szpiegostwa zdarzały się sytuacje, gdy umiejętność liczenia w pamięci pozwalała mi się wykazać. Na przykład, gdy trzeba było wycelować moździerz.
– Jak daleko leży wroga baza? – spytałem.
– 165 metrów stąd – odparł Warren.
– Siła ładunku?
– 889 niutonów.
– Waga pocisku?
Warren zmarszczył brwi.
– To ważne?
– Tylko jeśli chcesz rozwalić wroga, a nie własną drużynę – mruknęła Erica. – Standardowy pocisk waży cztery i pół kilo – rzuciła w moją stronę.
– Prędkość wiatru?
– Dwadzieścia dwa kilometry na godzinę – oznajmiła Zoe. – Wieje z południowego zachodu.
Poświęciłem chwilę na obliczenia, a potem kolejną, żeby sprawdzić, czy się nie pomyliłem.
– Kąt nachylenia siedemdziesiąt trzy stopnie, celujemy sześć stopni na prawo od celu.
– Tak jest – Erica zaczęła ustawiać moździerz.
– Dobra robota – powiedziała Zoe. – Dzięki, że ratujesz nam skórę, Tajniaku.
– Jeszcze nie wiemy, czy ma rację – mruknął smętnie Warren.
– Jasne, że ma – odpaliła Zoe. – Tajniak jest pewniejszy niż kalkulator.
Ruszyłem w stronę stosu pocisków, ale Warren skoczył, żeby zastąpić mi drogę.
– Ja to zrobię! – warknął. – Strzelanie to moja działka!
Cofnąłem się o krok, bo widziałem, że koniecznie chce się wykazać. Chwycił jeden z pocisków, a ja wepchnąłem sobie do uszu zatyczki i pożyczyłem od Zoe lornetkę, żeby rozejrzeć się po okolicy. U stóp wzniesienia leżało idealnie prostokątne pole bitwy. Na jego krawędziach sterty piachu i gruzu nagle się kończyły, zastąpione przez zieleń kampusowego trawnika. Wyglądało, jakby w sam środek Waszyngtonu ktoś wstawił fragment Bejrutu. Za mną, na północ od pola bitwy, wznosiły się gotyckie zabudowania szkolnego kampusu, zdominowane przez pięciopiętrowy Budynek Administracyjny imienia Nathana Hale’a. Z każdej strony otaczało nas półtora kilometra dziewiczego lasu, przestrzeni do gier wojennych nie brakowało. Drzewa osłaniały nas też przed światem i wygłuszały odgłosy bitwy. (Prawdziwy powód istnienia akademii był ściśle tajny, więc kampus posiadał fałszywą tożsamość: miał być rzekomo Akademią dla Uzdolnionej Młodzieży imienia św. Smithena). Trybuny dla oceniających nas nauczycieli ustawiono na zachodniej krawędzi pola bitwy. Obok nich zebrali się „zabici” uczniowie, którzy zagrzewali swoje drużyny do walki. Jako że większość „umarlaków” pokrywała niebieska lub czerwona farba, przypominali pionki do gry w ryzyko ustawione tuż poza planszą.
Więcej było pionków niebieskich, co oznaczało, że wygrywamy. Zawdzięczaliśmy to głównie Erice, która skasowała więcej wrogów niż cała reszta naszej drużyny razem wzięta. Jednak Chip i Jawa właśnie rozpoczęli natarcie na naszą flagę. Przewodzili grupie pozostałych przy życiu czerwonych, posiłkując się własnym moździerzem, z którym radzili sobie naprawdę nieźle. Na moich oczach bomba z czerwoną farbą wybuchła kilka metrów od naszej flagi, wyłączając przy tym połowę jej obrońców z gry.
Erica też śledziła rozwój wydarzeń.
– Jesteś pewien, że się nie mylisz, Benie? – spytała. – Jeśli nie załatwimy moździerza przeciwników pierwszym strzałem, sami odpalą w nas ładunek i wygrają.
Oczywiście, że byłem pewien przeprowadzonych obliczeń, ale sprawdziłem je w pamięci jeszcze raz, żeby nie wyjść przed Ericą na idiotę.
– Uda się – zapewniłem.
– W porządku.
Odsunęła się od moździerza i przywarła do ściany, gdzie stałem razem z Zoe. Zamiast śledzić postępy Warrena, uniosła karabin i zaczęła kasować nacierających na nas członków drużyny czerwonej.
– Do tyłu! – ostrzegł Warren, ściskając w dłoni zdalny zapalnik. – Detonacja za pięć sekund. Cztery…
Erica nagle przestała strzelać. Wyglądała na zaniepokojoną. Spojrzała na moździerz i zaczęła węszyć.
– Jakiś problem? – spytałem.
– Ten idiota załadował ostrą amunicję! – wrzasnęła i skoczyła w stronę Warrena.
Ja też ruszyłem do akcji. Nie było czasu pytać, skąd wiedziała, że Warren zawalił sprawę. Znając ją, być może umiała rozpoznać ostrą amunicję po zapachu. Fakt był taki, że na pewno poprawnie obliczyłem trajektorię, więc nasz moździerz miał już za chwilę zrobić z kilkorga innych uczniów mielonkę.
Na szczęście Erica skoczyła na Warrena i powaliła go na ziemię, zanim zdążył wystrzelić. Niestety, uznał jej atak za kolejną brudną zagrywkę, typową dla szkoły szpiegów.
– Pomocy! – zaskrzeczał. – Jest podwójną agentką, pracuje dla czerwonych!
Na jego obronę przyznam, że nasza kadra co i rusz wywijała nam podobne numery. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, sam mógłbym nabrać podejrzeń.
Zostawiłem Warrena Erice i skupiłem uwagę na moździerzu. Znajdował się na obrotowej platformie. Wyszarpnąłem kołek, który ją unieruchamiał, i naparłem na lufę. Sądziłem, że stawi większy opór, ale przesunęła się właściwie natychmiast…
W tej samej chwili Warren wyszarpnął Erice zapalnik i wcisnął przycisk.
– Ognia! – wrzasnął triumfalnie… i dopiero wtedy sprawdził, w co wycelowana jest broń.
Moździerz ryknął. Huk był tak głośny, że bałem się, że mózg wypadnie mi przez uszy, choć miałem w nich zatyczki. Wypchnięty z lufy pocisk pomknął poza granice pola bitwy…
Prosto w stronę Budynku Administracyjnego.
Wśród walczących momentalnie zapadła cisza. Wszyscy uczniowie i nauczyciele zamarli, żeby obserwować rozgrywającą się tragedię.
Pocisk dotarł na wysokość kilkuset metrów, po czym ze świstem runął w dół, żeby trafić w dach budynku, tuż nad gabinetem dyrektora.
Erica miała rację. To nie był pojemnik z farbą. To był prawdziwy pocisk.
Eksplozja wgryzła się w budynek. Kamienie i cegły poleciały na wszystkie strony. Rzeźbiony gargulec przefrunął przez dziedziniec Hammonda i wbił się w ścianę zbrojowni.
Kiedy dym opadł, naszym oczom ukazała się dziesięciometrowa wyrwa ziejąca tam, gdzie wcześniej znajdował się gabinet dyrektora.
Wzdrygnąłem się i spojrzałem na Ericę.
– Jaka jest szansa, że dyrektor był w środku?
– Cóż. Miał być tutaj, na trybunach – odparła. – Ale rzadko przebywa tam, gdzie powinien.
Z miejsca eksplozji dał się słyszeć ryk wściekłości.
Uniosłem do oczu lornetkę i zobaczyłem, jak dyrektor wyłania się z ruin swojej prywatnej toalety. Jego ubrania dymiły, a na szyi miał deskę klozetową. Poza tym wydawał się cały i zdrowy. Tyle że wściekły.
– Czyja to sprawka?! – ryknął. – Natychmiast znaleźć i sprowadzić winnego!
Zoe i Erica spojrzały na mnie z prawdziwym niepokojem w oczach. Tymczasem Warren nie krył radości.
– Ojojoj! – zakpił. – Benie, chyba będziesz miał kłopoty!
A ja wiedziałem, że raz w życiu ma rację.
[…]