Jak opowiedzieć historię dorastania w świecie bez przyszłości? Takie wyzwanie podjęła Lydia Millet w “Ewangelii dzieciństwa”, powieści pełnej biblijnych metafor, analizując podziały pokoleniowe i toksyczne zachowania społeczne.


Ewangelia dzieciństwa“Ewangelia dzieciństwa” opowiada o nastoletniej Evie i jej młodszym bracie Jacku, którzy spędzają lato w domku nad jeziorem z rodzicami, ich przyjaciółmi z czasów studenckich i ich dziećmi. Podczas gdy dorośli trudnią się głównie pijaństwem, jałowymi dyskusjami i paleniem zioła, dzieci zajmują się sobą, desperacko unikając przy tym rodziców. To punkt wyjścia dla Lydii Millet, która w powieści przedstawia refleksje na temat konfliktu pomiędzy pokoleniem młodych ludzi, pozostawionych samym sobie ze zbliżającą się katastrofą na skalę planetarną, a pokoleniem ich rodziców, które w opinii młodych, nie dość, że jest odpowiedzialne za katastrofalne zmiany, to na domiar złego nic z tym nie robi.

Lydia Millet pokazuje potencjalną przyszłość naszej planety we wciągającej historii, w której zestawia dwa podejścia do radzenia sobie z masowym chaosem – pokolenia współczesnych nastolatków i ich rodziców. Początek historii to wakacyjna idylla, gdy w wynajętej posiadłości gdzieś na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych zbiera się grupa przyjaciół z college’u. Ich dzieci nienawidzą beztroskiego zachowania dorosłych, zajmujących się nieustanną zabawą, ignorujących nadchodzącą zagładę. Kiedy potężny huragan niszczy okolicę, rezydencja zostaje uszkodzona przez powalone drzewa, otoczona zanieczyszczonymi wodami powodziowymi i pozbawiona prądu – dorośli panikują, zajmują się debatami o tym, co i jak ewentualnie można próbować naprawić, ale realne działania nie następują, a debaty znowu kończą się na kieliszku. Zniesmaczone dzieci wsiadają w samochód, zabierając kilkanaście zwierząt, którymi opiekował się jeden z bohaterów i próbują poradzić sobie na własną rękę.

Burza i powódź są tylko pierwszymi z kilku plag, z którymi przyjdzie zmierzyć się bohaterom powieści, a młodzi ludzie nie raz zostaną zmuszeni do znalezienia wyjścia z trudnej sytuacji. Te współczesne dzieci nie tylko są świadome grzechów i zaniedbań swoich rodziców, ale także instynktownie wiedzą, że chciwość, egoizm i lekceważenie planety niszczy ich przyszłość a zachowanie cywilizacji wymaga zachowania pewnych zasad.

pisarka przedstawia w powieści swoją interpretację okresu dojrzewania, w naszych niespokojnych czasach, pełnych zagrożeń i niewiadomych

„Ewangelię dzieciństwa” zdecydowanie można nazwać powieścią inicjacyjną, pisarka przedstawia w niej bowiem swoją interpretację okresu dojrzewania, w naszych niespokojnych czasach, pełnych zagrożeń i niewiadomych. Powieściowe dzieci dorastają zbyt szybko, targa nimi poczucie rozczarowania społeczeństwem, strach o własną przyszłość, przeraża rozłąka z rodzicami i konieczność samodzielnego podejmowania decyzji. Podczas kolejnych zdarzeń towarzyszy im pragnienie zrozumienia swojej roli w świecie i chęć jego naprawy, wyraźne przede wszystkim w relacjach starszych dzieci u progu dorosłości ze swoim młodszym rodzeństwem, nie mającym szansy na beztroskę szczenięcych lat, w pejzażach zdewastowanego środowiska, braku autorytetów i wypaczonych relacji rodzinnych z udziałem niedojrzałych rodziców. Nastoletni bohaterowie, tak jak katastrofy klimatycznej, boją się też tego, że z czasem mogliby się stać do swoich rodziców podobni – bezradni, skupieni na błahostkach i bezmyślnym, konsumpcyjnym stylu życia, obficie podlewanym alkoholami wszelkiej maści.

Millet, mimo wszystko, używając pryzmatu indywidualnych bohaterów, skupia się najbardziej na dorastaniu całego pokolenia, obawiającego się katastrofalnych zmian klimatycznych niż na problemach konkretnych postaci. Stąd zabieg autorki – Evie, narratorka powieści, często unika pierwszej osoby, używając słowa „my” w odniesieniu do zbiorowych działań i uczuć wszystkich młodych bohaterów. Daje do zrozumienia czytelnikowi, jak bardzo dorośli zawiedli dzieci, wiedząc o zmianach klimatu, widząc postępującą degradację środowiska we własnym otoczeniu i nie robiąc nic, aby te procesy powstrzymać. Rodzice nie tylko zawiedli swoje dzieci brakiem jakiegokolwiek działania z perspektywą przekraczającą czubek własnego nosa, ale też tym, że nadmiernie na nich polegają, licząc, że to oni-młodzi uratują świat przed sytuacjami kryzysowymi.

Narracja powieści jest usiana aluzjami do Biblii, a jej struktura pozwala zobaczyć naszą najnowszą historię w kontekście minionych kryzysów, z jakimi zmagała się ludzkość – powodzie, zarazy, exodusy, wojny. Młodszy brat Evie, Jack, namiętny czytelnik otrzymanej od którejś z matek książki “Biblia dla dzieci: opowieści ze Starego i Nowego Testamentu” zaczyna zauważać dziwne zbieżności między historiami w tej książce i tym, co dzieje się w otaczającym go świecie. Jack stara się nakreślić powiązania między tymi wydarzeniami, mimo braku świadomości religijnej i nieznajomości kontekstów, interpretuje je na nowo i po swojemu. – Kiedy ludzie w księdze mówią Bóg, mają na myśli naturę. Co więcej, jeśli Bóg równa się naturze, to Jezus równa się nauce. Żeby nauka nas ocaliła, musimy w nią wierzyć. Z Jezusem jest tak samo. Jeśli się w niego wierzy, to może nas zbawić – zauważa Jack.

“Ewangelia dzieciństwa” to wciągająca literatura prowokująca do głębszej refleksji o naszej cywilizacji, wykwintnie napisana i mądra powieść o nadziei na lepszy świat i przyszłość tworzoną przez młode pokolenia, a także ostrzeżenie dla rodziców, aby w końcu zatroszczyli się o własne dzieci i przyszłość planety, na której przyjdzie im żyć. Nikodem Maraszkiewicz

Lydia Millet, Ewangelia dzieciństwa, Przekład: Aga Zano, Wydawnictwo Echa/Czarna Owca, Premiera: 26 stycznia 2022
 
 

Lydia Millet
Ewangelia dzieciństwa
Przekład: Aga Zano
Wydawnictwo Echa/Czarna Owca
Premiera: 26 stycznia 2022
 
 

1

Kiedyś żyliśmy w letniej krainie. Na drzewach mieliśmy domki, a na jeziorze kołysały się łódki. Nawet najmniejszy kajak mógł nas zabrać do oceanu. Trzeba było przewiosłować przez jezioro, przejść na drugą stronę mokradeł, potem kawałek strumieniem, aż do ujścia rzeki. Tam woda spotykała się z niebem. Biegaliśmy po plaży, głaskani słonym wiatrem, a łódki zostawialiśmy na piasku.
Znaleźliśmy czaszkę dinozaura. A może żółwia. Znaleźliśmy jaja płaszczki i morskie szkiełka.
Przed zachodem słońca wiosłowaliśmy z powrotem do jeziora, żeby zdążyć na kolację. Niepokojące wołania nurów niosły się po wodzie. Skakaliśmy z pomostu, żeby zmyć piasek z kostek. Krzyczeliśmy. Chowaliśmy się pod wodą i wywijaliśmy kozły pod fioletowiejącym niebem. Na pagórku niedaleko pomostu daniele przechadzały się po imponującym trawniku. Ich urok był jednak zwodniczy: przenosiły kleszcze, a kleszcze choroby, które potrafiły doprowadzić do obłędu, odebrać wspomnienia, rozdąć nogi opuchlizną. Albo sprawić, że twarz obwiśnie jak u basseta.
Kiedy więc pochylały wdzięczne szyje, by poskubać trawę, zdarzało się, że któreś z nas obrzucało je wyzwiskami. Ktoś inny biegł ku nim, wymachując rękami. Niektórym z nas ich panika sprawiała przyjemność. Uciekały w wysokich podskokach między drzewa, przerażone naszą władzą. Niektórzy gwizdali i krzyczeli triumfalnie na ten widok.
Ja nie. Ja milczałam. Było mi ich szkoda. To nie ich wina, że miały kleszcze.
W oczach daniela ludzie pewnie byli potworami. A w każdym razie niektórzy. Czasami na widok człowieka stawiał uszy na sztorc i zamierał w bezruchu, jak posąg. Czekał. Obserwował. Nie żywił złych zamiarów. „Czym jesteś?” – pytały te uszy. I jeszcze, och. „Czym jestem ja?”
Czasami odpowiedź brzmiała: „Jesteś trupem”.
Wtedy pod zwierzęciem załamywały się nogi.
———

Na wakacje zabraliśmy ze sobą kilkoro zwierząt: trzy psy i wiecznie obrażonego kota syjamskiego z chorobą skóry. Łupieżem. Przebieraliśmy psy w ubranka znalezione w wiklinowej skrzyni, ale kota nie. On drapał. Jednemu psu zrobiliśmy makijaż na pysku, umalowaliśmy go szminką i niebieskim cieniem do powiek. Był biały, więc kolory dobrze wyszły. Lubiliśmy robić wrażenie. Po zakończeniu dzieła szminka powędrowała z powrotem do torebki Fendi którejś z matek. Patrzyliśmy później, jak niczego nieświadoma nakłada ją sobie na wargi. Satysfakcjonujący widok.
Wystawiliśmy sztukę z udziałem psów i zaprosiliśmy rodziców, bo poza nimi nie mieliśmy nikogo innego do posadzenia na widowni. Zwierzęta były jednak słabo wytresowane i niechętne do współpracy z reżyserem. W sztuce występowało dwóch żołnierzy i elegancka dama, ubrana w stanik z wypełnieniem, zdobiony falbankami. Żołnierze byli tchórzami. Praktycznie dezerterami. Spłoszył ich sygnał do walki. (Zatrąbiliśmy klaksonem. Robił bii-biip). Dama się posikała.
– Och, biedactwo, ma wrażliwy pęcherz! – wykrzyknęła czyjaś pulchna matka. – Zaraz, to p e r s k i d y w a n?
Czyją matką była? Nie wiadomo. Oczywiście nikt nie chciał się przyznać. Odwołaliśmy przedstawienie.
– No dawaj, to twoja – powiedział chłopiec imieniem Rafe do dziewczynki imieniem Sukey, kiedy rodzice sobie poszli. Zostawili po sobie kieliszki, wysokie szklanki i butelki po piwie. Niektóre były zupełnie puste. Do ostatniej kropelki.
Tym z rodziców się zatem spieszyło.
– W życiu – odparła Sukey stanowczo i pokręciła głową.
– To która? Ta z wielkim dupskiem? Czy ze szpotawą stopą?
– Ani jedna, ani druga. Spierdalaj.
———

Wielki dom, pałacowe schronienie na zielone miesiące, został zbudowany w dziewiętnastym wieku przez baronów przemysłowych. Nasi rodzice, tak zwane autorytety, snuli się po zwieńczonych szerokimi belkami pokojach, dryfowali na wodach celów mętnych i ogólnie nieciekawych. Lubili pić: to było ich hobby albo – jak stwierdziło jedno z nas – rodzaj kultu religijnego. Pili wino, piwo, whiskey i dżin. A także tequilę, rum oraz wódkę. W południe mówili na to klin. Dzięki niemu wydawali się bardziej zadowoleni. Albo przynajmniej zdolni do dalszego funkcjonowania. Wieczorami zbierali się razem, żeby jeść i znowu pić.
Jedynym posiłkiem, na którym musieliśmy się zjawiać, była kolacja, lecz nawet tego nie znosiliśmy. Sadzali nas przy stole i gadali o niczym. Celowali w nas słowami jak laserem. Jego matowoszary promień uderzał w nas i wprowadzał w otępienie. Mówili rzeczy tak nudne, że napełniały nas najpierw frustracją, a po upływie kilku minut – furią. Czy oni nie wiedzą, że są pilniejsze sprawy? Pytania, które należy zadać?
Gdy któreś z nas mówiło coś poważnego, oni to zbywali.
Czymogęodejśćodstołu.
Później rozmowy stawały się głośniejsze. Niektórzy z rodziców, wolni od naszych wpływów, wydawali z siebie nagłe, ostre szczeknięcia. To chyba miał być śmiech. Niósł się po okalającej dom werandzie zapełnionej bambusowymi pochodniami, paprociami, fotelami przeżartymi przez mole i roztaczającymi niebieskie światło lampami owadobójczymi. Słyszeliśmy te szczeknięcia z domków na drzewach, kortów tenisowych i z pasieki, którą za dnia opiekowała się powolna sąsiadka, mamrocząca do siebie pod siatką kapelusza pszczelarskiego. Słyszeliśmy je przez popękane szybki walącej się szklarni i na chłodnych, czarnych wodach jeziora, na których unosiliśmy się w bieliźnie o północy.
Lubiłam włóczyć się samotnie w blasku księżyca, skakać promieniem latarki po ścianach z białymi okiennicami, rowerach porzuconych w trawie, samochodach przycupniętych w milczeniu na szerokim półkolistym podjeździe. Zastanawiałam się, czy ktokolwiek z nich byłby rzeczywiście w stanie powiedzieć coś zabawnego.
Z biegiem godzin przychodził taki punkt wieczoru, w którym części rodziców wpadało do głowy, żeby potańczyć. W ich bryłowatych ciałach zapalała się iskierka życia. Smutny spektakl. Trzepotali się do rytmu starych kawałków. Beat on the brat, beat on the brat, beat on the brat with a baseball bat, oh yeah.
Ci bez iskry zostawali na miejscach i obserwowali tańczących. Apatyczni, o sflaczałych twarzach – z technicznego punktu widzenia martwi.
Ale za to mniej żenujący.
Niektórzy rodzice dobierali się w pary i przemykali do sypialni na piętrze, gdzie kilku chłopców z naszej grupy podglądało ich przez szpary między listewkami w szafach. Patrzyli, jak dopuszczają się mrocznych czynów. Czasami coś się w nich budziło. Wiedziałam o tym, choć się nie przyznawali.
Częściej jednak czuli odrazę.
Większość z nas po wakacjach zaczynała trzecią albo czwartą klasę liceum, ale kilkoro nie weszło jeszcze nawet w wiek dojrzewania – mieliśmy tu cały przekrój wiekowy. Krótko mówiąc, część z nas była niewinna. Inni sami dopuszczali się mrocznych czynów.
One jednak nie były aż tak odrażające.
———

Brak informacji o tym, którzy rodzice są czyi, był dla nas zabawą, ale traktowaliśmy to poważnie. Czasami rodzic zbliżał się, grożąc ujawnieniem tajemnicy. Już, już – i wydałoby się, kto z kim jest spokrewniony. Wtedy czmychaliśmy jak zające.
Ucieczkę też jednak należało ukrywać, żeby nie zdradził nas pośpiech, więc bliższe prawdy byłoby powiedzenie, że wymykaliśmy się po cichu. Kiedy pojawiało się któreś z moich rodziców, stosowałam sprawdzoną technikę: udawałam, że dostrzegłam kogoś w pokoju obok. Naturalnym krokiem szłam w stronę zmyślonej postaci, robiąc przy tym zdecydowaną minę. Przejść przez drzwi. Rozpłynąć się w powietrzu.
Na początku czerwca, w pierwszym tygodniu pobytu, rodzice wchodzili na drabinę prowadzącą na przepastny strych, na którym spaliśmy – niektórzy na łóżkach piętrowych, ale większość na podłodze. Dochodziły nas ich głosy, kiedy wołali do najmłodszych: „Już idę dać ci buzi na dobranoc!”.
Chowaliśmy się pod kołdrami, naciągaliśmy koce na głowy, czasami odkrzykiwaliśmy coś nieuprzejmego. Rodzice się wycofywali, być może z urazą. Na drzwiach pojawiła się tabliczka: STREFA WOLNA OD RODZICÓW. Rano zaprosiliśmy ich na poważną rozmowę.
– Macie dla siebie cały dom – powiedział Terry spokojnie, lecz stanowczo. – Prywatne sypialnie. Prywatne łazienki.
Nosił okulary, był przysadzisty i pretensjonalny w obyciu, ale kiedy tak stanął u szczytu stołu i zaplótł ręce na piersi, wyglądał bardzo władczo.
Rodzice popijali kawę. Tu i tam słychać było siorbanie.
– My mamy jedno pomieszczenie. Dla wszystkich. Jedno! – ciągnął Terry. – Na litość boską, dajcie nam odrobinę prywatności. Uszanujcie ten mikroskopijny kawałeczek przestrzeni. Uznajcie strych za rezerwat. Wyobraźcie sobie, że jesteście białymi kolonizatorami, którzy wymordowali nasz lud. A my Indianami.
– Rdzennymi Amerykanami – poprawiła matka.
– Nietaktowna metafora – dodała inna. – Kulturowo.
———

– Któraś z matek ma szpotawą stopę? – zdziwiła się Jen. – Hm. Nie zauważyłam.
– A co to właściwie jest? – chciał wiedzieć Low.
Tak naprawdę miał na imię Lorenzo, ale to było zbyt długie, a poza tym był najwyższy z nas wszystkich, więc przezwisko Low – niski – nasunęło się samo. Rafe to wymyślił. Low nie miał nic przeciwko.
– Nie stawia jej normalnie, tylko ciągnie – wyjaśnił Rafe. – Nosi but z grubą podeszwą. Kojarzysz? Matka Sukey to na pewno ta gruba.
– Pewnie, pewnie. Myśl tak dalej – odparowała Sukey. – Moja matka jest o wiele lepsza. Mogłaby jej skopać tyłek.
– Ale ona nie może być niczyją matką – zaprotestował Low.
– W sumie to niewykluczone – zaprotestowała Sukey.
– Przyjechało kilkoro bez pary – poparł ją Śliski. Mówiliśmy tak na niego ze względu na ilości śliny, jakie produkował. Lubił pluć.
– I pary bez dzieci – przytaknęła Jen. – Jałowe.
– Skazane na bezpotomną śmierć – dodał Terry, który uważał się trochę za krasomówcę. Tak naprawdę miał na imię Cośtam Cośtam Trzeci. Jakby tego było mało, „Trzeci” było po łacinie – „Tertius”. Stąd zaś prosta droga do Terry’ego, więc nic dziwnego, że tak go nazywaliśmy. Prowadził dziennik, w którym być może zapisywał wszystkie swoje uczucia. Było to wyszydzane przez resztę naszego towarzystwa.
– Okej, ale widziałem tę grubą, jak maca się w kuchni z ojcem Sukey – upierał się Rafe.
– Nieprawda. Mój ojciec nie żyje.
– Martwy od lat – przytaknęła Jen.
– I nadal w grobie – potwierdził David.
– To ojczym, mniejsza – uciął Rafe.
– Nie są po ślubie.
– Techniczny szczegół.
– Też ich widziałem – oznajmił Low. – Trzymała mu rękę na gaciach. Centralnie na sprzęcie. Stał mu jak zły.
– Fuj. – Śliski splunął.
– Do jasnej cholery, Śliski, prawie mi nacharałeś na palec – powiedział Low. – Minus.
– Twoja wina, że włożyłeś sandały. Straszna trzoda. Dla ciebie minus.
Mieliśmy system punktacji i rozpiskę na ścianie. Przyznawaliśmy sobie plusy i minusy. Plusy dostawało się za popełnienie imponującego wykroczenia, a minusy – gdy ktoś ściągał na siebie upokorzenie. Śliski dostawał punkty, gdy niezauważenie pluł do drinków, a Low tracił za podlizywanie się ojcu. Prawdopodobnie nawet nie własnemu – bardzo dbał o zachowanie swoich koligacji w sekrecie. Widziano go jednak, jak prosi łysiejącego faceta o poradę w kwestii ubioru. Low był olbrzymem o dziecięcej twarzy i mongolskim pochodzeniu; w dzieciństwie został adoptowany z Kazachstanu. Ubierał się najgorzej z nas wszystkich – był fanem ciuchów z lat siedemdziesiątych i zazwyczaj nosił podkoszulki w hipisowskim stylu i bardzo krótkie szorty z białą lamówką. Czasami frotowe.
———

Nie zdołalibyśmy podtrzymać zabawy w ukrywanie relacji rodzinnych, gdyby nie to, że matki i ojcowie wykazywali niemal zerowe zainteresowanie naszym istnieniem. Uważali, że najlepiej puścić nas samopas.
– Gdzie jest Alycia? – spytała któraś matka.
Alycia była najstarsza z naszej grupy, miała siedemnaście lat. I już zaczęła studia.
– Ledwo ją widziałam od przyjazdu – ciągnęła. – Kiedy to było, dwa tygodnie temu?
Głos matki dobiegał z pokoju śniadaniowego, spoza mojego pola widzenia. Bardzo lubiłam to pomieszczenie: z długim dębowym stołem i trzema przeszklonymi ścianami. Było przez nie widać błyski na tafli jeziora, a promienie słońca przenikały do środka pomiędzy rozkołysanymi gałęziami starej wierzby, ocieniającej dom. Co rano jednak kręcili się tam rodzice. Nie mogliśmy z niego korzystać.
Próbowałam zidentyfikować głos, ale gdy podkradłam się do wejścia, rozmowa zmieniła kurs: jakaś wojna w wiadomościach, tragiczna aborcja znajomej.
Alycia zdezerterowała i uciekła do najbliższego miasta, uprosiwszy dozorcę, żeby ją podwiózł. Miasteczko składało się ze stacji benzynowej, apteki, która rzadko kiedy bywała otwarta, i jednej speluny. Alycii to jednak nie przeszkadzało, bo był tam też jej chłopak. Starszy o kilka dekad. Kryliśmy ją, na ile byliśmy w stanie.
– Alycia bierze prysznic – oznajmiła Jen przy kolacji w dniu jej ucieczki.
Obserwowaliśmy rodziców, ale nie potrafiliśmy ich rozgryźć.
Pokerowe twarze.
Następnego dnia wymówkę wymyślał David:
– Alycia ma skurcze, leży w łóżku na strychu.
Trzeciego Sukey:
– Alycia nie zejdzie. Jest w paskudnym nastroju.
– Ta dziewczyna powinna więcej jeść – odezwała się któraś z kobiet, nabijając pieczonego ziemniaka na widelec.
Czy to jej matka?
– Jest chuda jak patyk – zgodziła się inna.
– Ale chyba nie zwraca, co? – spytał jakiś ojciec. – Wiecie, tak z wymiotowaniem?
Obie kobiety pokręciły głowami. Zagadka nadal nierozwiązana.
– Może Alycia ma dwie matki – stwierdził potem David.
– Dwie matki, możliwe – zgodziła się Val, chłopczyca, która rzadko się odzywała. Zwykle tylko papugowała innych.
Była tak mała i szczupła, że nie dało się oszacować jej wieku. W przeciwieństwie do reszty naszej grupy pochodziła z jakiejś wsi. Najbardziej lubiła się wspinać. Zwinnie właziła wysoko na drzewa, budynki, wszystko jedno, byle pionowe.
– Słowo daję, małpa, nie dziecko – skomentował jeden z ojców, patrząc, jak wdrapuje się na wierzbę.
Grupka rodziców piła na ganku.
– Gibon – dodał inny. – Albo makak berberyjski.
– Kapucynka białoczelna – dorzucił trzeci.
– Pigmejka karłowata.
– Rokselana zadartonosa.
– I kto to mówi, stado głuptaków. – Któraś z matek miała już dość tej wyliczanki.
———

Rodziców trzymaliśmy krótko: należało ich dyscyplinować. Kradzieże, szyderstwa, skażenie jedzenia i napojów. Nie dostrzegali tego. A my sądziliśmy, że kary są współmierne do wykroczeń. Najgorsze z przestępstw trudno jednak było precyzyjnie zdefiniować, a zatem także wymierzyć odpowiednią karę: chodziło o sam fakt, że istnieją. O esencję ich jestestwa.
———

Do niektórych rzeczy żywiliśmy głęboki szacunek. Na przykład do domu – potężnej starej fortecy, naszego zamku, naszego donżonu. Do jego wyposażenia już jednak nie.
Postanowiliśmy zniszczyć sporą jego część.
Pod koniec każdego tygodnia osoba z największą liczbą punktów mogła wybrać następny cel. Jaki przedmiot miał stać się ofiarą? Kandydat numer jeden: porcelanowa figurka uśmiechniętego różanolicego chłopca w pludrach, z koszykiem jabłek w ręku.
Kandydat numer dwa: różowo-zielona makatka z haftem w dmuchawce i słowami wyszytymi pełnym zawijasów pismem: „Weź łagodny oddech. Dmuchnij. Rozsiewaj marzenia i pozwól im rosnąć”.
Wybór trzeci: pulchna sztuczna kaczka o napuszonej piersi i niepokojących, pustych oczach, ubrana w dziwaczny namalowany smoking.
– Tłusta pedalska kaczka – oznajmił Śliski. – W muszce. Frank Sinatra z głupim dziobem. Spedalony płetwiak.
Zachichotał jak wariat.
Rafe, który był dumny ze swojej orientacji, kazał mu zawrzeć ryj i wyzwał od homofobów i debili.
W tym tygodniu zwyciężył Terry – i wybrał chłopca z jabłkami. Poszedł do szopy po młotek blacharski i przywalił porcelanowej figurce w łeb.
Na dom jednak nigdy nie podnieślibyśmy ręki. Rafe lubił wzniecać ogień, ale ograniczał piromańskie zapędy do terenu szklarni: zrobił tam ognisko z kijów do hokeja i młotków do krokieta. Palił też różne rzeczy na polanie w lesie – raz złożył w ofierze krasnala ogrodowego. Z topiącego się plastiku wydobywał się gęsty dym i obrzydliwy smród. Ktoś z rodziców zauważył ciemną smugę, unoszącą się spośród koron sosen, ale postanowił zostać na ganku; wytrawne martini nie wypije się samo. Po jakimś czasie dym się rozpłynął.
Szanowaliśmy jezioro i strumień, a najbardziej ocean. Chmury też, i ziemię, poukrywane w niej nory i wysokie trawy, z których potrafił się nagle wyłonić obłok os, armia jadowitych mrówek albo – zupełnie niespodziewanie: borówki. Szanowaliśmy domki na drzewie, zbudowane starannie i połączone w przemyślaną strukturę w koronach drzew. Miały porządne dachy, a drabiny i porozpinane wysoko mosty tworzyły z nich podniebną wioskę. Pokolenia wczasowiczów powycinały w deskach prymitywne rysunki, imiona i inicjały. Widok tych starych liter potrafił szybko zwarzyć mi humor. Może wydrapało je potomstwo baronów – latorośle magnatów przemysłu leśnego, stalowego, kolejowego, dawno już zmienione w opasłe trójbrode matrony z nowojorskiej Upper East Side.
Czasami siedziałam na wysokiej platformie wśród innych dzieci machających nogami, popijających colę z puszki albo piwo z butelek. Od niechcenia rzucało się kamykami w wiewiórki. (Najmłodsi chłopcy położyli temu kres, oskarżając nas o okrucieństwo wobec zwierząt). Zaplataliśmy sobie włosy, pisaliśmy na dżinsach, malowaliśmy jedno drugiemu paznokcie. Próbowaliśmy wąchać klej z tak zwanej świetlicy, z której nie korzystaliśmy. Bez skutku – nigdy po nim nie klepało.
Gapiłam się na te inicjały i czułam samotność. Nawet w tłumie. Przyszłość przelatywała mi przed oczami w ponurych błyskach. Zegar tykał. Nie podobało mi się to. Owszem, wiedzieliśmy, że nie będziemy wiecznie młodzi, ale ciężko było w to uwierzyć. Cokolwiek by o nas mówić, ręce i nogi mieliśmy silne i smukłe. Teraz to wiem. Nasze brzuchy były napięte i niepomarszczone, podobnie jak czoła. Kiedy biegliśmy, jeśli akurat wzięła nas na to ochota, nasze ruchy były jak gładki jedwab. Mieliśmy w sobie wigor stworzeń dopiero co narodzonych.
Ale nie, nie mieliśmy tacy pozostać na zawsze. Na poziomie intelektualnym to rozumieliśmy. Ale pomyśleć, że te złachane postacie, snujące się tu i tam po wielkim domu, to zapowiedź naszej własnej przyszłości – o, nie.
Czy oni też mieli kiedyś cele? Albo chociaż odrobinę szacunku do siebie?
Przynosili nam wstyd. Ich istnienie stanowiło opowieść ku przestrodze.

 
Wesprzyj nas