„Straszydła na co dzień” Karela Michala to jedna z najbardziej kultowych czeskich książek XX wieku. O tragicznych losach pisarza i jego żony poetki Violi Fischerovej pisał Mariusz Szczygieł w „Nie ma” (rozdział „Czytanie ścian”).


Straszydła na co dzień„Straszydła na co dzień” to niezwykła czeska książka. Opowiadania Karela Michala z tego zbioru po raz pierwszy zostały wydane na początku lat 60. XX wieku i niemal od razu zyskały grono zagorzałych wielbicieli.

„Do racjonalnego świata wkracza irracjonalne – jak w «Mistrzu i Małgorzacie». Niedźwiedź, który umie księgować, kurczak, który brukuje ulice… To tylko dwóch z wielu bohaterów «Straszydeł…», opowiadań zaliczanych do klasyki czeskiej literatury. Gdy ukazały się w 1961 roku pisano, że są jak «opowiadania Haška, tyle że inteligentniejsze»” – Mariusz Szczygieł

„Straszydła na co dzień” Karela Michala to jedna z najbardziej kultowych czeskich książek XX wieku. O tragicznych losach pisarza i jego żony poetki Violi Fischerovej pisał Mariusz Szczygieł w „Nie ma” (rozdział „Czytanie ścian”).

Viola Fischerová uważała, że ta humorystyczna książka na głębszym poziomie jest opowieścią o rozczarowaniu ludźmi. „Nie jest to humor beztroskiego kpiarza” – napisała w posłowiu.

Na podstawie jednego z opowiadań zbioru „Straszydła na co dzień” – „Jak Pryszczaka spotkało szczęście” – autor stworzył wraz z reżyserem Zdeńkiem Podskalskim scenariusz filmu „Biała dama” (Bílá paní, 1965), który do dzisiaj jest chętnie oglądany w Czechach.

Karel Michal
Straszydła na co dzień
Przekład: Dorota Dobrew
Seria „Stehlík”
Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Premiera: 15 września 2021
 
 

Spis treści

Silna osobowość
Jak Pryszczaka spotkało szczęście
Martwy kot
Zdarzenie nadzwyczajne
Kłobuk brukarza Houski
Ballada o Poddaszniku
Kokesz
O straszydłach i upiorach Karela Michala
Przypisy

Silna osobowość


– Daj pan papierosa – usłyszał księgowy Mikulaszek i cofnął się o krok. Jest to bowiem znany okrzyk bojowy nocnych dam albo też przedsiębiorczych osobników, którzy lubią zdzielić człowieka cegłówką zawiniętą w chustkę do nosa, a potem pozbawić go zegarka.
Była to zbyteczna ostrożność, gdyż tak wczesnym popołudniem nie było się czego obawiać, ale Mikulaszek obawiał się z zasady.
Natręt był stary, raczej niskiego wzrostu, miał sumiaste wąsy i był brudny zwyczajem takich właśnie dziadków. Coś pomiędzy zbiegiem z więzienia a duchem gór Liczyrzepą. Tacy dziadkowie zawsze byli i będą. Chodzą w rozczłapanych butach i taszczą ze sobą worek z nieokreśloną zawartością. Motywy ich zachowania dotychczas pozostają niezbadane.
Księgowy z działu płac Mikulaszek sięgnął do kieszeni i podał dziadkowi papierosa. Poczuł się jakoś niezręcznie, więc dał mu jeszcze jednego. Dziadek wetknął pierwszego papierosa w brodę, drugiego schował pod czapkę, powiedział „wielkie dzięki” i przypalił sobie od Mikulaszka.
– Dobry z pana człowiek – pochwalił go z wdzięcznością.
Mikulaszek odburknął coś niezbyt uprzejmie, jak zwykliśmy czynić w sytuacjach, kiedy ktoś nam schlebia.
– Dobry człowiek – chwalił sobie dziadek. – Miałbym interes w sam raz dla pana, młody człowieku.
– Nie, dziękuję – powiedział księgowy. Z zasady nie zajmował się interesami. Bał się, że go zamkną, a poza tym nie miał żyłki kupieckiej.
– Świetny interes – nalegał dziadek. – Za dwie dychy.
– Nie jestem zainteresowany – bronił się księgowy. Szkoda mu było czasu na dziadka. Właśnie zmierzał do baru, gdzie zazwyczaj po pracy zachodził na fasolę. Nie żeby uwielbiał fasolę, ale była tania i można było się nią zapchać. Jedno i drugie wydawało mu się ważne. Albowiem księgowy z działu płac Mikulaszek nie był dobrze sytuowany.
Bynajmniej nie miał na utrzymaniu kochanki z baletu, co bywa powodem, że człowiekowi nie starcza do pierwszego, ani też wszystkiego nie przepijał. Nie starczało mu, mimo że żył uczciwie. Albo raczej właśnie z tego powodu. Księgowi z działu płac nie zarabiają kroci. Ten fakt dawał się Mikulaszkowi we znaki oprócz wielu innych rzeczy związanych z pracą. W dzieciństwie każdy marzy o tym, żeby zostać kapitanem, maszynistą albo kominiarzem. Gdyby chłopczyk marzył o karierze księgowego z działu płac, wezwaliby do niego lekarza. Dopiero w okresie dojrzewania dochodzi do przykrej konfrontacji z faktem, że wszyscy nie mogą zostać kominiarzami albo maszynistami. Kapitanów też nie potrzeba aż tylu.
Tak więc Mikulaszek był księgowym z działu płac. To prawdziwe nieszczęście, ale cóż, zdarza się. Nie znał się na niczym innym niż na księgowaniu płac, zatem nic innego mu nie pozostawało. Z pracy własnych rąk raczej nie mógłby się utrzymać, gdyż z powodu wady wrodzonej miał dwie lewe ręce. Generalnie perspektywy miał kiepskie. Księgowy z działu płac może być tylko księgowym z działu płac, no, ewentualnie głównym księgowym z działu płac, o ile jest już wystarczająco zgrzybiały i zasłużony. Mikulaszek nie był ani taki, ani taki, a własnej inicjatywy nie odważał się przejawiać. Wszelka inicjatywa w dziedzinie kalkulacji płac ociera się o Kodeks karny. Mikulaszek miał tego świadomość i było mu z tym źle, ponieważ był całkiem zwyczajnym Mikulaszkiem i niczym szczególnym się nie wyróżniał. Poza tym był porządnym człowiekiem. Tym gorzej dla niego, ponieważ wszyscy o tym wiedzieli i nikt się go nie bał.
Kiedy się połapał, że nawet taki dziadyga próbuje go naciągnąć, ogarnęła go wściekłość. Uświadomił sobie z przykrością, że jest bardzo łatwym łupem.
– Za dwie dychy – napraszał się dziadek. – Panu się dobrze powodzi, pan pomoże biednemu człowiekowi.
– Wcale mi się dobrze nie powodzi – odszczeknął się księgowy.
– A dlaczegóż to nie wiedzie się panu dobrze?
– A, bo nic porządnego nie umiem – powiedział ponuro księgowy, rozżalony jak zawsze, kiedy rozmowa schodziła na temat jego sytuacji życiowej.
– Hi, hi, hi! – zachichotał dziadek. – Nie umie pan? No widzi pan, a ja umiem, no i co z tego? Nic!
– A co pan umie? – zapytał Mikulaszek z czystej uprzejmości.
– No więc… – dziadek ściszył głos – ja umiem zamienić się w niedźwiedzia. Naprawdę!
Mikulaszek znowu się trochę cofnął i pomyślał, że jak przyjdzie co do czego, przyłoży staremu teczką i odda go w ręce lekarza specjalisty, który już na pewno w całej okolicy poszukuje zbiega.
Ale dziadek nie był wojowniczy.
– No tak, w niedźwiedzia. I na nic mi ta umiejętność. To dopiero bieda, co?
– Tak… No to do widzenia – rzucił księgowy i przeszedł na drugą stronę ulicy. Dziadek potruchtał za nim z wytrwałością godną lepszej sprawy.
– Pana to nie interesuje, młody człowieku?
– Interesuje, jeszcze jak, strasznie mnie to interesuje – westchnął księgowy z cichą nadzieją, że nie każdy wariat musi być niebezpieczny.
– Bo wie pan – trajkotał staruszek, ułapiwszy księgowego za rękaw – to wcale nie jest trudne. Jak w czasie pierwszej wojny byłem w Bukowinie…
– Do widzenia – powiedział księgowy.
– …to tam mieli wieszać takiego jednego – ciągnął natręt jakby nigdy nic, z ewidentną pewnością, że księgowy przecież nie odgryzie sobie rękawa, jak lis łapę uwięzioną we wnykach. – Mieli go wieszać. To był taki stary, niechlujny dziadyga.
Księgowemu przemknęła przez głowę ponura myśl, że staremu brakuje samokrytycyzmu.
– Byłem wtedy kapralem, a kapral to był nie byle kto! – ciągnął stary bez związku. – No i wypuściłem go na wolność od tyłu. I właśnie on to umiał, z tym niedźwiedziem. Przemienić się w niego, wie pan. No i nauczył mnie tego z wdzięczności, że go puściłem, znaczy ten dziadek. On by się sam przemienił, żeby się wyratować, tylko że nie mógł, bo mu akurat brakowało tego palca, co jest do tego potrzebny. Urwało mu go czy co. Zakłada się, o, ten pierścień, co mam od niego – pokazał szeroki mosiężny krążek tkwiący na zarosłym brudem paluchu – na środkowy palec prawej ręki i obraca się trzy razy w lewo i dwa razy w prawo, ale ta rysa – Mikulaszek spojrzał na głęboką bruzdę wyżłobioną poprzecznie w mosiądzu – ten rowek musi być od strony wnętrza dłoni. To nie jest trudne, od razu zapamiętałem. A z powrotem odwrotnie: dwa razy w lewo i trzy razy w prawo, i wszystko jest tak, jak było. No, a jak się pan pomyli, to trzeba zdjąć, znowu założyć i jeszcze raz od początku, nic się nie może stać. Ale tutaj nie mogę tego panu pokazać, tu jest za dużo ludzi. Niech pan sam sobie spróbuje w domu. No, niechże pan bierze.
Dziadek chwycił Mikulaszka za rękę, wsunął mu pierścień na palec i zaczął się powoli oddalać. Księgowy przez chwilę patrzył z przestrachem na mosiężną obrączkę na swoim palcu. Potem ruszył za dziadkiem i chwycił go za wyświechtany, poplamiony płaszcz. Starzec zwrócił ku niemu pomarszczoną twarz i poruszył wąsami.
– No co? – burknął. – Trzy razy w lewo, dwa razy w prawo, rowkiem do wnętrza dłoni. A z powrotem dwa razy w lewo, trzy razy w prawo, rowkiem na zewnątrz.
– Nie ma mowy – opierał się Mikulaszek. – Ja tego nie mogę od pana wziąć tak za darmo. Nie chcę, niech pan to sobie zabiera!
Dziadek odpychał jego rękę.
– Niechże pan bierze! No, niech pan to weźmie. Skoro pan mówi, że źle się panu powodzi, to nic mi pan nie musi dawać. Z tego i tak nie ma żadnego pożytku, na co mi to, staremu człowiekowi? Pan jest młodszy, jeszcze pan z tego skorzysta. No dobra, niech będzie dwadzieścia koron – dodał szybko, żeby ofiara nie zdążyła się rozmyślić.
Dostał je. Co było robić. Schował je pod czapkę. Mikulaszek doszedł do wniosku, że jak na wariata, to dziadyga jest całkiem cwany, a ponieważ już przestawał się go bać, zamierzał jeszcze coś z niego wycisnąć. Zapytał, udając, że w to wszystko wierzy:
– A co się stanie z ubraniem?
– Z ubrania zrobi się futro, niech się pan nie boi.
– A jakbym był w kąpielówkach?
– No to będzie pan miał letnią sierść. Ale niech już pan idzie, ja nic więcej nie wiem. Niech pan sam spróbuje, to się pan dowie. Ale z tego nie ma żadnego pożytku, niech pan to sobie zapamięta. No to do widzenia panu, do widzenia i wielkie dzięki.

 
Tego dnia Mikulaszka ominęła fasola. Był zły na siebie i nie chciał już więcej wydawać pieniędzy. Wrócił do wynajętego pokoju, zajrzał przez okno do kuchni, czy gospodyni jest w domu, usiadł w fotelu i oparł nogi na stole. Zapalił papierosa, wypaloną zapałkę z namaszczeniem schował do pudełka i zaczął oglądać swój wątpliwy nabytek.
Pierścień był wytarty, szeroki na niecały centymetr, z niewyraźnymi śladami jakiegoś napisu na wewnętrznej stronie. Nie było to pismo łacińskie, a innego Mikulaszek nie znał. Wyobraźnia dziadka wprawiała go poniekąd w zadziwienie. O wilkołakach czytał, ale czy istnieją też niedźwiedziołaki – nie miał pojęcia. O ile mu było wiadomo, zdolność człowieka do przepoczwarzania się w inne stworzenia ogranicza się do wilków. Doszedł do wniosku, że stary, snując swoje brednie, widocznie nie czerpał z uznanych źródeł.
Też coś, w niedźwiedzia, zżymał się w duchu. Jak tak, to może być i gnidołak, który zmienia się w gnidę. Bzdury.
Wrzucił pierścień do szuflady, przykrył starą gazetą i zagłębił się w smutnych rozważaniach o tym, jak łatwo niektórym ludziom spada z nieba dwadzieścia koron. Ale nie dało mu to spokoju. Po chwili wyjął pierścień z szuflady, przyjrzał mu się z odrazą, po czym wsunął na środkowy palec prawej ręki. Nieco zakłopotany stanął przed pękniętym lustrem. Wszystko to robił ze świadomością, że zachowuje się jak dureń, ale mógł sobie na to pozwolić, ponieważ był w domu sam.
– Trzy razy w lewo, dwa razy w prawo – powtarzał, przekręcając pierścień zgodnie z instrukcją.
Potem popatrzył w lustro. Spotkał się tam ze spojrzeniem małych, żółtobrązowych, złośliwych oczu. Ze zdziwienia rozdziawił paszczę. Z paszczy sączyła się strużka śliny.
– Mrrhhm… – zamruczał z przestrachem, cofnął się o dwa kroki i opadł na krzesło. Krzesło rozpadło się pod jego ciężarem, a księgowy z działu płac wylądował na wytartym dywaniku, wyżłobiwszy pazurami kilka długich rys na blacie stołu.
Kiedy otrząsnął się z początkowego przerażenia, stwierdził, że przemienić się z powrotem w człowieka jest nieco trudniej, bo pazury ślizgają się na gładkim metalu. Nie pozostawało nic innego, jak wetknąć sobie całą łapę do pyska i przekręcić pierścień zębami.

 
Księgowy Mikulaszek całą noc nie zmrużył oka. Cieszył się, że ma coś, czego nie mają inni. Taka już jest ludzka natura. Do pracy przyszedł jednak o czasie, ponieważ potrafił oddzielić obowiązki służbowe od własnych przyjemności.
Przed jego biurem już czekał pan Valenta. Majster, pardon: mistrz zmianowy.
– Co tu macie za gówniane porządki? – powiedział podniesionym głosem. – Człowiek haruje od rana do nocy, a urzędnicy, zamiast pracować, wylegują się gdzieś do góry brzuchem.
– Proszę, niech pan wejdzie, panie Valenta – powiedział grzecznie księgowy z działu płac, otworzył biuro i przepuścił mistrza zmianowego przodem. Valenta przystanął w drzwiach. Lubił mieć publiczność, kiedy ruszał do ataku.
– No więc jak? Dostaniemy za te nadgodziny czy nie?
Księgowy prześlizgnął mu się pod ramieniem i zajrzał do papierów na biurku.
– Niestety nie – wyjaśnił. – Nadgodziny nie zostały zatwierdzone.
– Jak to? – zapytał Valenta i groźnie wcisnął głowę w ramiona.
– No tak. Nadgodziny nie zostały zatwierdzone, a co za tym idzie – nie zostaną opłacone.
– A to dlaczego?
– Tego, niestety, nie wiem.
– A kto ma wiedzieć, do ciężkiej cholery? – podniósł głos Valenta, gdyż głośna wymiana zdań przydawała mu pewności siebie.
– Kierownik budowy. Ja jestem tylko księgowym.
Takim niepoważnym unikiem Mikulaszek dopiekł Valencie do żywego. Valenta bardzo lubił wydzierać się na księgowego z działu płac i nie życzył sobie, żeby ktoś mu psuł tę zabawę. Tak ogólnie to nie miał nic złego na myśli, ale wydzieranie się na kogoś było mu potrzebne do życia jak, nie przymierzając, dafnie rybkom. I takie niesportowe zachowanie uważał za nie do przyjęcia, ponieważ księgowy z działu płac był jedyną osobą, na którą Valenta mógł się jeszcze wydzierać.
– No więc w końcu będą te pieniądze czy nie?
– Bardzo mi przykro. – Mikulaszek wzruszył ramionami. Tym gestem dał do zrozumienia, że posłuchanie dobiegło końca i zaczyna się czas przeznaczony na pracę.
Mistrz zmianowy przypadł do stołu.
– Niech pan posłucha, ja mam gdzieś te wasze gadki! Niech się pan bierze do roboty i migiem szykuje wypłatę. Tylko się zasłaniacie jeden drugim, a…
Księgowy Mikulaszek schował się za biurkiem. Do wrzasków był przyzwyczajony, ale nieprzespana noc dawała mu się we znaki. Bał się, że jeszcze trochę, a wybuchnie płaczem.
– Proszę na mnie nie krzyczeć – powiedział łamiącym się głosem.
Valenta podskoczył w duchu ze szczęścia. Jak wiadomo, meczące koźlę jeszcze bardziej drażni lwa.
– Pan mi będzie mówić, co mam robić? Pan? Dawaj mi pan zaraz, co mi się należy, bo jak nie, to rozpirzę panu tę budę w drebiezgi!
Księgowy skulił się za biurkiem. Był zdecydowany za wszelką cenę nie dopuścić do spełnienia się tej groźby.
– Niech pan uważa – powiedział ostrzegawczo – bo…
– Bo co? – ryknął majster i walnął pięścią w stół.
Mikulaszek miał wrażenie, że jeszcze chwila, a Valenta pożre go żywcem. Trzy razy w lewo, dwa razy w prawo, powtórzył w duchu.
– Uahaaawrrrr… – powiedział na głos, wyprostował się na całą swoją wysokość i wyszczerzył pożółkłe kły.
Mistrz zmianowy zasłonił się dłońmi niczym kościelny, który ni stąd, ni zowąd zobaczył żywego diabła. Ze ściśniętego gardła wydobył kilka piskliwych dźwięków jak wystraszona kura i machając przed sobą rękoma, wytoczył się na korytarz. Potem zatrzasnął drzwi i w te pędy pognał przed siebie, skomląc jak przyduszony zając.
Kiedy jego wrzaski zamarły w oddali, księgowy z wysiłku obślinił sobie całą łapę, żeby zdążyć z przemianą na czas. Już wcześniej zauważył, że każda fala emocji wzbudza w jego niedźwiedzim organizmie potoki śliny, co mu z lekka przeszkadzało. Ledwie zdążył usiąść za biurkiem, nieco blady na twarzy, i rozłożył przed sobą papiery, do pokoju wpadł kierownik budowy.
– Dzień dobry, towarzyszu inżynierze – przywitał go uprzejmie Mikulaszek.
Kierownik budowy zignorował pozdrowienie.
– Co to był za numer z Valentą? Z czym pan do niego wyskoczył? – zapytał wściekły.
– Ja? Do Valenty?
– No chyba nie ja? Valenta przybiegł do mnie, że podobno ryczał pan na niego jak niedźwiedź. Potem zemdlał. Pogotowie już jedzie.
– Ja…
– Dosyć! Pan mi tu nie będzie robić takich rzeczy! Ja mam na głowie plan, a pan tak nawrzeszczy na człowieka, że zabiera go pogotowie! Skąd ja teraz wytrzasnę majstra? Pójdzie pan robić za niego? Nie ujdzie to panu na sucho, już ja się o to postaram!
Łup, łup, trzask.
Najpierw uderzenia w biurko. Potem drzwi.
Następnego dnia Mikulaszek został wezwany do dyrekcji, gdzie otrzymał naganę za nieodpowiednie odnoszenie się do ludzi.
– Jak ty to robisz? – zapytał go potem na boku starutki kierownik wydziału płac. – Naprawdę go objechałeś? Co mu powiedziałeś?
– Był pijany – zaparł się niecnie Mikulaszek, lecz poczuł, że od wewnątrz coś go rozpiera.
Jednakże pod wieczór jego duma ustąpiła miejsca rozważaniom. Był człowiekiem praktycznym. Móc przemienić się w niedźwiedzia to przecież wyjątkowa zdolność. Ale być niedźwiedziem i tylko niedźwiedziem to żaden cymes. Każdą zdolność należy wykorzystać, inaczej się zmarnuje, a Mikulaszek wierzył, że pożytek z czegokolwiek można mieć wyłącznie na tym świecie. Księgowi z działu płac, którzy kwestię zapłaty za ziemskie uczynki skłonni są sytuować w niebie, zazwyczaj umierają młodo. Jednego był Mikulaszek pewien: w jego obecnej profesji zdolność przemiany w niedźwiedzia nie doczeka się uznania. Ten cud, umiejętność czy też sztuczkę należy spożytkować tak, żeby wynikła z tego jakaś korzyść.

 
Wierzył, że jest na dobrej drodze. Wziął dzień urlopu i z samego rana wybrał się do Centrali Artystycznej i Muzycznej. CAM, rozważał, to brzmi, jakby lew kłapnął paszczą, tam na pewno będą sami cyrkowcy.

 
Dział personalny mieścił się na parterze czynszowej kamienicy i już samo to wydało się Mikulaszkowi niewłaściwe i oszukańcze. Nigdzie nie widział koników z karuzeli ani syrenek, a mężczyzna za biurkiem zgotował mu kolejne rozczarowanie. Podświadomie oczekiwał artysty cyrkowego z brzuchem opasanym kolorową szarfą. Człowiek za biurkiem nie miał kolorowej szarfy. Nie miał nawet brzucha. Był doktorem praw.
– Ja… – Zmieszany Mikulaszek gniótł w rękach kapelusz. – Może byłby pan zainteresowany…
– Pracownicy sceny i muzycy – powiedział człowiek za biurkiem. – Gra pan na czymś?
– Nie gram – odpowiedział księgowy. – Ja… ja coś umiem – wyjaśnił naiwnie.
– No dobrze, a co?
– Umiem przemienić się w niedźwiedzia.
– Naprawdę? A jak pan to robi?
– No tak. Sam z siebie. Przepoczwarzam się.
– Tutaj?
– Może być i tutaj. Gdziekolwiek – powiedział dumnie księgowy. Był przekonany, że jego rozmówca tego nie umie.
– Yhm… – Człowiek za biurkiem pocierał brodę. – W niedźwiedzia. W takiego wielkiego, brunatnego niedźwiedzia?
– Właśnie tak – przytaknął księgowy radośnie. – W wielkiego, brunatnego niedźwiedzia.
Spojrzał wilgotnymi, ufnymi oczami na człowieka za biurkiem, który go zrozumiał. Ten uśmiechnął się do niego półgębkiem i pogmerał w szufladzie.
– Niech pan łaskawie poczeka chwilę za drzwiami – wydyszał. – Niech pan nigdzie nie odchodzi, zaraz pana poproszę.
Mikulaszek zrozumiał.
– Ja nie jestem wariat – zaprotestował. – Ja to naprawdę umiem.
– Oczywiście, że nie jest pan wariatem, no skądże, niech pan łaskawie posiedzi chwilkę w poczekalni, ja tylko załatwię jeden pilny telefon. Potem sobie o tym porozmawiamy, pan mi to zademonstruje, zawołamy jeszcze innych, żeby też rzucili na to okiem…
– Chwileczkę – powiedział księgowy z działu płac ze śmiertelnie poważną miną, a człowiek za biurkiem wypuścił z dłoni marmurowy przycisk do papierów. – Ja to panu pokażę, ale żeby pan się nie przestraszył!
Przekręcił pierścień, po czym wyszczerzył pysk w życzliwym uśmiechu, żeby wyszło grzecznie.
Dział personalny wślizgnął się pod biurko jak łasica.
Po chwili Mikulaszek znowu miął w dłoniach rondo kapelusza.
Kadrowy wrócił na swoje krzesło i z powodzeniem udawał, że nie wie, jak wygląda biurko od spodu.
– No dobrze… – powiedział z namysłem. – Czyli to już mamy. A co pan umie?
– No przecież…
– Tak, tak, ja wiem. Bez wątpienia. Ale co pan umie jako niedźwiedź?
Mikulaszek zdrętwiał.
– Niech mnie pan zrozumie. – Prawnik postukiwał ołówkiem o zęby. – Jako człowiek umie pan przemienić się w niedźwiedzia. Dobrze, załóżmy. Ale żebyśmy dostarczyli publiczności wartościowej, naprawdę wartościowej rozrywki, rozumie pan, a nie tylko pokazali jakąś efektowną i w gruncie rzeczy formalną sztuczkę, musi pan również w postaci niedźwiedzia umieć coś wyjątkowego, co nie każde zwierzę umie. Tańczyć na kuli, ćwiczyć na drążku albo coś w tym stylu. Umie pan?
– Nie umiem – odrzekł Mikulaszek załamany. Nie umiał tańczyć nawet normalnie, a co dopiero na kuli.
– Kim pan jest w cywilu?
– Księgowym.
– To na nic. Liczących zwierząt jest na kopy. A wie pan co, może balansowanie butelką na nosie? Tego też pan nie umie?
– Nigdy nie próbowałem…
– Jak tak, to pewnie nie da pan rady, to wymaga ćwiczeń, przyjacielu, to wymaga ćwiczeń. Bo my dzisiaj chcemy, dzisiaj musimy naszym nowym, wymagającym widzom dawać sztukę na najwyższym poziomie, a nie jakieś jarmarczne sztuczki, jak pan. Żeby nie zabijać w nich smaku. Cyrk, mój drogi, to nie znaczy, że mają siedzieć z rozdziawionymi gębami! Cyrk – to ich uznanie i podziw dla ciężkiej i wytrwałej pracy naszych artystów, którzy… po prostu…
Prawnik szukał słów i gorączkowo starał się przypomnieć sobie, jak to było, kiedy ostatnio w wieku lat ośmiu odwiedził cyrk. W końcu dał sobie spokój. Był w gabinecie sam.
Księgowy przed domem splunął na jasnoniebieską tabliczkę, wyjął z kieszeni ołówek kopiowy i wielkimi wołami wypisał od rogu do rogu: „Cyrk to oszustwo”. Potem dopisał jeszcze „Fuj!” i dwa razy starannie podkreślił. Doszedł do wniosku, że u cyrkowców tylko pogrzebałby swój talent.
 
[…]

 
Wesprzyj nas