Mistrzowska powieść szpiegowska, w której Marek Krajewski odkrywa mniej znane karty z historii służb specjalnych II Rzeczypospolitej. W wolnym mieście Gdańsk wszystkie chwyty są dozwolone.


Miasto szpiegówRok 1933. Edward „Łyssy” Popielski na zlecenie swych mocodawców trafia z Ritą i Leokadią ze Lwowa do targanego wojną wywiadów Gdańska. Szybko odkrywa ciemną stronę miasta — jak najdalszą od wyobrażeń o gotyckiej Perle Bałtyku. Portowe zaułki są pełne nędzy i przemocy, a wzburzone fale zimowego morza często zamykają się nad głowami kolejnych ofiar, które wiedziały zbyt dużo. Popielskiego czeka pierwsze, niemal śmiertelne starcie z Abwehrą.

Kiedy na drodze Łyssego staje platynowowłosa piękność, wdowa Irena Arendarska, wszystko wydaje się jasne – ta cyniczna uwodzicielka zastawia nań sidła. Czy Popielski się z nich wyplącze?

Czy łatwiej mu będzie zaufać najzacieklejszemu wrogowi, czy najbliższej osobie?

Marek Krajewski – autor dwudziestu bestsellerowych powieści kryminalnych. Laureat prestiżowych nagród literackich i kulturalnych. Filolog klasyczny. Miłośnik filozofii stoickiej, pilny czytelnik Marka Aureliusza.

Marek Krajewski
Miasto szpiegów
Wydawnictwo Znak
Premiera: 19 maja 2021
 
 

Miasto szpiegów


PROLOG

LWÓW, ŚRODA 12 WRZEŚNIA 1934 ROKU

ZA ŚCIANĄ APARTAMENTU W HOTELU GEORGE’A ROZLEGŁ SIĘ przeraźliwy kobiecy krzyk. Nie był to już typowy zmysłowy jęk – nieco chrapliwy i gardłowy, taki jak te, które przed kilkoma godzinami kobieta wydawała z siebie kilkakrotnie, kiedy ekstaza rozrywała jej krtań. Teraz jej okrzyk stał się wibrujący, wysoki i jasny – jakby się składał wyłącznie z samogłosek „e” oraz „i”. Uchodził bez przeszkód przez rozwarte usta i oznajmiał zgoła inne uczucia niż wcześniej – był to dźwięk zwierzęcego cierpienia, crescendo strachu.
Wydostał się przez otwarte okno i rozszedł szeroko nad placem Mariackim. Policjant, idący do Rynku, by stamtąd rozpocząć nocny obchód miasta, zatrzymał się gwałtownie pod kolumną Mickiewicza. Odwrócił się, zlustrował najpierw potężną secesyjną bryłę słynnego „Żorża”, a potem spojrzał w stronę poety, jak gdyby go chciał zapytać o radę, co należy czynić. Po sekundzie na trzecim piętrze trzasnęło zamykane hotelowe okno, wróciła dawna cisza i stróż prawa lekko pokiwał głową, jakby usłyszał od wieszcza polecenie nieprzejmowania się nocnymi hałasami. Surowym spojrzeniem obrzucił batiara, który nagle zatrzymał przed nim swój zdezelowany rower i wygłosił taki oto komentarz:
– Ali tam chruma jakiś gościuniu, pani władza, aż dziunia pokrzykuji!
Policjant w głębi ducha zgadzał się z takim rozpoznaniem. Lekkim ruchem dłoni pokazał nocnemu markowi, aby zszedł mu z oczu, a sam, uroczystym gestem poprawiwszy pasek czapki pod brodą, udał się w stronę Rynku, by dołączyć do czekającego tam na niego kolegi.
Z opinią lwowskiego ulicznika nie zgodziłby się na pewno pan Izydor Sigman, wynajmujący numer w Hotelu George’a na tymże trzecim piętrze, skąd dobiegł krzyk. Ten zamożny przemysłowiec, prezes podczęstochowskiej Spółki Akcyjnej Manufaktury Gnaszyńskiej produkującej przędzę lnianą i konopną, był prawie pewien, że o ile wcześniej, owszem, pani za ścianą była w siódmym niebie, to teraz zstępuje chyba do piekielnej otchłani.
Nie ruszał się jednak z wyściełanego aksamitem fotela i wpatrywał z najwyższą uwagą w kwadratową przezroczystą filiżankę, jakby ten świetny produkt nowoczesnego wzornictwa był kryształową kulą, w której odbijają się zdarzenia zza ściany.
Bał się. Jeśli po sąsiedzku rzeczywiście rozgrywa się jakiś dramat okrucieństwa i przemocy, to owo zło może się zaraz rozlać i dotknąć jego samego. A on nie chciał się w nic mieszać, chciał tylko sprzedawać swoje produkty i zawierać na odbywających się właśnie Targach Wschodnich kontrakty ze słynnymi kresowymi producentami kilimów.
Uznał, że najlepszym wyjściem z tej sytuacji będzie samooszukiwanie się.
– „Amantium irae integratio amoris – pomyślał, przypominając sobie jedną z łacińskich sentencji. – Swary kochanków wzmocnieniem miłości”.
Pogłaskał pikowane klapy bonżurki i pogładził zasłaniającą mu pół oblicza przezroczystą bindę, która przyciskała do policzków przyczernione szuwaksem wąsy. Dzięki niej ozdoba jego twarzy jest zawsze sprężysta i nienagannie podkręcona – a tak właśnie powinno być przez cały jutrzejszy dzień, gdy będzie witał klientów na swoim stoisku w pawilonie targowym.
Zwiększył głośność radioaparatu nadającego audycje lwowskiej rozgłośni Polskiego Radia. Teraz – po zakończeniu koncertu życzeń – z eteru popłynęła pierwsza pieśń Schuberta z cyklu Podróż zimowa w wykonaniu George’a Henschela, który sam sobie akompaniował na fortepianie. Przedsiębiorca podniósł do swych oczu krótkowidza miesięcznik „Przegląd Lniarski” i powrócił do przerwanej lektury artykułu pod tytułem Dlaczego musimy walczyć o własne surowce włókiennicze.
I oto powstaje taki stan rzeczy, że w Polsce, kraju wybitnie rolniczem, miljony ludzi wegetuje i nie dojada, a jednocześnie Polska wywozi ze stratą za setki miljonów żywności, aby móc sprowadzać potrzebne jej surowce włókiennicze, któreby mogła przy możliwej dziś intensyfikacji swej gospodarki rolnej na pewno sama produkować.
Nagle przerwał czytanie nudnego tekstu. Ściana oddzielająca pokoje zaczęła znów przewodzić złowrogie dźwięki. Zduszony bulgot, głuche walenie – jakby kto trzepał dywan lub poduszkę. Do uszu Sigmana doleciał wyraźny męski ryk i zduszony kobiecy jęk – żałosny i cichszy niż poprzednie.
– A co ty myślałaś?! Spójrz na siebie! Za taką łanię się niby uważasz, co?! Mnie się nie porzuca jak zużytej serwety! A teraz ci zamknę mordę na amen, żebyś mi się tu nie darła!
Tego już było za wiele. Pan Sigman zerwał się z fotela i ruszył ku wyjściu. Jego niepewne ruchy, wciąż blokowane wewnętrznym oporem, sprawiły, że potknął się o dywan i zahaczył ramieniem o parawan z japońskimi pejzażami, który stał obok umywalki. Ten się zachwiał i runął na ziemię, mocno uderzając po drodze o kaflowy piec w kącie. Za ścianą zaległa cisza. Ale przedsiębiorca już się nie wahał, choć, otworzywszy drzwi na korytarz, czuł zimny powiew strachu.
„Może powinienem jednak zbiec na dół, albo lepiej zadzwonić i powiedzieć wszystko recepcjoniście” – taka myśl przeszła mu przez głowę. Portier mógł być, jak wielu ludzi jego profesji, policyjnym agentem. A teraz przydałaby się szybka interwencja stróżów prawa!
Potem Sigman już nie myślał. Działał. Załomotał w drzwi. Otworzyły się gwałtownie i stanął w nich mężczyzna w smokingu i zakrwawionej, podartej koszuli ze sztywnym kołnierzykiem, pod którym zwisała poszarpana, rozwiązana muszka. Widząc przybysza, wykonał szybki ruch ramieniem.
Ten nie zdążył powiedzieć ani słowa. Poczuł, że jego broda eksploduje. Po policzkach, skroniach i czaszce rozeszły się jakby elektryczne fale. Padł na miękki czerwony chodnik korytarza – tuż obok swoich trzewików, które mu starannie był dzisiaj odczyścił hotelowy boy.
Ostatnią rzeczą, jaką przemysłowiec widział w otwartym na oścież pokoju, były kobiece stopy w jedwabnych pończochach ze szwem. Łydki, wystające spod niebieskiej sukienki, drgały i klaskały o parkiet w przedśmiertnych paroksyzmach.
Ostatnie, co zarejestrował jego mózg, to błysk.
Błysk przypomnienia.
Przedsiębiorca poznał damskiego boksera, a może raczej – damskiego mordercę.
Ten nawet nie rzucił okiem na powalonego przez siebie mężczyznę. Runął w stronę schodów ciężkim kłusem. Ale nawet gdyby się przyjrzał uważnie interweniującemu sąsiadowi, nie rozpoznałby go. Binda opinająca twarz Sigmana całkiem zniekształciła jego rysy.
Radio wciąż grało w pokoju obok, gdy jego lokator leżał bez życia i w swym omdleniu wdychał woń pasty do butów. Piękny, miękki baryton Henschela śpiewał: Gute Nacht! Dobranoc.

CZĘŚĆ I
LIPIEC 1933
AKCJA „PRALNIA”


EDWARD POPIELSKI PODZIWIAŁ WEWNĘTRZNĄ SIŁĘ, wręcz hart ducha, aktorów i piosenkarzy, którzy tego letniego wieczoru występowali w rewii Za rok, za dzień, za chwilę na deskach lwowskiego kinoteatru Colosseum. Gdyby był na ich miejscu, uczyniłby coś gwałtownego; w najlepszym razie przerwałby spektakl, w najgorszym – wulgarnymi słowy ubliżyłby widzom, zwłaszcza tym stojącym na „jaskółce”, czyli pod samym sufitem, oraz tym siedzącym na parterze przy stolikach. Jedna i druga grupa bardziej niż występem interesowała się jadłem i alkoholem. Widzowie na drugim piętrze wnieśli własne wiktuały i raczyli się nimi ukradkiem, ci z parteru – czynili to oficjalnie i odpłatnie. Oprócz foteli skierowanych w stronę sceny gros parterowej powierzchni zajmowały przykryte obrusami stoliki, dokąd co chwila wzywano któregoś z licznych kelnerów. Dochodziły stamtąd wesołe okrzyki i stukot kufli. Nad wszystkim rozpościerała się szara mgła papierosowego dymu. Oprócz tego – jakby kto zapomniał – od kwadransa odbywało się tu przedstawienie, a aktorzy i piosenkarze z zaangażowaniem odgrywali swoje role, udając, że widzą przed sobą wyrobionych teatromanów, nie zaś coraz bardziej pijaną tłuszczę.
Tak na ogół świętowano w Colosseum nadejście cotygodniowego fajrantu. Dzisiejszy sobotni wieczór – pierwszy dzień lipca – nie był tu wyjątkiem. Wydarzenia w wielkiej sali też były typowe. Hałas, wódka, biesiada – tak zawsze wyglądało pierwsze pół godziny spektaklu. Potem bywało jeszcze gorzej – publiczność zaczynała śpiewać wspólnie z aktorami.
Co zamożniejsi bywalcy kinoteatru siedzieli w lożach z udrapowanymi po bokach zasłonami. Na parterze było ich osiem, na pierwszym piętrze – dwanaście. Jedną z nich – ostatnią, właśnie z numerem 12, położoną tuż przy scenie – zajmował Edward Popielski.
Cieszył się w duchu, że wybrał to dyskretne miejsce. Nie powinien się zbytnio rzucać w oczy – a to byłoby nieuniknione, gdyby zasiadł na parterze przy jakimś stoliku. Wyróżniałby się wśród rozbawionych widzów jak – podobało mu się to porównanie, chętnie używane przez jego kuzynkę Leokadię – tygrys na śniegu. Nad większością z nich górowałby wzrostem i masywną sylwetką. Odróżniałby się też łysą głową ze starannie ogolonymi włosami na skroniach i potylicy. Jego jasny letni garnitur, szyty u mistrza Michalewskiego z Rynku, kontrastowałby z niedopasowanymi ubraniami konfekcyjnymi, brązowy krawat w beżowe paski – z rozpiętymi pod szyją koszulami, a złote spinki i takiż sygnet z onyksem i wygrawerowanym znakiem labiryntu – z tanią srebrną i pozłacaną biżuterią kupioną na Krakidałach, czyli słynnym lwowskim bazarze.
Za zasuniętymi prawie całkowicie zasłonkami loży nie musiał się obawiać, iż ktoś nieodpowiedni go wypatrzy albo jakiś żulik będzie się gapił na jego eleganckie ubranie i gustowne dodatki. W lożach siedzieli ludzie jemu podobni i wpatrywanie się w sąsiada nie było comme il faut[1].
Palił papierosa i z głębi swego lokum patrzył z niesmakiem już to na zachowanie publiczności, już to na kiepskie popisy aktorskie. Gdyby chciał dokładnie widzieć, co się dzieje i tu, i tam, musiałby się pochylić do przodu, a najlepiej oprzeć się ramieniem o pokrytą aksamitem barierkę. Nie zamierzał tego robić. Po pierwsze, zupełnie go nie interesowały losy odgrywanych w rewii postaci, po drugie – i najistotniejsze – był tutaj służbowo.
Popielski czekał na jednego z najważniejszych ludzi polskiego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego.
O tym, że kapitan Jan Henryk Żychoń, szef Ekspozytury nr 3 Oddziału II Sztabu Głównego, chce się do niego zwrócić w jakiejś pilnej sprawie, został powiadomiony przedwczoraj przez swojego bezpośredniego zwierzchnika, podinspektora Mariana Zubika. Naczelnik policyjnego Urzędu Śledczego nakazał komisarzowi, by pojutrze się udał na rewię do Colosseum, gdzie przyjdzie do niego do loży „as polskiego wywiadu, odpowiedzialny za szpiegowskie zmagania z Niemcami”. Złośliwa mina Zubika mówiła wyraźnie, iż cieszy on się w duchu na popsucie swemu podwładnemu letniego wieczoru. Powiedzieć, że obaj panowie za sobą nie przepadali, to powiedzieć zbyt mało.
Popielski nie lubił być zaskakiwany i tego samego dnia, kiedy dostał polecenie tajnego spotkania, zaprosił swojego kolegę z policji politycznej komisarza Franciszka Pirożka do  restauracji Markusa Laufera przy Sobieskiego. Tam przy kieliszku, studzieninie i innych specjałach Pirożek chętnie sięgnął do swej pamięci i w krótkich zdaniach scharakteryzował Żychonia dosadnie i precyzyjnie, począwszy od wyglądu i bujnego życia erotycznego, a na trzęsieniach ziemi, jakie działalność kapitana wywołuje na szczytach Abwehry, skończywszy.
– Oni by każdą nagrodę za jego łeb wypłacili, Edziu – mówił Pirożek, zagryzając zimną wódkę naczosnkowaną słoninką, zwaną z ukraińska sałem. – Tak go nienawidzą. Kilka razy już chcieli go porwać, wydali na niego nawet wyrok. Wyobraź sobie, że nie ma w wierchuszce wywiadowczej naszych kochanych sąsiadów z zachodu nikogo, kto by nie umiał prawidłowo wymówić nazwiska „Żychoń”. Tak często się tam o nim mówi. Swoją drogą, to kapitan potrafi ich nieźle rozwścieczyć. Niedawno po pijanemu poszedł wraz z towarzyszącą mu orkiestrą pod prezydium policji w Gdańsku, naszpikowane agentami Abwehry jak, nie przymierzając – spojrzał na swoją zakąskę – to sało czosnkiem. I grał tam przez kwadrans nasz hymn! Ale to wszystko nic… Jego nienawidzą przede wszystkim za to, że jest po prostu skuteczny. Za to samo zresztą nie lubią go nasi z Dwójki. Nie muszę ci mówić o tarciach pomiędzy referatami Wschód i Zachód. No, napijmy się, Edziu, i zmieńmy temat. Już i tak za dużo ci wypaplałem…
Tematu nie zmienili i Popielski miał po tym spotkaniu z Pirożkiem nie tylko lekkiego kaca, ale i głowę pełną plotek oraz sporą wiedzę na temat człowieka, który miał dla niego jakieś zadanie.
Kiedy Żychoń wszedł teraz do loży i podał rękę Edwardowi, ten pochwalił w myślach zmysł obserwacyjny kolegi i jego umiejętność opisu ludzkich fizjognomii. Wszystko się zgadzało z jego relacją. Kapitan był trzydziestoletnim szatynem średniego wzrostu, postury mocnej, o włosach gęstych, zaczesanych do góry. Ciemne, głęboko osadzone oczy, duży nos i cienkie, mocno zaciśnięte usta – wszystko się zgadzało z opisem, nawet letni garnitur z kortu oraz dwa sygnety. Żychoń wyglądał tak, jakby właśnie wyszedł z opowieści Pirożka.
– Uch… Omal nie zabłądziłem. – Uścisnął mocno dłoń Edwarda i sapnął z lekką irytacją: – Cóż za zakamarki w tej żydowskiej dziurze. I jeszcze jaka szumna nazwa! Colosseum! Gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie Lwów!
– A kino Cristal w pańskim mieście, kapitanie, ma wiele wspólnego z londyńskim Crystal Palace? – W komisarzu obudził się lokalny patriotyzm. – Gdzie Londyn, a gdzie Bydgoszcz, co? A poza tym bardzom ciekaw, u pana jakby mniej naszych współobywateli wyznania mojżeszowego niż tutaj?
Żychoń usiadł ciężko i szybko spojrzał na swego rozmówcę. W jego wzroku błysnęło coś, co Edward uznał za zdziwienie. Równie dobrze mogło to być zapowiedzią późniejszych komplikacji. Nagle przybysz roześmiał się głośno i wyciągnął ku swemu rozmówcy papierośnicę.
– W Gdańsku, gdzie przebywam częściej niż w Bydgoszczy, jest ich rzeczywiście mniej – mruknął i zapytał z lekkim uśmiechem: – Co? Fajka pokoju na początek?
– Przecież nie ma żadnej wojny. – Popielski również się uśmiechnął i wyciągnął zza gumki papierosa, co było odpowiedzią twierdzącą na to pytanie.
Zapalili.
– Powinienem był bardziej docenić człowieka, który rozwiązał sprawę „Dziewczyna o czterech palcach”. – Żychoń wypuścił kłąb dymu. – Nie przypuszczałem, że się pan tak dobrze przygotuje do dzisiejszej rozmowy, poruczniku. Nie jest pan chyba zadowolony z miejsca naszego spotkania, prawda? Z tego, co o panu poruczniku wiem – i tu podzielam pański gust – to woli pan Chopina w wykonaniu swej pięknej kuzynki panny Leokadii…
Edward ucieszył się w duchu, słysząc swoją wojskową szarżę, komplement pod adresem Lodzi oraz zaklasyfikowanie ich obu do tej samej grupy koneserów odstających od pospólstwa, które teraz nagradzało potężnym aplauzem pierwsze takty szlagieru Za rok, za dzień, za chwilę. Ich gusta muzyczne, podobnie jak świetnie skrojone jasne garnitury, były znacznie wyższej jakości niż wszystkie elementy otaczającego ich sobotniego ubawu.
– Po prostu dowiedziałem się o panu, kapitanie, tego i owego… – rzekł skromnie. – Podobnie jak pan o mnie. I tyle.
– To dobrze – rzekł przybysz. – W ten sposób oszczędzimy sobie wzajemnych prezentacyj i przejdziemy od razu ad rem.
Wstał i zasunął do końca zasłony loży. Byli niewidoczni z zewnątrz.
– Dwa tygodnie temu policja warszawska zrobiła nalot na melinę jakichś żydowskich bukmacherów. – Rzeczywiście przeszedł od razu do rzeczy. – Mieściła się ona na zapleczu pewnej podłej knajpy na Woli. Oprócz licznych zeszytów z zapisami konnych gonitw na Służewcu znaleziono tam dziwne matryce i dziwne bilety na zawody sportowe, które już dawno za nami albo jeszcze się nie odbyły. Na przykład na jutrzejszy mecz Pogoni Lwów contra Gedania Gdańsk. Wśród zatrzymanych był ktoś, kto pasował do tej całej żydowskiej ferajny jak wół do karety… Pewien Niemiec z Gdańska, nazwiskiem Hans Schadetzky, który bawiąc w naszej stolicy przejazdem, wybierał się, jak twierdził, do Lwowa. Do knajpy i meliny bukmacherów trafił przypadkiem, bo szukał tam, jak się upierał, damskiego towarzystwa. – Zmrużył oczy i pokiwał głową, jakby wykazywał całkowite zrozumienie dla tych zainteresowań. – Nieufni warszawscy koledzy zatrzymali go na jedną noc na dołku – kontynuował – ponieważ owe dziwne bilety wyglądały na klucz do szyfru, a dowodzący całą akcją komisarz był uczulony na sprawy szpiegowskie. Kiedyś współpracował z Dwójką. Zawiadomiono mnie niezwłocznie. Sprawdziłem. W księdze adresowej Gdańska był jeden Hans Schadetzky. Zatelefonowałem pod ten numer. Odezwał się właściciel nazwiska. Okazało się, że niedawno ukradziono mu paszport. Poprosiłem komisarza z Warszawy o zdjęcie zatrzymanego Niemca. Dostałem je nazajutrz, rozpoznałem natychmiast i kazałem wypuścić, by spokojnie pojechał do pańskiego miasta. Rzekomy Schadetzky spędził jeszcze jedną noc na dołku, a potem przyjechał tutaj.
W kinoteatrze atmosfera stawała się gorąca. Ludzie coraz głośniej śpiewali, wydzielając z każdą chwilą intensywniejszą woń. Banalne słowa o przemijaniu odbijały się od sufitu.

Za rok, za dzień, za chwilę
Nie będzie może nas.
Żyjemy jak motyle,
Więc żyjmy, póki czas.
Być może jutro już
Z trzaskiem zawali się świat.
Być może jeszcze dziś
Wojnę obwieści nam P.A.T.

– To niejaki Otto Adelhardt, komisarz z gdańskiego prezydium policji – ciągnął Żychoń. – Agent wywiadu, bliski współpracownik tajnego szefa Abwehry w Gdańsku Oskara Reilego. – Zaciągnął się głęboko papierosem i zgasił go w popielniczce. – Mojego osobistego wroga, dodajmy – sapnął. – Mógłby pan teraz zapytać: po co Niemiec z Gdańska jedzie do Lwowa?
Edward milczał przez chwilę, a potem rzekł w zamyśleniu:
– Co tu robi agent Abwehry? – I natychmiast sobie odpowiedział: – Niemcy finansują i wspierają radykałów ukraińskich, których naturalnym centrum jest właśnie moje miasto.
– Otóż to! – Żychoń spojrzał z uznaniem na rozmówcę. – W Gdańsku mam Adelhardta pod nieustanną obserwacją. Wiem, że spotykał się w pewnej portowej piwiarni z niejakim Olegiem Sawczukiem. Pod takim nazwiskiem działa na moim podwórku Ołeksandr Zhorlakiewicz. Mówi coś panu to nazwisko?
– Nie.
– Zhorlakiewicz to gdański rezydent, czy lepiej: przedstawiciel, Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, która to grupa sieje tu, u was, spory niepokój. Może nie w samym mieście, ale na prowincji to nieźle się wam dają we znaki, nieprawdaż?
Popielski w milczeniu potaknął.
– Z tego, co wiemy – kapitan otarł pot z czoła – ów Zhorlakiewicz wciąż błaga Niemców o jedno: o pieniądze. Niemcy ich oczywiście wspierają, ale dwa tygodnie temu usztywnili swoje stanowisko i nie wysłali im kolejnej finansowej transzy. Jak pan myśli dlaczego? Co się ostatnio zmieniło w OUN?
Popielski prychnął:
– Egzaminowany nie ma pojęcia!
– Dwa tygodnie temu Zarząd Krajowej Egzekutywy OUN przeszedł w ręce Stepana Bandery. – Żychoń zdawał się nie zwracać uwagi na kąśliwą odpowiedź. – U Niemców ma on opinię człowieka nieprzewidywalnego. Wahają się, czy go wspierać. Dlatego wstrzymali pieniądze.
– I co? Chcą go sprawdzić? – Edward uderzył się dłonią w czoło. – Chcą z nim porozmawiać? Tu, we Lwowie, gdzie się pewnie ukrywa? I dlatego właśnie przysłali tego Adelhardta?
Żychoń odpowiedział krótko, jednak było to niesłyszalne z powodu huku braw, jakie się zerwały po wykonaniu tytułowego szlagieru rewii. Po minucie kurtyna zapadła, a konferansjer ogłosił przerwę. Na dole i na górze wzmogła się wrzawa rozmów i śmiechów. Tu i ówdzie ludzie, nie mogąc wyrzucić z pamięci śpiewanej przed chwilą piosenki, wśród stukotu kufli wciąż do niej wracali w mniejszych lub  większych chórkach.
– Obserwuje go pan we Lwowie? – Popielski poczuł dreszcz podniecenia. – Jeśli tak, to on nas doprowadzi do najbardziej poszukiwanego Ukraińca w Polsce!
Żychoń poluzował krawat, a na jego twarzy pojawił się grymas złości. Zbyt łatwo – zdaniem Edwarda – dawał upust swym emocjom, chyba że była to tylko gra. Jeśli tak, to grał o wiele lepiej niż schodzący ze sceny aktorzy.
– Jakimś szóstym zmysłem wyczuł, że mam go na celowniku – powiedział wolno przybysz. – Może zauważył moich tajniaków na lwowskim dworcu? A może sam siebie zapytał, dlaczego w Warszawie go tak łatwo wypuszczono? Dość, że po przybyciu do Lwowa nic innego nie robi, jak tylko pije i ugania się za dziewczynkami. Z nikim nie miał kontaktu oprócz kilku alfonsów, restauratorów i sklepikarzy. Wszystkich zresztą sprawdziliśmy, nie ma o nich słowa w żadnych aktach politycznych ni kryminalnych. A czasu mamy niewiele… Tylko do jutrzejszego wieczoru. Wtedy on wraca do Gdańska, z przesiadką w Warszawie.
Do loży lekko zapukała, a potem weszła dziewczyna ubrana w kusą sukienkę i biały fartuszek. Na wysokości talii trzymała tackę pełną papierosów i słodyczy. Jej bystre oczy patrzyły wesoło spod niewielkiego czepka, który jak koronkowy płotek sterczał nad falującą grzywką.
– Może coś słodkiego dla szanownych panów? – Uśmiechnęła się zachęcająco.
– Nic się nie równa, moja panno, ze słodyczą pani ust i rumieńców. – Żychoń aż podskoczył na jej widok.
Panna ponowiła swą propozycję, kapitan kupił papierową torebkę z napisem „Lwowskie makagigi”, wciąż emablując dziewczynę. Popielski nie śledził jego umizgów. Myślał nad czymś intensywnie.
„Franek Pirożek pewnie dla niego sprawdził tych wszystkich alfonsów – przyszło mu do głowy. – To właśnie tego dnia, kiedyśmy poszli na wódkę do Laufera, widziałem go wcześniej, jak wychodził z naszego archiwum!”
– Pierwsza klasa! – mruknął kapitan, patrząc na biodra i na obleczone w pończochy ze szwem zgrabne łydki znikającej dziewczyny.
Z dołu doszły odgłosy strojenia instrumentów, a potem konferansjer zapowiedział drugi akt rewii.
– W Adelhardcie obudził się chyba jakiś dziwny gdański patriotyzm. – Żychoń otworzył torebkę i podsunął ją komisarzowi. – Bo jutro wybiera się na mecz Pogoni Lwów z Gedanią Gdańsk. Mówię „dziwny”, bo przecież Gedania to klub polski. Jeśli na meczu nie spotka Bandery albo kogoś od niego, to…
Zamyślił się, szukając odpowiedniego słowa. Popielski rozgryzł migdał zalany czekoladą.
– To co? To klapa całej akcji? – zapytał, zasłaniając usta.
– Wręcz przeciwnie – syknął Żychoń. – Wtedy go porwę. O, pardon! Porwiemy go. Obaj! Po to się z panem spotkałem w tym tingel-tanglu. No, co pan tak patrzy? Czyżby ta akcja przerastała pańskie możliwości?
Popielski milczał.
– Słyszałem, że tu, we Lwowie, może pan wszystko… – ciągnął kapitan. – Że ma pan tajny areszt, do którego trafiają komunistyczni agenci. Nazywacie go Pralnią, prawda? Jeśli Adelhardt nie spotka się jutro z Banderą, chcę, aby nocą nie trafił do pociągu do Warszawy, lecz do pańskiej Pralni…
Popielski wstał, podobnie jak Żychoń. Patrzyli sobie w oczy. Było w nich po równo zdecydowania i niepewności. Przybysz z Gdańska ustępował wzrostem lwowianinowi, ale miał silniejsze wejrzenie. Po prawie trzydziestu sekundach jednocześnie odwrócili wzrok. Ten pojedynek pozostał nierozstrzygnięty.
– Tylko po co miałbym to robić? – Popielski sięgnął po papierosa, lecz naraz zrezygnował z palenia i cofnął się o krok. – Bo co? Bo pan kapitan tak po prostu tego chce?
– Zastanawia się pan: „Co z tego będę miał?” – odparł Żychoń. – Odpowiadam. Chwałę człowieka, który ujął ukraińskiego terrorystę poszukiwanego przez…
– Nie jestem zainteresowany taką chwałą! – przerwał mu policjant. – Pozostawiam to innym. Z Banderą i z jego ludźmi lepiej by było usiąść do stołu i porozmawiać. Posłuchać, czego oni właściwie chcą. A zapewniam pana, że wiele ich żądań jest słusznych. I wiele krzywd prawdziwych. W kwestii ukraińskiej popieram stanowisko Henryka Józewskiego. Pragnę porozumienia z naszymi braćmi i współobywatelami…
– A wie pan, że ten przyjaciel Ukraińców wojewoda Józewski jest od dawna na celowniku ich radykalnych ugrupowań?
Popielski o tym wiedział. Milczeli przez chwilę. Nagle Żychoń chwycił Edwarda za ramiona. Miał teraz proste, szczere wejrzenie, pełne zimnej kamiennej siły.
– Zostawmy kwestię ukraińską na boku i wróćmy do naszej sprawy – mówił cicho, lecz dobitnie. – Zamknięcie Adelhardta w pańskiej Pralni to nie jest działanie na zasadzie „coś za coś”, nie ubijamy teraz osobistych interesów. Coś panu wyjaśnię, panie poruczniku. Musimy tu pojąć oddzielnie przyczynę i cel. Pyta pan: „Po co mamy porwać Adelhardta?”. To jest pytanie o cel. Odpowiadam: po to, aby go wymienić na jednego z naszych agentów, który jest teraz katowany przez Abwehrę w więzieniu w Sztumie. Pyta pan: „Dlaczego?”. To już jest pytanie o przyczynę. Odpowiadam: bo sobie na to zasłużył. A co takiego uczynił? To jest dłuższa opowieść, na jaką nie ma warunków w tym rwetesie.
– Rzeczywiście – przyznał Popielski. – Tu trochę za głośno…
– Porwanie Adelhardta to będzie prosta akcja typu „wódka-dziewczynki-pobudka w nieznanym miejscu”. – Żychoń napiął mięśnie, jakby właśnie ruszał do akcji. – Owo nieznane miejsce to pańska Pralnia. Wódkę znajdziemy w jakiejś knajpie. Zna pan takową niedaleko stadionu?
– Tak, jest taka jedna – odparł Edward po namyśle. – Bardzo dyskretna. Niedaleko stamtąd, właściwie to już poza miastem…
– A drugi element tej układanki? Jakieś ładne dziewczynki?
– O to nie musi się pan martwić, panie kapitanie.
– Ja się wcale nie martwię, bo znam pańskie zainteresowania, poruczniku, i wiem, że pański wybór będzie wyborem konesera. – Żychoń uśmiechnął się przyjaźnie. – Ale mimo to… tak między nami… przed tak ważną akcją wolałbym upewnić się osobiście i – by tak rzec – namacalnie, czy wszystko dobrze działa, rozumiemy się, panie poruczniku?

[1] Jak należy (fr.).

 
Wesprzyj nas