Kontynuacja nominowanej do Nagrody Bookera powieści „Mam na imię Lucy”. „William” to książka o ludziach takich jak my. Poranionych, czasem nieufnych, czasem dzielnie mierzących się z trudami życia. Pełnych wątpliwości, a mimo to idących do przodu.


WilliamLucy Barton jest uznaną pisarką. Kolejne książki przynoszą jej rzesze czytelników, sukces oraz rozpoznawalność.

Lucy Barton ma za sobą traumatyczne dzieciństwo. Głód, nędza i przemoc były codziennością jej dziecięcego świata. Tylko swojemu samozaparciu zawdzięcza wyrwanie się z biedy.

Lucy Barton jest również matką, wdową i rozwódką. Po śmierci ukochanego drugiego męża niespodziewanie w jej życiu zjawia się pierwszy mąż. I prosi o pomoc.

Kiedyś uważała się za niedoskonałą. Teraz rozumie, że dla pewnych osób nigdy nie będzie wystarczająco dobra.

Nieistotne z pozoru detale, słowa rzucane mimochodem i błahe, codzienne wydarzenia składają się na poruszającą opowieść o rozpadzie i kończeniu wieloletniego związku, by ocalić samą siebie i udać się na poszukiwanie własnego szczęścia. William to opowieść o ludziach takich jak my. Poranionych, czasem nieufnych, czasem dzielnie mierzących się z trudami codziennego życia. Pełnych wątpliwości, a mimo to idących do przodu.

Myśli Lucy – opuszczonej kobiety, do której ze swoimi kłopotami niespodziewanie wraca były mąż – są zrozumiałe i bliskie każdemu, kto kiedyś mocno kochał i bardzo się zawiódł.

Elizabeth Strout
William
Przekład: Ewa Horodyska
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 10 listopada 2021
 
 

William


Chciałabym powiedzieć kilka rzeczy o moim pierwszym mężu, Williamie.

Przeżył ostatnio kilka bardzo przykrych wydarzeń – jak wielu z nas – i chciałabym o nich wspomnieć, odczuwam to niemal jak przymus wewnętrzny. William skończył właśnie siedemdziesiąt jeden lat.
Mój drugi mąż, David, zmarł w zeszłym roku i w żałobie po nim odczuwałam również żal z powodu Williama. Żal to taki… och, to taki stan samotności; i to jest w nim przerażające, jak myślę. To jak zsuwanie się po zewnętrznej ścianie bardzo wysokiego szklanego budynku, gdy nikt cię nie dostrzega.
Ale to o Williamie chcę tutaj mówić.

Nazywa się William Gerhardt i gdy się pobraliśmy, przyjęłam jego nazwisko, choć wówczas nie było to w modzie. Moja współlokatorka w college’u skomentowała: „Lucy, przyjmujesz jego nazwisko? Myślałam, że masz feministyczne poglądy”. A ja oznajmiłam, że nie dbam o to, czy jestem feministką; powiedziałam, że nie chcę już dłużej być sobą. W tamtym czasie czułam, że męczy mnie bycie sobą, całe życie spędziłam, nie chcąc być sobą – tak wtedy uważałam – dlatego przyjęłam jego nazwisko i na jedenaście lat stałam się Lucy Gerhardt, ale jakoś nigdy nie czułam się z tym dobrze i niemal natychmiast po śmierci matki Williama pojechałam do departamentu transportu drogowego, aby przywrócono moje pierwotne nazwisko na prawie jazdy, choć okazało się to trudniejsze, niż przypuszczałam; musiałam przyjechać ponownie i dostarczyć jeszcze kilka sądowych dokumentów, ale dopięłam swego.
Znowu stałam się Lucy Barton.
Zanim od niego odeszłam, byliśmy małżeństwem przez blisko dwadzieścia lat i mamy dwie córki, a od długiego czasu, aż do teraz, pozostajemy w przyjaznych stosunkach – nie do końca jestem pewna, na czym to polega. Istnieje wiele strasznych opowieści o rozwodach, ale pomijając separację, nasza do takich nie należy. Czasami myślałam, że umrę z powodu bólu rozstania i bólu, który sprawiło to moim córkom, ale nie umarłam i wciąż jestem tutaj, podobnie jak William.
 
Ponieważ jestem pisarką, muszę opisywać to tak, jakbym pisała powieść, ale wszystko jest prawdą – tak prawdziwą, jak tylko potrafię to ująć. I chciałabym powiedzieć – och, trudno się zdecydować, co powiedzieć! Ale gdy zrelacjonuję coś na temat Williama, to dlatego, że mi o tym opowiadał albo widziałam to na własne oczy.
 
Zacznę więc tę historię od chwili, gdy William miał sześćdziesiąt dziewięć lat, co było niecałe dwa lata temu.

Niedawno asystentka Williama w laboratorium zaczęła nazywać go Einsteinem i wydawało się, że to naprawdę sprawia mu przyjemność. Nie uważam, by w jakikolwiek sposób przypominał Einsteina, ale rozumiem tę młodą kobietę. William ma bujne, lecz schludnie przycięte wąsy z nitkami szarości pośród bieli, a jego włosy są gęste i białe. Przystrzyżone, ale sterczą mu na głowie. Jest wysokim mężczyzną i bardzo dobrze się ubiera. I moim zdaniem nie ma tego lekko obłąkanego spojrzenia, jakie miewał Einstein. Twarz Williama często przybiera wyraz nieodłącznej uprzejmości, poza rzadkimi chwilami, gdy odrzuca głowę do tyłu i wybucha szczerym śmiechem; dawno nie widziałam, żeby tak robił. Ma brązowe oczy, które nadal są duże; nie u wszystkich takie pozostają, gdy ktoś się starzeje, ale oczy Williama owszem.
 
A teraz do rzeczy:

Każdego ranka William budził się w swoim przestronnym mieszkaniu przy Riverside Drive. Wyobraźcie go sobie – odrzucającego puchową kołdrę w ciemnoniebieskiej bawełnianej powłoczce, gdy żona nadal śpi w podwójnym łóżku, i maszerującego do łazienki. Każdego ranka był zesztywniały. Ale się gimnastykował – szedł do salonu, kładł się na plecach na dużym czarno-czerwonym dywanie, pod wiszącym zabytkowym żyrandolem, machał nogami w powietrzu, jakby jechał na rowerze, a potem rozciągał je to w jedną, to w drugą stronę. Następnie przenosił się na obszerny rdzawoczerwony fotel przy oknie z widokiem na rzekę Hudson i tam czytał wiadomości na laptopie. W pewnym momencie Estelle wyłaniała się z sypialni i machała do niego sennie, a potem budziła ich dziesięcioletnią córkę Bridget i gdy już William wziął prysznic, cała trójka jadła śniadanie przy okrągłym stole kuchennym; Williamowi ten rytuał sprawiał przyjemność, a jego córka była gadatliwą dziewczynką, co też lubił; to jakby słuchać śpiewu ptaka, tak raz powiedział, no i jej matka również lubiła dużo mówić.
Po opuszczeniu mieszkania przechodził przez Central Park i jechał metrem do centrum, gdzie wysiadał przy Czternastej Ulicy i pozostałą odległość do nowojorskiego uniwersytetu przemierzał pieszo; lubił te swoje codzienne przechadzki, choć zauważył, że nie jest już tak szybki jak młodzi ludzie, którzy mijają go w pędzie z torebkami z jedzeniem lub wózkami spacerowymi z dwójką dzieci, albo w legginsach, ze słuchawkami w uszach i z matami do jogi na plastikowych taśmach przewieszonych przez ramię. Otuchy dodawało mu to, że wciąż potrafi wyprzedzić wielu innych – staruszka z chodzikiem, kobietę wspierającą się na lasce czy nawet osobę w swoim wieku, która zdawała się poruszać wolniej niż on – i to sprawiało, że czuł się zdrowy, żywy i niemal niezniszczalny w świecie nieustannego ruchu. Był dumny, że dziennie przechodzi ponad dziesięć tysięcy kroków.
William czuł się (prawie) niezniszczalny, to chcę tutaj powiedzieć.

 
W niektóre dni podczas tych porannych przechadzek myślał: „O Boże, mógłbym być tym człowiekiem…!, tym w fotelu na kółkach, który siedzi w porannym słońcu w Central Parku, z opiekunką na ławeczce stukającą w swoją komórkę, podczas gdy głowa mężczyzny opadała na pierś, albo tamtym…! mającym ramię wykręcone po udarze, stawiającym niepewne kroki…”. Ale zaraz potem mówił sobie: „Nie, nie jestem taki jak tamci ludzie”.
I nie był taki. Wysoki mężczyzna, jak wspomniałam, który z wiekiem nie przybrał na wadze (pominąwszy niewielki brzuszek, prawie niewidoczny pod ubraniem), mężczyzna, który wciąż miał własne włosy, posiwiałe teraz, ale gęste, i był – Williamem. I miał żonę, trzecią, młodszą od niego o dwadzieścia dwa lata. A to nie byle co.

 
Ale w nocy często nawiedzały go koszmary.

 
William opowiedział mi o tym pewnego ranka – niecałe dwa lata wcześniej – gdy piliśmy kawę na Upper East Side. Umówiliśmy się w małej restauracji na rogu Dziewięćdziesiątej Pierwszej Ulicy i Lexington Avenue; William ma dużo pieniędzy i mnóstwo ich rozdaje, a jednym z miejsc, które wspiera, jest szpital dla nastolatków niedaleko miejsca, gdzie mieszkam, i w przeszłości, gdy miał tam jakieś spotkanie wczesnym rankiem, dzwonił do mnie i spotykaliśmy się przelotnie na kawę na tym rogu. Tamtego dnia – było to w marcu, kilka miesięcy przed tym, jak William skończył siedemdziesiąt lat – siedzieliśmy przy narożnym stoliku w tej restauracji; na oknach wymalowano koniczyny na Dzień Świętego Patryka; i odniosłam wrażenie – naprawdę – że William wydaje się bardziej zmęczony niż zwykle. Często myślałam, że z wiekiem wygląda coraz lepiej. Burza białych włosów dodaje mu godności; nosi je nieco dłuższe niż kiedyś i lekko falują nad jego głową, bujne, opadające wąsy konkurują z nimi, kości policzkowe mocniej się uwypuklają, a oczy pozostają ciemne; i to trochę dziwne, bo przygląda się człowiekowi uważnie – w miły sposób – ale potem na krótką chwilę jego spojrzenie staje się przeszywające. Co chce przeniknąć tym spojrzeniem? Nigdy nie wiedziałam.
Tego dnia w restauracji, gdy spytałam go: „No i jak się miewasz, Williamie?”, spodziewałam się, że odpowie jak zawsze, czyli rzuci ironicznym tonem: „Cóż, wyśmienicie, Lucy, dziękuję”, ale tego ranka powiedział tylko: „W porządku”. Miał na sobie długi czarny płaszcz, który zdjął i przewiesił przez sąsiednie krzesło, zanim usiadł. Jego garnitur był szyty na miarę; odkąd poznał Estelle, powierzał szycie swoich ubrań krawcowi, więc garnitur, idealnie dopasowany w ramionach, był ciemnoszary, koszula jasnobłękitna, krawat czerwony; William miał poważny wyraz twarzy. Skrzyżował ramiona na piersi, jak to często robi. „Dobrze wyglądasz”, powiedziałam, a on odparł: „Dziękuję”. (Mam wrażenie, że William przez te wszystkie lata, kiedy się widywaliśmy, nigdy mi nie powiedział, że wyglądam ładnie czy uroczo, czy choćby nieźle, a prawda jest taka, że zawsze miałam nadzieję, iż to powie). Zamówił nam kawę, a jego oczy prześliznęły się po pomieszczeniu, gdy jednocześnie lekko przygładził wąsy. Przez chwilę mówił o naszych córkach – obawiał się, że Becka, młodsza, jest na niego zła; któregoś dnia, kiedy zadzwonił, żeby pogadać, była trochę – jakoś tak – nieuprzejma. Wytłumaczyłam mu, że ona potrzebuje trochę przestrzeni, dopiero co wyszła za mąż – rozmawialiśmy w ten sposób przez chwilę – a potem William spojrzał na mnie i zaczął:
– Guziczku, chciałbym ci coś powiedzieć. – Pochylił się w przód. – W środku nocy dopadają mnie okropne lęki.
Gdy używa pieszczotliwego określenia z naszej przeszłości, oznacza to, że jest obecny w taki sposób, w jaki nieczęsto bywa, i zawsze jestem wzruszona, kiedy tak się do mnie zwraca.
– Masz na myśli koszmary senne? – zapytałam.
Przechylił głowę, jakby się nad tym zastanawiał, i odparł:
– Nie. Budzę się. To przychodzi do mnie w ciemności. Nigdy wcześniej nic takiego mi się nie zdarzało – dorzucił. – Ale to jest przerażające, Lucy. Przeraża mnie.
Pochylił się ponownie i odstawił filiżankę z kawą.
Przyglądałam mu się, a potem spytałam:
– Zażywasz jakiś nowy lek?
Skrzywił się lekko i oświadczył:
– Nie.
– Spróbuj wziąć pigułkę na sen – poradziłam.
– Nigdy nie biorę środków nasennych – odparł, co mnie nie zaskoczyło. Ale dodał, że jego żona bierze; Estelle zażywała rozmaite tabletki, już nie próbował zrozumieć, po co łyka wieczorem całą ich garść. „Wezmę teraz moje pigułki” – mówiła wesolutko, a pół godziny później już spała. Zapewnił, że mu to nie przeszkadza. Ale pigułki nie są dla niego. Po czterech godzinach jednak często się budził i ogarniało go przerażenie.
– Opowiedz mi o tym – zaproponowałam.
I uczynił to, zerkając na mnie od czasu do czasu, jakby wciąż tkwił wewnątrz tych koszmarów.

 
Jedna trwoga: nie dało się jej opisać, ale wiązała się w jakiś sposób z matką. Jego matka – miała na imię Catherine – zmarła przed wielu laty, lecz gdy nachodziły go nocne lęki, czuł jej obecność i to nie była miła obecność, co go zaskoczyło, ponieważ ją kochał. William był jedynakiem i zawsze rozumiał gwałtowną (choć przytłumioną) miłość matki do niego.
Aby uwolnić się od tego przerażenia, leżąc w łóżku obok śpiącej żony – powiedział mi to tego dnia i tym mnie dobił – myślał o mnie. Że gdzieś tam, teraz, jestem żywa – tak, byłam żywa – i to mu przynosiło ulgę. Bo wiedział, że gdyby musiał – jak oświadczył, kładąc łyżeczkę na spodeczku filiżanki z kawą – choć nigdy nie chciałby robić tego w środku nocy – wiedział, że gdyby naprawdę musiał zadzwonić, odebrałabym telefon od niego. Oznajmił mi, że odkrył, iż moje istnienie przynosi mu największą pociechę, i wtedy udaje mu się z powrotem zasnąć.
– Oczywiście, że zawsze możesz do mnie zadzwonić – zapewniłam.
A William przewrócił oczami.
– Wiem. Właśnie o to mi chodzi – powiedział.

 
Następna trwoga: miała coś wspólnego z Niemcami i ojcem, który zmarł, gdy William miał czternaście lat. Jego ojciec przyjechał z Niemiec jako jeniec wojenny – po drugiej wojnie światowej – i skierowano go do pracy na polach ziemniaczanych w Maine, gdzie poznał matkę Williama; była żoną hodowcy ziemniaków. To mógł być najgorszy z koszmarów Williama, ponieważ jego ojciec walczył po stronie nazistów, i ten fakt nawiedzał Williama nocami, napełniając go grozą – bardzo wyraźnie widział w myślach obozy koncentracyjne, zwiedziliśmy je w trakcie podróży do Niemiec, i komory, w których zagazowywano ludzi – musiał po tym wstać, przejść do salonu, zapalić światło, usiąść na kanapie i popatrzeć przez okno na rzekę, bo w obliczu takiej grozy nie pomagało żadne myślenie o mnie ani o czymkolwiek innym. Te koszmary nie pojawiały się tak często, jak te z matką, ale gdy już nadchodziły, były straszne.

Jeszcze jedna: wiązała się ze śmiercią. Z poczuciem odejścia; William czuł się niemal tak, jakby odchodził ze świata, a nie wierzył w żadne życie po życiu, więc w niektóre noce napełniało go to trwogą. Ale zwykle leżał dalej w łóżku, choć niekiedy wstawał i szedł do salonu, gdzie zasiadał w obszernym rdzawoczerwonym fotelu przy oknie i czytał jakąś książkę – lubił biografie – dopóki nie poczuł, że znowu uda mu się zasnąć.

 
– Od jak dawna to masz? – spytałam.
Mała restauracja, w której siedzieliśmy, znajdowała się tam od lat i o tej porze dnia była zatłoczona; cztery białe papierowe serwetki rzucono niedbale na nasz stolik, gdy przyniesiono nam kawę.
William wyjrzał przez okno i wydawał się obserwować staruszkę wspartą na chodziku z krzesełkiem; poruszała się wolno, pochylona, poły płaszcza wydymały się za nią w podmuchach wiatru.
– Od kilku miesięcy, jak mi się zdaje – odparł.
– Chcesz powiedzieć, że to wzięło się tak po prostu znikąd?
Spojrzał wtedy na mnie; jego brwi nastroszyły się nad ciemnymi oczami.
– Tak myślę – powiedział. Po czym odchylił się na oparcie i dodał: – Chyba po prostu się starzeję.
– Być może – odparłam. Nie byłam jednak pewna, czy to jest przyczyną. William zawsze stanowił dla mnie tajemnicę, podobnie jak dla naszych córek. Zapytałam nieśmiało: – Chcesz spotkać się z kimś, z kim mógłbyś o tym porozmawiać?
– Boże, nie – odpowiedział i ta jego część nie stanowiła dla mnie tajemnicy, spodziewałam się, że to powie. – Ale to jest okropne – dodał.
– Och, Pillie – zwróciłam się do niego, używając pieszczotliwego imienia sprzed wielu lat. – Bardzo mi przykro.
– Żałuję, że wybraliśmy się w tę podróż do Niemiec – stwierdził. Podniósł jedną z serwetek i otarł nos. Potem przesunął dłonią po wąsach, niemal refleksyjnie, jak to często robi. – Naprawdę wolałbym, żebyśmy nigdy nie pojechali do Dachau. Ciągle wyobrażam sobie te… te krematoria. – I spoglądając na mnie, dorzucił: – Mądrze postąpiłaś, że nie weszłaś do środka.
Byłam zaskoczona, że William pamięta, iż tego lata, gdy pojechaliśmy do Niemiec, nie weszłam do komór gazowych ani do krematoriów. Nie zrobiłam tego, gdyż nawet wtedy znałam siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie powinnam; więc nie wchodziłam tam. Matka Williama zmarła rok wcześniej, a nasze córki miały dziewięć i dziesięć lat; były razem na dwutygodniowym obozie letnim, więc polecieliśmy do Niemiec – prosiłam jedynie, abyśmy lecieli osobnymi samolotami, byłam przerażona, że obydwoje moglibyśmy zginąć w katastrofie i osierocić dziewczynki, co, jak potem zrozumiałam, było głupie, bo równie dobrze mogliśmy zginąć na niemieckiej autostradzie, gdy auta śmigały obok nas, a my usiłowaliśmy dowiedzieć się czegoś o ojcu Williama, który umarł, jak wspomniałam, gdy on miał czternaście lat. Stało się to w szpitalu w Massachusetts, dostał zapalenia otrzewnej po usunięciu polipa z jelita, doszło do perforacji i zmarł. Pojechaliśmy do Niemiec tego lata, gdyż William kilka lat wcześniej dostał znaczącą sumę pieniędzy. Okazało się, że jego dziadek wzbogacił się na wojnie, i gdy William skończył trzydzieści pięć lat, otrzymał pieniądze z funduszu powierniczego, cała ta sytuacja była dla niego powodem do zmartwień, więc polecieliśmy razem i spotkaliśmy się z dziadkiem Williama, który był już w podeszłym wieku, i z jego dwiema ciotkami, uprzejmymi, lecz chłodnymi, tak je odebrałam. A starszy pan – jego dziadek – miał małe błyszczące oczka i poczułam do niego wyjątkową antypatię. Ta podróż unieszczęśliwiła nas oboje.
– Wiesz co? – odezwałam się. – Myślę, że te nocne lęki zaczną mijać. To jakiś etap… on minie.
William ponownie na mnie popatrzył.
– Te koszmary z Catherine naprawdę mnie rozstrajają – stwierdził. – Nie mam pojęcia, o co w nich chodzi. – Mówiąc o matce, zawsze nazywał ją po imieniu; do niej również tak się zwracał. Nie mogę sobie przypomnieć, aby kiedyś nazwał ją „mamą”. Potem odłożył serwetkę na stolik i wstał. – Muszę już iść – oznajmił. – Zawsze miło cię widzieć, Guziczku.
– Williamie! – zwróciłam się do niego. – Od jak dawna pijasz kawę?
– Od lat – odparł. Pochylił się, żeby mnie pocałować. Miał chłodny policzek; jego wąsy lekko połaskotały moją twarz.
Wyjrzałam za nim przez okno, gdy szedł szybko do stacji metra; nie kroczył tak wyprostowany jak zazwyczaj. Na jego widok trochę ścisnęło mi się serce. Ale przywykłam do tego uczucia – doznawałam go prawie zawsze po naszym spotkaniu.

 
W ciągu dnia William pracował w swoim laboratorium. Jest parazytologiem i przez lata wykładał mikrobiologię na uniwersytecie nowojorskim; pozwolili mu zatrzymać pracownię i jedną asystentkę spośród studentów, ale już nie wykładał. Jeśli o tym mowa: był zaskoczony, gdy odkrył, że za tym nie tęskni – powiedział mi to ostatnio – bo okazało się, że za każdym razem, gdy stawał przed audytorium, drżał z niepokoju, i dopiero gdy przestał wykładać, uświadomił sobie, że tak było.
Dlaczego mnie to wzrusza? Chyba dlatego, że nie miałam o tym pojęcia; i on również nie miał.
Teraz pracował codziennie od dziesiątej do czwartej po południu, pisał referaty, prowadził badania i nadzorował asystentkę zatrudnioną w laboratorium. Co jakiś czas – ze dwa razy w roku, jak sądzę – brał udział w konferencjach i wygłaszał odczyty dla innych specjalistów ze swojej dziedziny.

Po tym, jak spotkaliśmy się w restauracji, Williamowi przydarzyły się dwie rzeczy i wkrótce do tego przejdę.

 
Najpierw pozwolę sobie krótko omówić jego małżeństwa.

Ja, Lucy.
William był doktorantem i asystentem wykładowcy biologii w college’u tuż pod Chicago, gdy ja studiowałam na drugim roku; tak się poznaliśmy. Był – i oczywiście nadal jest – o siedem lat ode mnie starszy.
Dorastałam w skrajnym ubóstwie. To część tej historii, chciałabym, aby nią nie była, ale jest. Pochodzę ze środkowego Illinois – zanim przeprowadziliśmy się do niewielkiego domku, mieszkaliśmy w garażu, aż do chwili, gdy skończyłam jedenaście lat. W tym garażu mieliśmy niewielką przenośną toaletę chemiczną, ale często się psuła, co doprowadzało mojego ojca do szału; była tam też wygódka, do której musieliśmy chodzić przez pole; matka opowiedziała mi raz historię o człowieku, którego zabito, odcięto mu głowę i wrzucono do wychodka. Niesłychanie mnie to przeraziło, zawsze gdy unosiłam klapę w wygódce, myślałam, że widzę ludzkie gałki oczne, i często, jeśli nikogo nie było w pobliżu, chodziłam się załatwić na polu, choć w zimie nastręczało to pewnych trudności. Mieliśmy też nocnik.
Mieszkaliśmy pośrodku rozległych pół kukurydzy i upraw soi. Mam starszego brata i starszą siostrę, mieliśmy też wtedy obydwoje rodziców. Ale w garażu, a potem w małym domku, zdarzyły się bardzo złe rzeczy. Pisałam już o kilku incydentach, do których doszło w tym domku, i nie mam ochoty więcej tego opisywać. Byliśmy naprawdę strasznie biedni. Powiem więc tylko tyle: w wieku siedemnastu lat zdobyłam pełne stypendium do college’u w pobliżu Chicago, a nikt z mojej rodziny nigdy nawet nie ukończył szkoły średniej. Moja szkolna pedagog, pani Nash, odwiozła mnie do college’u; przyjechała po mnie pod koniec sierpnia w sobotę o dziesiątej rano.
Poprzedniego wieczoru zapytałam matkę, co powinnam spakować; odpowiedziała: „Guzik mnie obchodzi, co zapakujesz”. Ostatecznie wzięłam dwie papierowe torby ze sklepu, które znalazłam pod kuchennym zlewem, a także pudło z ciężarówki ojca i włożyłam do nich swoje nieliczne ubrania. Następnego ranka moja matka odjechała o dziewiątej trzydzieści, a ja wybiegłam na długi gruntowy podjazd, nawołując: „Mamo! Mamusiu!”. Ale odjechała, skręcając w drogę, przy której ręcznie wymalowany znak głosił „SZYCIE I PRZERÓBKI”. Brata i siostry nie było, nie pamiętam, gdzie się wtedy znajdowali. Krótko przed dziesiątą, gdy ruszyłam w stronę drzwi, mój ojciec zapytał: „Masz wszystko, czego potrzebujesz, Lucy?”. Kiedy na niego spojrzałam, miał łzy w oczach. „Tak, tatusiu”, odrzekłam. Choć nie miałam pojęcia, co będzie mi potrzebne w college’u. Ojciec uściskał mnie i powiedział: „Chyba zostanę w domu”, a ja go zrozumiałam i odparłam: „Dobrze, wyjdę i zaczekam na zewnątrz”. I stałam na podjeździe z torbami ze sklepu spożywczego i pudłem, w których było kilka moich ubrań, aż nadjechała pani Nash.
Od chwili, gdy wsiadłam do samochodu pani Nash, moje życie się zmieniło. Och, jakże się zmieniło!
 
A potem poznałam Williama.

 
Wesprzyj nas