Prawdziwa historia Almy Rosé, wybitnej skrzypaczki żydowskiego pochodzenia, stała się inspiracją dla książki „Skrzypaczka z Auschwitz” autorstwa Ellie Midwood. To poruszająca i zarazem zadziwiająca powieść o harcie ludzkiego ducha w najbardziej dramatycznych okolicznościach.


Ellie Midwood, autorka kilku powieści opartych na faktach z dziejów, zwłaszcza okresu II Wojny Światowej, tym razem sięgnęła po niezwykłą historię Almy Rosé, wybitnej skrzypaczki żydowskiego pochodzenia. Autorka swoją opowieść o życiu Almy w obozie Auschwitz-Birkenau oparła na dokumentach i relacjach niektórych kobiet z obozowej orkiestry. Jak pisze autorka w posłowiu, istnieją różne i rozbieżne w szczegółach relacje o obozowych losach Almy, ale bez względu na to, która z nich jest prawdziwa, historia Almy Rosé jest niewątpliwie zdumiewająca.

Alma Rosé pochodziła z żydowskiej mieszkającej w Austrii rodziny blisko związanej z muzyką poważną. Przed wojną jej ojciec był cenionym koncertmistrzem słynnej orkiestry Filharmoników Wiedeńskich, ona sama była uznaną i utalentowaną skrzypaczką. Jej cechami charakterystycznymi od dzieciństwa były upór, odwaga w głoszeniu swoich opinii i dążenie do niezależności. Dojście Hitlera do władzy, anschluss Austrii i wojna zmieniły wszystko w życiu rodziny Rosé. W 1938 roku, po wyrzuceniu ojca z orkiestry z racji pochodzenia rodzina znalazła się w Anglii, gdzie utrzymywali się ze sporadycznych koncertów. Alma wróciła na kontynent w listopadzie 1939, po otrzymaniu propozycji zatrudnienia w Grand Hotel Central w Amsterdamie.

Po wkroczeniu Niemców do Holandii w 1940 roku została przez nowe władze uznana za Żydówkę, z zakazem pracy i koncertów. Jej kilkukrotne próby wyjazdu z Holandii nie powiodły się. Kolejna próba ucieczki, tym razem do Szwajcarii w sierpniu 1942 roku skończyła się aresztowaniem i osadzeniem w obozie dla internowanych w Drancy koło Paryża. Stąd 18 lipca 1943 roku wraz z 1000 innych więźniów żydowskich deportowano ją transportem 57 do Auschwitz. W obozie dla kobiet w Auschwitz-Birkenau sława wybitnej skrzypaczki pozwoliła jej uniknąć najgorszego losu – śmierci w komorze gazowej. Komendantka obozu kobiecego wyznaczyła ją na kierowniczkę i dyrygentkę kobiecej orkiestry obozowej, którą prowadziła dotąd Polka Zofia Czajkowska.

Praca w orkiestrze dawała większe szanse na przeżycie, mimo że nie była to lekka praca a próby i koncerty często trwały po 12 godzin dziennie. Jednak rekompensowały to przywileje – dodatkowe racje żywnościowe, dostęp do mydła, prysznica i odzieży, oraz, co najważniejsze, uzyskanie statusu członkini orkiestry ratowało przed tzw. selekcją czyli skazaniem na śmierć w komorze gazowej.

Zadaniem orkiestry było grać muzykę marszową w czasie wyjścia więźniów do pracy i w trakcie ich powrotu, a także na apelach i koncertach dla strażników obozowych. Alma jako szefowa orkiestry otrzymała stosunkowo dużą swobodę, między innymi dotyczącą rekrutowania do zespołu nowych więźniarek. Dzięki temu, przyjmując przede wszystkim dziewczęta żydowskiego pochodzenia, często ratowała im w ten sposób życie.

Ellie Midwood pokazuje na przykładzie losów Almy dylematy, jakim musieli stawić czoła więźniowie, ile byli w stanie poświęcić by przeżyć, opisuje różne postawy wobec współwięźniów i nazistowskich oprawców, realistycznie przedstawia zwykłe życie obozowe, głód, śmierć, bestialstwo kapo i esesmanów, eksperymenty medyczne doktora Mengele i postawę kolejnych komendantów obozu wobec rozkazów z Berlina dotyczących masowej eksterminacji więźniów. Midwood stawia Almę i członkinie jej zespołu jako przykład, że nawet w obliczu okrucieństwa, cierpienia, nieludzkiego traktowania i warunków życia można być odważnym, walczyć na wszelkie sposoby, kochać i zachować człowieczeństwo. Wanda Pawlik

Ellie Midwood, Skrzypaczka z Auschwitz, Przekład: Anna Hikiert-Bereza, Wydawnictwo Akapit Press, Premiera: 8 listopada 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Ellie Midwood
Skrzypaczka z Auschwitz
Przekład: Anna Hikiert-Bereza
Wydawnictwo Akapit Press
Premiera: 8 listopada 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

PROLOG
AUSCHWITZ-BIRKENAU, 4 KWIETNIA 1944


„Dziś wieczorem nie będzie bisu. A przynajmniej nie w jej wykonaniu”. Wbijając wzrok w pęknięcie na przeciwległej ścianie, Alma obracała w dłoniach niewielką ampułkę wypełnioną przejrzystym płynem. Cały miesiąc zajęło jej wycyganienie jej od jednego z więźniów zatrudnionych w sortowni, nazywanej Kanadą. Przez wiele tygodni zwlekał, kręcił nosem i wymyślał wszelkie możliwe wymówki, licząc na to, że to ona zmieni zdanie: „chętnie by pomógł, jednak to, o co prosiła, było bardzo trudno dostępne – mieli to jedynie niemieccy lekarze, ale nie ci miejscowi, a on zaś nie wiedział, kogo przekupić…”. Jak się domyślała, nie żył z nimi w zbyt wielkiej przyjaźni. Słuchała go cierpliwie, kiwała głową i uparcie powtarzała, że rozumie, i że jest gotowa czekać tak długo, jak będzie trzeba – dopóki nie zmęczyła go na tyle, że w końcu się poddał.
– Proszę, oto twój towar. Najlepszy w okolicy, tak mi powiedziano. Najlepiej zadziała w formie zastrzyku, ale jeśli chcesz, możesz go przyjąć doustnie. Po prostu… może to wówczas potrwać nieco dłużej.
– Dziękuję. Będziesz mógł wziąć moje skrzypce w ramach zapłaty, po tym, jak…
– Nic nie chcę. – Kategoryczne potrząśnięcie głową i wzrok wbity w ziemię, udeptaną stopami tysięcy więźniów. Większość z nich już odeszła i została zapomniana. – Jest z czymś zmieszany, więc nie będzie bardzo bolało, nim… – Nie dokończył. Spojrzał po prostu na nią, zrozpaczony, wbijając w nią błagalne spojrzenie błękitnych oczu, wsuwając ręce w kieszenie.
Uśmiechając się do niego blado, Alma wyciągnęła rękę i uścisnęła lekko jego nadgarstek w wyrazie wdzięczności za udzieloną pomoc.
Ból… Gdyby tylko znał ogrom bólu, w którym żyła przez ostatnich kilka tygodni, nie dręczyłby jej tak długo tym niepotrzebnym zwlekaniem. To zaś… To nie wywoła bólu, tylko go zakończy.
Z zamyślenia wyrwało ją natarczywe pukanie do drzwi. Wsunąwszy pośpiesznie ampułkę do kieszeni swojej czarnej sukienki, splotła z przodu dłonie i wyprostowała ramiona.
– Tak?
Do środka wsunęła głowę Zippy, mandolinistka, powierniczka Almy i jej przyjaciółka, droga niczym siostra.
– Lagerführerin* Mandl tu jest! – syknęła. – Zaraz zaczynamy.
Alma podziękowała skinieniem głowy, wzięła swój futerał na skrzypce oraz batutę, i zabrała ze stołu partyturę. W drodze do drzwi obrzuciła swoje odbicie w lustrze ostatnim krytycznym spojrzeniem.
Więźniarki z kobiecej orkiestry były uważane za najbardziej uprzywilejowane w obozie. Nazywane obozową elitą, mogły chodzić w cywilnych ubraniach i nie musiały golić włosów. Były tymi, którym się poszczęściło, które nie musiały nadwyrężać pleców przy najcięższych pracach ani obawiać się przerażających selekcji. Były ulubienicami nazistów, które nie musiały obawiać się widma głodu ani przemocy, będącej na porządku dziennym w przypadku innych. „To dobry układ. Na co tu narzekać?” – tak powiedziała Zippy. Ale niewiele było godności w tak upokarzającej egzystencji, gdy odbierano komuś ostatnie powody do życia. Nie tylko odbierano… ale wydzierano siłą, w środku nocy, najokrutniejszymi ze sposobów – poprzez duszenie, palenie, a potem ciskanie do jeziora w postaci garści pyłu, dopóki nie zostało nic, oprócz pamięci.
Pamięci – i bólu: tępego, nigdy nie ustającego bólu, powoli zatruwającego jej krew, krew Almy.
Świadoma obecności fiolki spoczywającej bezpiecznie w jej kieszeni, Alma przygładziła swoje ciemne loki i poprawiła biały, koronkowy kołnierzyk. Dziś da swój ostatni występ. Nic nie stało na przeszkodzie, by pięknie się prezentowała.

* Lagerführerin – szef więźniarskiej części obozu, kierownik tzw. Wydziału III w strukturze niemieckich obozów koncentracyjnych. Pełnił jednocześnie funkcję zastępcy komendanta obozu w przypadku jego nieobecności [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza lub redaktora].

ROZDZIAŁ 1
AUSCHWITZ, LIPIEC 1943


Było mgliste popołudnie, a w bloku 10 było cicho i gorąco. Od czasu do czasu obozowa pielęgniarka odbywała swój nieśpieszny obchód, sprawdzając czy nie ma świeżych ciał. Niemal codziennie znajdowały kilka nowych. Nie żeby Alma liczyła, miała inne zmartwienia na głowie, jednak słyszała od czasu do czasu, wybudzona ze snu, jak pielęgniarki ściągają je z łóżek. Niektórzy z nich byli już chorzy, gdy spędzono ich wraz z Almą do pociągu w Drancy, gdzie znajdował się francuski obóz przejściowy. Inni zachorowali podczas podróży – i nic dziwnego: upchano ich w bydlęcych wagonach niczym sardynki w puszce, po sześćdziesiąt osób na jeden. Jeszcze inni zmarli wskutek nieudanych eksperymentów przeprowadzanych na miejscu, w Auschwitz.
Alma powoli powiodła wzrokiem po pomieszczeniu. Było dość duże: łóżka stały tak blisko siebie, że pielęgniarki miały problem z przechodzeniem między nimi. Najgorszy ze wszystkiego był jednak smród: potworny, przytłaczający odór zjełczałego potu, nieświeżych oddechów, toczonego gangreną ciała i brudnych ubrań, od którego ogarniały mdłości.
W przeciwieństwie do innych grup, tej, w której przybyła tu Alma, nie wysłano na kwarantannę. Nie zapędzono ich też prosto do gazu – zamiast tego otrzymali wątpliwą w najlepszym przypadku przyjemność trafienia tutaj, do bloku eksperymentalnego, piętrowego budynku o oknach zamkniętych, aby strzegły jego mrocznych sekretów przed potencjalnymi wścibskimi oczami.
Czasem któraś z pielęgniarek zlitowała się nad nimi i otwierała na kilka cennych sekund okna, żeby przewietrzyć pomieszczenie, jednak zasadniczo przynosiło to więcej szkody niż pożytku. Przyciągnięte odorem, do środka wpadały roje much i komarów, które rzucały się żarłocznie na wychudzone ciała, roznosząc przy tym jeszcze więcej chorób, i katując udręczone kobiety swoim bezustannym brzęczeniem i kąsaniem. Jeszcze więcej zakażonych ran, kolejne trupy zabierane przez pomocniczki o ogolonych głowach, z których jedna niezmiennie zapisywała liczbę zmarłych w swoich papierach, żeby dostarczyć później dane ich przełożonemu, doktorowi Claubergowi. Niesławny niemiecki porządek zaprowadzany przez żydowskich więźniów – Alma szybko dostrzegła ironię tego faktu.
Pierwszego dnia na bloku naiwnie próbowała prosić o leki, które zbiłyby jej gorączkę, ale została jedynie wyśmiana. Zebrawszy w sobie tyle godności, ile tylko zdołała zgromadzić w tych okolicznościach (dość trudny proceder, gdy właśnie zostało się ogolonym jak owca, a twoje imię i nazwisko zastąpił numer) zapytała o emitery promieni X, które zauważyła w pomieszczeniach na piętrze, jednak to pytanie pielęgniarki również zignorowały.
– Pilnuj swojego nosa. – To była jedyna odpowiedź, którą uzyskała od Blockälteste* Hellinger, jasnowłosej kobiety o surowej twarzy, z opaską blokowej na lewym ramieniu. Wszystko wskazywało na to, że pielęgniarki, nawet mimo iż same były więźniarkami, nie były zbyt skore do nawiązywania przyjaźni pośród nowo przybyłych.

* Blockälteste – w niemieckich obozach koncentracyjnych starszy kapo lub „zaufany więzień”, współpracujący ze służbą SS. Był odpowiedzialny za dystrybucję żywności i miał uprawnienia dyscyplinarne w stosunku do pozostałych więźniów.

– Zdaję sobie sprawę z tego, że to nie Ritz, ale gościnność pozostawia tu wiele do życzenia – oświadczyła chłodno Alma.
Zaskoczona pielęgniarka podniosła głowę znad podkładki z klipsem i spojrzała na nową więźniarkę, mrugając ze zdziwieniem. W całym bloku nastała cisza jak makiem zasiał. Spojrzenia wszystkich zwróciły się nagle w jej stronę i Alma doszła do wniosku, że mało kto pozwalał tu sobie na pyskowanie.
– Z francuskiego transportu? – Hellinger zmierzyła Almę od stóp do głów zimnym spojrzeniem. Mówiła po niemiecku poprawnie, ale z silnym węgierskim akcentem. – Powinnam była się domyślić. Najbardziej zadzierające nosa zdziry zawsze są stamtąd.
– Jestem Austriaczką. – Alma uśmiechnęła się do niej.
– Jeszcze lepiej. Starocesarskie ambicje. Eses szybko cię ustawi, Wasza Wysokość.
– Podobałoby ci się to, co?
Ku jej zaskoczeniu, Hellinger wzruszyła obojętnie ramionami.
– Mi to bez różnicy. Zostałam wyznaczona na najstarszą na bloku, żeby pilnować porządku, a nie zawracać sobie wami głowę. Do końca przyszłego tygodnia połowa z was zdechnie, a reszta zostanie wypuszczona przez komin w ciągu najbliższych trzech miesięcy. To znaczy, o ile będziecie miały dość szczęścia, żeby przeżyć tak długo po przeprowadzeniu zabiegu.
Zabiegu…
Alma wiedziała, że obok ich sali znajduje się sala pooperacyjna, ale nie miały do niej dostępu.
– A więc zgłoś mnie jako ochotniczkę – wycedziła hardo. Niczym zaszczute zwierzę, obnażała zęby w ostatniej zwodniczej próbie – nie tyle, by skrzywdzić wroga, ile przekonać samą siebie, że się nie boi. – Wszystko mi jedno. Im wcześniej to wszystko się skończy, tym lepiej.
Spodziewała się, że za chwilę nastąpi wybuch – więźniarki były bite z powodu najlżejszego przewinienia – jednak najstarsza na bloku, o dziwo, milczała. Wydawało się, że rozważa przez chwilę jej słowa w myśli, po czym dała Almie gestem znak, by ta poszła za nią. Spoglądając podejrzliwie na Hellinger, Alma ruszyła za nią na słabo oświetlony korytarz. Znalazła ją tuż obok drzwi do sali pooperacyjnej, które pielęgniarka trzymała dla niej otwarte. Gdy Austriaczka podeszła do niej z obawą, blondynka drwiącym gestem zaprosiła ją do środka:
– Proszę przodem, Wasza Wysokość.
Powietrze cuchnęło tu jeszcze gorzej niż w sąsiedniej sali. Hellinger zatrzymała się przy pierwszej pryczy, na której leżała kobieta o twarzy tak bladej i tak mocno zroszonej potem, że przypominała pośmiertną maskę ze stopionego wosku.
Z mrożącą krew w żyłach nonszalancją Hellinger podciągnęła rąbek koszuli nocnej pacjentki. Alma poczuła, jak żołądek ściska jej się z obrzydzenia, jednak zrobiła wszystko, co w jej mocy, by nie pokazać po sobie odrazy. Podbrzusze kobiety pokrywały pęcherze – zaczerwieniona skóra zwieńczona czarnymi strupami. Tuż nad kością łonową ciągnęła się długa, niechlujnie zszyta rana, z której unosił się obrzydliwy odór.
– Bezkrwawa sterylizacja – wyjaśniła Hellinger beznamiętnym tonem profesora akademickiego. – Jajniki napromieniowane ekstremalną dawką i usunięte, w celu sprawdzenia, czy zabieg się udał. Promienie X są tak silne, że powodują dotkliwe poparzenia. Operację przeprowadzono w głównej mierze bez znieczulenia. Jak sama widzisz, wdała się paskudna infekcja – nie, żeby doktor Clauberg zbytnio się tym przejmował. Próbują ustalić optymalną dawkę, która nie będzie powodowała takich obrażeń, jednak póki co efekty są, jakie są. – Zasłoniła podbrzusze kobiety i posłała Almie znaczące spojrzenie.
Austriaczka przez długą chwilę stała bez ruchu.
– Czy… czy mają jakiś system? – spytała w końcu, gdy odzyskała głos. – Mam na myśli ich metody selekcji więźniarek.
– To Niemcy. – Hellinger uśmiechnęła się do niej, pierwszy raz od momentu, gdy zaczęły rozmawiać, chociaż w oczach Almy jej uśmiech wyglądał bardziej jak skwaszony grymas. – Wszystko jest skrupulatnie liczone, w porządku numerycznym. Póki co przeprowadzili procedurę na numerach od 50204 do 50252.
Alma spojrzała na swoje przedramię, na którym wytatuowano bladoniebieskim tuszem numer 50381.
Hellinger również na niego zerknęła i rysy jej twarzy nieco złagodniały.
Alma podniosła na nią wzrok i spojrzała na nią z determinacją lśniącą w jej czarnych oczach.
– Czy mogłabym prosić cię o pewną przysługę?
Hellinger wzruszyła ramionami.
– Czy można tu dostać skrzypce?
– Skrzypce?
Wszystko wskazywało na to, że proszenie w Auschwitz o instrument muzyczny było tak samo nie do pomyślenia, jak odpyskowanie przełożonej.
– Jesteś… skrzypaczką, czy kimś w tym stylu?
– Kimś w tym stylu. Nie grałam od ośmiu miesięcy. Jak się domyślam, nie zostało mi zbyt wiele czasu. Jeśli to możliwe, bardzo chciałabym zagrać ten jeden, ostatni raz. O ile oczywiście w tym miejscu osoby skazane na śmierć mogą liczyć na spełnienie ich ostatnich życzeń…
Hellinger obiecała jej, że zobaczy, co da się w tej sprawie zrobić. Zerknęła jeszcze jeden raz na bladą dłoń Almy, jakby zastanawiała się nad ujęciem jej we własną, ale najwyraźniej w ostatniej chwili zmieniła zdanie i wyszła bez słowa z sali. Dawanie nadziei osobie skazanej na śmierć było zwyczajnie okrutne.
Nim Alma ruszyła w ślad za nią, stała jeszcze przez chwilę w bezruchu nad łóżkiem tej ledwie obecnej duchem kobiety, zazdroszcząc tym, których dusze uleciały wraz z gazem, nim tu przybyła.

Kolejne dni ciągnęły się nieznośnie w nieskończoność. Te same elementy rutyny, przełamujące nudę: mętna lura na śniadanie (Niemcy nazywali ją „kawą”), doktor Clauberg dokonujący obchodu („Otwórz usta, chcę zobaczyć twoje zęby”), Francuzka modląca się w kącie po łacinie, kiwająca się w tył i w przód z dłońmi splecionymi tak mocno, że aż bielały jej knykcie.
Na drugie śniadanie kolejna porcja mętnej wody – według Niemców „zupa”. Tym, które miały szczęście, trafiał im się w niej kawałek zgniłej rzepy. Sylvia Friedmann, żydowska więźniarka-pielęgniarka i pierwsza asystentka doktora Clauberga, wyczytująca numery ze swojej listy. Kobieta w kącie kiwająca się jeszcze mocniej, miotająca się i wyjąca wniebogłosy, podczas gdy dwie salowe ściągały ją z łóżka i wyprowadzały na korytarz. Dławiąca, przytłaczająca cisza.
Hellinger zabierająca prześcieradła i koszule nocne do dezynfekcji. Nagie, ogolone do łysa kobiety stojące na baczność, poddające się w milczeniu doktorowi Claubergowi, obmacującemu ich piersi. Ktoś najwyraźniej zgłosił, że któraś z nich jest ciężarna. Doktor Clauberg, drapieżnie uśmiechnięty, pocierający palcami przed twarzą jednej z nich: „Mleko!”. Tym razem wybrana ofiara wyszła za nim w ciszy, bez pomocy salowych.
Obiad: chleb z trocin i odrobina margaryny, zlizywanej łapczywie z palców. Belgijka zajmująca sąsiednią pryczę, łkająca rozpaczliwie za matką, z głową przykrytą kocem – szlochająca w niego stłumionym, urywanym kwileniem, jakby nie chciała przeszkadzać reszcie.
Noc. Łzy – morze łez wylewanych przez otaczające ją kobiety; stłumione modlitwy, wymawiane szeptem imiona ukochanych, powtarzane w nieskończoność w kadiszu, którego nie mogła już słuchać.
I w końcu cisza i bezruch. Srebrzyste światło księżyca, padające przez szczeliny w oknie na ramiona Almy. Niewidzialne skrzypce w jej dłoniach. Jej palce, przebierające po podstrunnicy, trzepoczące niczym skrzydła motyla… Smyczek w prawej dłoni, całujący struny. Na zewnątrz wozy pancerne Sanitatskraftwagen, udające ciężarówki Czerwonego Krzyża, zabierające ciała z sąsiedniego bloku 11. Alma widywała je przelotnie przez szpary w okiennicach, odjeżdżające w stronę krematorium. W jej głowie: „Opowieści z Lasu Wiedeńskiego” Straussa.
Muzyka.
Pokój.
Spokój.
Świat, w którym miejsce takie jak Auschwitz nie miało racji bytu.

– Alma? Alma Rosé?
Młoda pielęgniarka o świeżej, ładnej twarzy, przyprowadzona przez Hellinger do sali, mówiła po niemiecku z silnym holenderskim akcentem. Almę zalała nowa fala wspomnień dawnych, szczęśliwszych czasów spędzonych w Holandii, w której tamtejsze rodziny dały jej schronienie przed nazistami. W Europie pustoszonej przez wojenną zawieruchę wszystko błyskawicznie się zmieniało, jednak lojalność jej gospodarzy pozostała taka sama. Ryzykując własnym życiem kryli ją przed Gestapo i nie prosili o nic w zamian – za wyjątkiem obdarzania ich odrobiną jej cudownego talentu: muzyki. Alma zaś bardziej niż skwapliwie spełniała ich życzenie. Zawdzięczała nie tylko wolność, ale i życie tym odważnym, bezinteresownym ludziom. Odpłacanie im się za gościnność i serce muzyką było jedynym, co mogła zrobić. Przenosili się z domu do domu, w miarę jak plotki o nalotach Gestapo narastały do prawdziwie przerażających rozmiarów, ale niezależnie od tego, gdzie się ukrywała, niezmiennie czuła się mile widziana i bezpieczna.
Nie mogła nie rozpoznać twarzy stojącej teraz przed nią młodej dziewczyny. Nigdy nie zapominała przyjaznych uśmiechów tych, którzy przez tak długi czas ją chronili. Mimo to wszystko wskazywało na to, że dziewczynie zajęło nieco czasu, nim ją rozpoznała. Alma nie oglądała swojego odbicia w lustrze od wielu dni… czy może tygodni? Jednak dojmująco zdawała sobie sprawę z tego, że nie wygląda zbyt imponująco: nie była już świetną skrzypaczką w eleganckiej wieczorowej sukni z odkrytymi plecami, nie dało się zaprzeczyć.
– Magda, czy wiesz, kto to jest? To sama Alma Rosé! – piała z zachwytu pielęgniarka, zwracając się do Blockälteste Hellinger. – Jest skrzypaczką. Bardzo sławną w Austrii. – Mylnie interpretując milczenie Almy, przedstawiła się pośpiesznie: – Nazywam się Ima van Esso. Grała pani w naszym domu w Amsterdamie. W 1942, sonatę Telemanna. Pamięta pani?
Oczywiście, że pamiętała. Ciepły dom, ogrzewany wbrew niemieckim przepisom, nielegalne zgromadzenie miłośników muzyki, eleganckie krzesła pochodzące z różnych kompletów mebli ustawione w półkolu… Kobiety w sukniach wieczorowych i mężczyźni w garniturach, wszyscy wpatrzeni w nią – kobietę, którą uwielbiali i dla której narażali się na gniew Gestapo, byle tylko usłyszeć jeszcze raz, jak gra.
– Akompaniowałaś mi. Na flecie – zdołała jakimś cudem wykrztusić Alma. Wspomnienia bolały. Dziwnie było trzymać znów dłoń Imy. To było bezradosne spotkanie, w koszmarnych okolicznościach. Gdy ostatni raz się widziały, Alma wciąż była wolna.
Ima uśmiechnęła się do niej promiennie.
– Tak! Jak to miło z pani strony, że pani pamięta! Byłam taką amatorką… Na pewno miała pani wrażenie, że nie dorastam pani do pięt!
Alma poczuła, że zaczyna jej drżeć dolna warga, więc przygryzła ją mocno.
– Nonsens. Grałaś wspaniale. – Była z siebie dumna, że udało jej się zachować pozory spokoju. Zadany sobie ból fizyczny czynił cuda, jak zawsze.
Magda Hellinger gwizdnęła cicho przez zęby.
– Och, a więc mamy tu gwiazdę? Dlaczego nic nie powiedziałaś, gdy prosiłaś mnie o te przeklęte skrzypce?
– A czy trzeba być gwiazdą, żeby móc tu zagrać na skrzypcach? – odpowiedziała pytaniem Alma, ostrzej niż zamierzała.
– Niekoniecznie, ale to pomaga, jeśli próbujesz je zdobyć – wyjaśniła Hellinger. – Organizowanie pewnych rzeczy w Auschwitz wymaga wielkiego wysiłku. Skombinowanie twoich skrzypiec będzie kosztowało sporo zachodu. Jedyną osobą, która cokolwiek wie tu o muzyce jest ta mała Fräulein. Nie miej mi za złe, ale musiałam się najpierw z nią skonsultować.
Ima szarpała już Magdę za rękaw, zaglądając Blockälteste błagalnie w oczy.
– Och, Magdo, kochana, załatw je dla niej! Padniesz ze zdumienia, gdy usłyszysz, jak niesamowicie gra! Jest prawdziwą wirtuozką, możesz mi wierzyć. Poczujesz się jak w Operze Wiedeńskiej…
– Opera Wiedeńska, też mi coś – mruknęła pod nosem Magda, oglądając się na drzwi. – Nawet jeśli załatwię je przez Zippy, jak niby miałaby tu potajemnie zagrać? A może sugerujesz, że powinnyśmy urządzić prawdziwy koncert, tuż pod samym nosem doktora Clauberga?
– Doktor Clauberg i SS Blockführerin wyjeżdżają o szóstej. – Ima nie zamierzała się poddać. – I wrócą dopiero jutro rano. Mało kto będzie się tu kręcił. Postawimy kilka dziewczyn na straży, żeby ostrzegły nas, gdyby ktoś zbliżał się do bloku.
– A co z blokiem jedenastym? Nie sądzisz, że usłyszą, jak gra?
Po chwili milczenia Ima wzruszyła ramionami, a na jej twarzy pojawił się łagodny, smutny uśmiech.
– Tam są sami straceńcy. Czy naprawdę sądzisz, że przed pójściem pod ścianę doniosą Eses o ostatniej pięknej rzeczy, jaką usłyszeli?
Ku zaskoczeniu Almy, Magda przyszła do niej ze skrzypcami już nazajutrz. Najstarsza na bloku wydobyła je z chytrą miną z poszewki na poduszkę i podsunęła zdumionej Almie pod nos; w jej oczach lśniła duma.
– Zippy przesyła pozdrowienia.
Alma chwyciła instrument muzyczny za gryf – z taką łapczywością, jaką inni więźniowie okazywali jedynie na widok chleba.
– Kim jest Zippy? – spytała, w głównej mierze z grzeczności.
Całą jej uwagę przyciągał instrument, nadal jeszcze oblepiony resztkami słomy pochodzącymi z miejsca, w którym go ukryto. Powoli, niemal nabożnie, Alma pieściła palcami powierzchnię instrumentu. Minęło osiem miesięcy – osiem koszmarnie długich miesięcy – odkąd trzymała w dłoni guadagniniego, swego wiernego towarzysza, którego musiała zostawić na przechowanie u swojego kochanka w Utrechcie.
Ścisnęło ją w gardle, gdy przypomniała sobie ciepłe dłonie Leonarda na jej mokrych policzkach i jego zapewnienia, że na pewno wróci, zanim się spostrzeże – i że jej skrzypce będą u niego bezpieczne, czekając na jej powrót, tak samo jak on…
Przyłapała się na tym, że z dziwnym, chłodnym cynizmem zastanawia się, czyje łóżko ogrzewa teraz jej Leonard – podobnie jak przed nim Heini. W ciągu ostatnich kilku lat przyzwyczaiła się do tego, że mężczyźni mają w zwyczaju zdradzać – w przeciwieństwie do jej skrzypiec, zawsze wiernych. Jej guadagnini był z nią, gdy jej pierwszy mąż Váša poprosił ją o rozwód, był też przy niej, gdy jej kochanek Heini uciekł, zostawiając ją samą w przedwojennym Londynie. Nie mógł pogodzić się z myślą, że Alma jest główną żywicielką rodziny. Czuł również dyskomfort na myśl o konieczności zaczynania od zera z kobietą, której przysięgał, że kocha nad życie zaledwie kilka tygodni przed tym, jak opuścili ojczystą Austrię wraz z ojcem Almy. „Biedny Heinrich” – westchnęła w duchu z ponurym rozbawieniem. Nie miał nawet dość odwagi, by spojrzeć jej w oczy przed swoją pośpieszną rejteradą. Uciekła z Austrii, aby ratować życie. On wrócił do Wiednia, by ratować własne – wygodne, pozbawione zbędnych trudów.
– Kim jest Zippy? – parsknęła cicho Magda z konspiracyjną miną. – Wystarczy, że ja to wiem. Ty nie musisz. A teraz… Odłóż je i nawet nie myśl o tym, by choć je tknąć, dopóki nie powiem ci, że to bezpieczne. Czy to jasne?
– Tak.
– Powinnaś powiedzieć, „Jawohl, Blockälteste!”. – Kiedy Alma spojrzała na nią ostro, twarz Magdy rozświetlił niespodziewany uśmiech. – Nie musisz mi odpowiadać tą idiotyczną wojskową formułką, dopóki jesteśmy tu tylko my. Ale lepiej pamiętaj o tym w obecności nadzorczyń Eses, doktora Clauberga czy doktora Wirthsa. Im też odpowiadaj w ten sam sposób, inaczej dostaniesz cięgi. To znaczy, może nie od doktora Wirthsa, w gruncie rzeczy jest rozsądny i nie ma skłonności do wybuchów. Jeśli chodzi o ścisłość, to właśnie dzięki niemu mamy na bloku prześcieradła, koszule nocne, ręczniki, a nawet mydło. Ale inni… Nie są tak łaskawi. Eses przykłada dużą wagę do dyscypliny.
Alma jakby jej nie słyszała – wciąż wpatrywała się w skrzypce z błogim uśmiechem.
Magda Hellinger już, już odwracała się, żeby odejść, gdy jej uszu dobiegło niespodziewane:
– Dziękuję, Blockälteste.
Z pewnym zdziwieniem spostrzegła, że się uśmiecha.
– Nie ma za co, Wasza Wysokość – odpowiedziała.

Tego wieczoru zachodzące słońce barwiło chmury od spodu na odcień delikatnego różu. Do obozu wróciły już brygady zewnętrzne i wszędzie panowała cisza. Psy stróżujące spały w swoich klatkach, zamknięte na noc. Tylko w bloku 10 panowało szalone podekscytowanie. Kobiety – oprócz, oczywiście, tych przykutych do łóżek – przesunęły swoje prycze, aby zrobić miejsce na prowizoryczną scenę na przedzie sali. Trzymając w dłoni skrzypce, Alma przestępowała z nogi na nogę, zniecierpliwiona, z nerwami napiętymi jak postronki, jakby lada chwila znowu miała grać dla wiedeńskich elit, a nie dla tego żałosnego, udręczonego stadka.
W końcu wszystko było gotowe. W bloku eksperymentalnym zapanowała niezmącona cisza. Wychodząc przed publiczność, Alma podniosła smyczek do strun i przymknęła oczy. Spokój zapadającego zmroku zmąciła pierwsza długa, drżąca nuta. Dźwięk zamilkł nagle, a po krótkim wahaniu rozbrzmiał znowu, przybierając stopniowo na sile i zmieniając się w crescendo pasaży. W ułamku sekundy nazwa tego miejsca, Auschwitz, przestała istnieć w umysłach zgromadzonych. Już ich tu nie było. Zamknięte oczy, rozmarzone uśmiechy na umęczonych twarzach, ciała kołyszące się lekko w rytm muzyki – każda z kobiet pogrążona we własnym świecie, w którym piękno znów miało sens, w którym wirowały znów w ramionach kochanków w takt walca wiedeńskiego, w którym ich bliscy wbrew wszystkiemu nadal żyli – bo muzyka jest wieczna, podobnie jak wspomnienia.
W kącie sali Ima płakała bezgłośnie, trzymając przy ustach swoją chusteczkę pielęgniarki. Wsparta o ścianę Magda pocierała klatkę piersiową, jakby czuła fizyczny ból na samo wspomnienie o tym, że kiedyś naprawdę istniało coś poza tym okrutnym światem, w którym setki tysięcy jej pobratymców było bestialsko mordowanych. Uśmiechała się jednak przy tym, bo wraz z bólem ponownie rozpaliła się w niej nadzieja – nadzieja na to, że być może nie wszystko było jeszcze stracone, skoro nawet za murami Auschwitz można było odnaleźć podobne piękno.
Z palcami rozedrganymi od muzyki, Alma otworzyła oczy i uśmiechnęła się figlarnie do swojej oszołomionej publiczności.
– Na co jeszcze czekacie? – Rozdarł nagle nabrzmiałą nabożnym szacunkiem ciszę jej głos. – Myślicie, że gram ot tak, dla siebie? To nie tylko niegrzeczne, wręcz niemoralne: siedzieć podczas walca, jakby się kij połknęło! Tańczcie! No? Drogie panie: wstawajcie i tańczcie! Nie wierzę, że sprawili, że zapomniałyście już jak tańczyć.
Przez kilka chwil dziewczyny popatrywały na siebie niepewnie. Sam pomysł wydawał się szokująco niewłaściwy. Jednak wówczas sama Magda ruszyła zdecydowanym krokiem ku jednej z prycz, ukłoniła się teatralnie i wyciągnęła w stronę jednej z kobiet dłoń z galanterią, której nie powstydziłby się żaden dżentelmen ze Starego Cesarstwa.
– Madame Milo, czy zechciałabyś uczynić mi ten zaszczyt?
Dziewczyna, którą Magda nazywała Milą, bez wahania ujęła rękę węgierskiej Blockälteste w swoją szczupłą dłoń. Chichocząc z niedowierzaniem i zachwytem, zaczęły wirować w ciasnej przestrzeni w pobliżu zaimprowizowanej sceny – boso, plącząc się co i rusz w rąbki swoich długich koszul nocnych. Już wkrótce dołączyła do nich kolejna para, a potem jeszcze jedna – tańczyły przed wpatrzoną w nie zamglonym wzrokiem Almą, na którą wreszcie, pierwszy raz od wielu długich miesięcy, spłynął spokój. Dzięki mocy swojej muzyki dała tym kobietom nieco wolności na kilka cennych chwil. Teraz mogła umrzeć szczęśliwa.

 
Wesprzyj nas