Strach, lęki i fobie często determinują ludzkie działania, wiele osób próbuje z nimi walczyć, wiele nie potrafi sobie z nimi poradzić. Z takimi właśnie ograniczeniami muszą zmierzyć się bohaterowie powieści Tomasza Bartosiewicza. Czy zdołają wyjść cało z pojedynku z własną psychiką?
Policjantkę Urszulę Białą poznajemy w trakcie starcia z wyjątkowo agresywnym napastnikiem. Na szczęście to tylko ćwiczenia z podinspektorem Stańczakiem i tym razem kobiecie nie grozi prawdziwe niebezpieczeństwo. Biała ćwiczenia w sali treningowej traktuje jako element rehabilitacji i terapii po tragedii, która dotknęła ją pół roku wcześniej. Wtedy w wypadku samochodowym zginął jej mąż a ona sama doznała poważnych obrażeń. Zdarzenie odbiło się także na jej stanie psychicznym, kobieta usiłuje walczyć ze smutkiem, żalem i tęsknotą, w czym pomaga jej wierny mops Marlon i koledzy policjanci.
Punktem zwrotnym w monotonnym życiu rekonwalescentki staje się tragiczna śmierć młodej kobiety. Wstępne ustalenia prowadziły do wniosku, że był to bardzo nieszczęśliwy wypadek – kobieta w trakcie biegania po lesie ześlizgnęła się ze zbocza i poniosła śmierć wpadając na stare ogrodzenie z drutu kolczastego. Jednak w tej sprawie jest wiele niejasności, a gdy pojawiają się nowe dane – w tym informacja, że kobieta cierpiała na aichmofobię – lęk przed ostrymi przedmiotami, policja rozpoczyna śledztwo pod kątem potencjalnego morderstwa. Szef Białej, inspektor Jerzy Chodorow, włącza ją do działań.
Wkrótce w mieście dochodzi do kolejnych zabójstw i szybko okazuje się, że wszystkie ofiary miały swoje lęki i fobie. Czy Urszula Biała, coraz mocniej zaangażowana w śledztwo, sama nie wolna od własnych strachów, może także znaleźć się na celowniku mordercy? Czy zdąży rozwikłać zagadkę Lichwiarza i jaka będzie za to cena?
autorowi całkiem dobrze udało się wprowadzić nutę niepokoju, skierować czytelnika na manowce i zaabsorbować opowiadaną historią
Początek powieści „Lichwiarz” wygląda jak klasyczny intrygujący kryminał. Jest nieszczęśliwy wypadek, który okazuje się nie być wypadkiem, są ofiary charakteryzujące się wspólnymi cechami, co wskazuje na seryjnego zabójcę, są policjanci zmagający się z własnymi problemami, dramatyczne wydarzenia i zwroty akcji. Jednak wraz z rozwojem fabuły pojawiają się elementy nietypowe dla klasycznego kryminału, bliższe horrorowi i powieści grozy. Ten zabieg autora nie jest niczym nowym, stosowali go już pisarze tacy jak Stephen King, Dean Koontz czy Graham Masterton, balansując na krawędzi gatunków czy wprowadzając do fabuły elementy wydawać by się mogło nadprzyrodzone, które ostatecznie okazywały się jak najbardziej ziemskie i z tego świata.
Nie inaczej jest i u Tomasza Bartosiewicza, któremu całkiem dobrze udało się wprowadzić nutę niepokoju, skierować czytelnika na manowce i zaabsorbować opowiadaną historią. Gęstniejąca atmosfera, coraz bardziej mroczny nastrój, wyłaniają się ze standardowego śledztwa, budząc niepokój u bohaterów, a co za tym idzie, także u czytelnika. Arsenał lęków się rozrasta, pojawiają się zjawiska sprawiające wrażenie nadnaturalności, a wyobraźnia czytelnika zaczyna szybować na wysokich obrotach, bez limitów w budżecie na efekty specjalne. Narracja prowadzona z udziałem niedopowiedzeń, oszczędnym opisem zdarzeń, dającym więcej pytań niż odpowiedzi, sprawia, że zaciekawienie czytelnika narasta i będzie tak aż do ostatniej strony. Zresztą najlepiej przekonajcie się o tym sami. ■Robert Wiśniewski
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Lichwiarz
Wydawnictwo Initium
Premiera: 15 listopada 2021
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Część pierwsza
I
Jej ciało przeszył lodowaty dreszcz, gdy ostrze noża przysunęło się bliżej podbródka. Gorący oddech mężczyzny prześlizgnął się po jej karku. Jedną ręką boleśnie wykręcał jej nadgarstek. Ramieniem drugiej przyciskał ją mocno do siebie. Nie mogła złapać tchu. Krótki, urywany oddech wyrywał jej się z piersi, nieznacznie tylko odsuwając widmo omdlenia. Wiedziała, że musi się wyrwać i musi to zrobić jak najszybciej. Spięła każdy mięsień w swoim ciele. Postarała się uspokoić oddech. Wczuć się w rytm tego, jak oddychał mężczyzna za nią. Dostroić się do jego reakcji i zaatakować, kiedy będzie się tego najmniej spodziewał.
– Na co czekasz? Mam ci zaśpiewać? – wyszeptał jej do ucha. Niemal czuła na skroniach jego szeroki, szyderczy uśmiech.
Nie wytrzymała.
Rzuciła się do przodu, by wyswobodzić się z uścisku. On jednak był silniejszy i szybszy. Gdy przyciągał ją z powrotem do siebie, na jej twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Zrobił to z elegancją i lekkością. Zupełnie jakby nie była dorosłą kobietą, tylko małym, wyrywającym się szczeniakiem.
Nagle ją puścił.
Upadła na kolana, odruchowo chwytając się za krtań, tuż pod wilgotną, krwistoczerwoną smugą. Mężczyzna spokojnie wyminął ją i stanął tak, aby mogła go zobaczyć. Jej serce kołatało, krew dudniła w uszach. On uśmiechnął się szeroko i przykucnął, spoglądając jej prosto w oczy.
– Nie żyjesz, Biała – powiedział. Po czym stuknął ją delikatnie trzonkiem noża w czoło.
– Idioto, to bolało! – powiedziała, łapiąc w końcu oddech. Nerwowo ścierała z szyi resztki czerwonej farby.
– Pomyśl więc, co byś czuła, gdyby to był prawdziwy nóż? – spytał, chowając atrapę do kieszeni.
– Podinspektorze Stańczak! Znów mordujecie moich najlepszych funkcjonariuszy? – odezwał się przytłumiony głos.
Z samego jego brzmienia dało się wyczuć, że należał do starszego człowieka przygniecionego wręcz bagażem doświadczeń. Rzut oka na mężczyznę tylko potwierdzał te przypuszczenia. Setki zmarszczek na twarzy kontrastowały z kruczoczarnymi włosami, które dopiero kilka tygodni temu zaczęły płowieć w upalnym słońcu. Umięśnione, szczupłe ciało, którego kiedyś zapewne nie powstydziliby się żadni playboye tego świata, teraz już nieco obwisło. Zszarzało przez lata wdychania wyziewów z miejskich ulic, pokrywając się kamuflującą siatką popękanych żył i nielicznych wątrobianych plam. Zszedł do nich z widowni dziarskim krokiem, rozglądając się dookoła szarymi oczami, w których nadal tlił się młodzieńczy żar. Wyprasowane w kant, czarne spodnie szeleściły, gdy szedł po schodach. Przyozdobiona czarnym krawatem koszula była biała do tego stopnia, że zdawała się świecić własnym, delikatnym blaskiem. Nieskazitelny obraz poważnego i szanowanego człowieka zaburzała tylko reprezentująca szczyty bezguścia ciemnobrązowa, wełniana kamizelka w pochyłą kratę, wydziergana zapewne jeszcze przez jego matkę. Do sali ćwiczeń wszedł postrach posterunku – inspektor Jerzy Chodorow.
– Dzień dobry, panie komendancie! W żadnym wypadku, nikogo tu nie mordujemy, panie komendancie! – odpowiedział lekko zdenerwowany Stańczak, prostując się niczym porażony prądem. Triumfalne uniesienie i dziecinna wręcz radość uleciały z niego jak powietrze z przebitego materaca. Inspektor Jerzy Chodorow zmierzył go pogardliwym spojrzeniem, które ciężko trenował przez wiele lat służby.
– Rozprężcie pośladki, bo wam szorty zjeżdżają – powiedział służbowym tonem, co czyniło całą sytuację nieco komiczną.
Grzegorz Stańczak uśmiechnął się nerwowo. Szerokie barki opadły lekko, a pod krótko ostrzyżonymi blond włosami zaczęły się szklić krople potu. Główny instruktor samoobrony kulił się przed wzrokiem przełożonego jak zbity pies. Był o głowę niższy od Chodorowa, co jednak nie było szczególnym wyróżnieniem. Mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt komendant górował nad wszystkimi, nawet pomimo tego, że wiek zaczął już lekko przygniatać go do ziemi.
– Możecie się oddalić, podinspektorze – odparł.
Stańczak zasalutował niezgrabnie, skinął głową swojej niedoszłej ofierze i udał się w stronę drzwi. Przystanął jeszcze na chwilę przed wyjściem i się odwrócił. Ogarnęło go nieprzyjemne uczucie, jakby zostawiał Białą na pastwę wilków. No, może jednego, ale bardzo groźnego wilka.
Kobieta odetchnęła ciężko, czując się lekko nieswojo. Patrząc w podłogę, szukała punktu zaczepienia dla wzroku. Czegoś bardziej fascynującego od starej gumy do żucia czy przetartej linii środkowej boiska. Czegoś, na co mogłaby wskazać i krzyknąć: O Boże, co to?!, lub czym przynajmniej odwróciłaby uwagę komendanta od faktu, że nie powinno jej tu być. Urszula Biała stała na środku sali treningowej zażenowana jak dzieciak przyłapany na kradzieży w cukierni. Teraz zaś przyszedł zły Pan Policjant i pewnie da jej po głowie lub w hańbie każe odwieźć ją do domu.
– Biała… – zaczął komendant, okrążając ją powoli. Sam szukał jakiegoś oparcia dla oczu. Wyglądał na mocno zmieszanego, niepewnego. Zupełnie jakby zły Pan Policjant sam miał już zbyt dużo na sumieniu. Było to do niego niepodobne.
– Panie komendancie, to ja go namówiłam na trening. Nie chciał nawet o tym słyszeć, ale dziś akurat sala była wolna… – zaczęła się gorączkowo tłumaczyć, gestykulując przy tym, jakby opowiadała najlepszą bajkę na ziemi. Uciszył ją gwałtownie uniesieniem dłoni.
– Jak noga? – spytał. Na jego twarzy widać było ulgę, jakby wraz z tym pytaniem zrzucił z siebie jakiś wielki ciężar. Popatrzył jej prosto w oczy.
– Całkiem… – zaczęła, próbując unikać jego spojrzenia. Nic to nie dało. Jego wzrok wypalał w niej dziury na wylot i w milczeniu oglądał wszystko, co się dzieje w środku. W głowie, sercu, duszy i kieszeniach. – Do dupy – dokończyła.
Wzięła dwa głębokie wdechy, zanim znów podjęła temat:
– Lekarze mówią, że siła uderzenia zmiażdżyła kość, zerwała ścięgna i uszkodziła nerwy. Podobno to cud, że jeszcze mogę chodzić.
Mimowolnie spojrzała na lewą nogę, po której biegła dość świeża, jasnoróżowa blizna. Swój początek brała niedaleko kostki, końcem sięgała do połowy uda. Pod skórą, od strony piszczeli, wyraźnie odznaczyły się metalowe śruby i szyny. Wzdrygnęła się na ten widok. Jej myśli na chwilę odbiegły gdzieś daleko. W miejsce, w którym ból i cierpienie przyjęły dla niej zupełnie nowy wymiar.
– To kiedy staniesz na nogi? – rzucił, nieświadomie wyrywając ją z pewnego ciemnego miejsca wewnątrz jej głowy.
– No, jak widać, już stoję – odpowiedziała z lekkim uśmiechem.
– Chodziło mi o to, kiedy będziesz mogła wrócić do służby.
– Czeka mnie jeszcze pół roku rehabilitacji, a potem… jak to powiedział mój lekarz, „zobaczy się” – mruknęła.
Chodorow pokiwał głową, rozglądając się po sali. Nie wiedziała, czy to jeszcze przyjacielska pogawędka, czy już przesłuchanie. Być może po latach służby dla inspektora zatarła się granica między jednym a drugim. – Wiesz, że powinnaś teraz siedzieć w domu, prawda? Odpoczywać, nie przeciążać się…
– Kiedy ja już nie mogę tam wytrzymać! – przerwała mu. Zakryła natychmiast usta, jakby chciała tym samym powstrzymać wypowiedziane słowa przed dotarciem do jego uszu. Gdy zorientowała się, że patrzy na nią wyczekująco, postanowiła kontynuować: – Wszystko, co tam widzę, przypomina mi o nim. Wszędzie widzę coś, co należało do niego. Nie mogę nawet patrzeć na swojego psa tylko dlatego, że dostałam go od niego! Nie mogę odpocząć, bo chodzę w kółko po mieszkaniu, zupełnie jakbym bez przerwy go…
– Szukała? – dokończył za nią. Teraz dopiero się zorientowała, że od jakiegoś czasu stoi do niej tyłem. Założył ręce za plecy i wystawiał twarz do mętnych promieni słońca padających przez jedno z wielu niewielkich, podsufitowych okienek. – Wiem, że próbujesz czymś zająć myśli… oderwać się. Dlatego nie jestem tu po to, żeby cię stąd wyrzucać. Wręcz przeciwnie, cieszę się, że chcesz utrzymać formę…
Na chwilę zawiesił głos. Kolejny oddech, który wziął, zdawał się znacznie cięższy od wszystkich poprzednich. Jakby wdychał cement ze smołą.
– Przyszedłem, bo potrzebuję twojej pomocy. – Odwrócił się do niej. Spod betonowej maski siejącego postrach komendanta patrzyły na nią oczy błyszczące wyrozumiałością. Przez chwilę poczuła, że łączy ich w rzeczywistości coś więcej niż tylko praca. Jakby dzielili ze sobą jakiś mroczny sekret. Tajemnicę, której nie można było wyczytać z ksiąg czy internetu. Byli jak dwaj członkowie tego samego, tajemnego bractwa, rozpoznający się po znakach, na które zwykły śmiertelnik nie zwróciłby uwagi. Zanim zdążyła uchwycić się tej myśli, wszystko się rozwiało. Zniknęło jak fatamorgana po kilku nerwowych mrugnięciach.
– Dostałem dziś rano wezwanie – kontynuował, nie czekając na jej reakcję.
Zdawał się nie zauważać tej chwili nadnaturalnej łączności. Być może zwyczajnie ją zignorował. Znów wrócił do chodzenia wokół niej, od czasu do czasu szorując butami po wypastowanej podłodze sali treningowej. Gdyby przyłapał na tym któregoś z podwładnych, to pewnie wyrwałby mu narząd albo dwa, lub przynajmniej rzucił w niego wiadrem z mokrą szmatą i nakazał wypastować cały posterunek. W swoim milczącym pochodzie do złudzenia przypominał rekina okrążającego swoją ofiarę. Nie próbował jej jednak zastraszyć ani bynajmniej zjeść. Wyglądał raczej jak człowiek, który usiłuje rozchodzić własne zdenerwowanie.
– Dziś nad ranem znaleziono ciało młodej dziewczyny. Biegli już ustalili, że był to nieszczęśliwy wypadek, ale coś mi w tym wszystkim nie pasuje. Coś tam jest nie na miejscu… Jednak jestem albo zbyt durny, albo już zbyt ślepy, żeby to zauważyć. Dlatego pomyślałem, że mogłabyś rzucić na to okiem… Oczywiście jesteś na urlopie i ja to szanuję, jeśli nie chcesz tego robić, to…
– Kiedy jedziemy? – powiedziała, po raz kolejny mu dziś przerywając.
Nagły zapał, jaki zauważył w jej oczach, sprawił, że nie miał serca, by choćby zwrócić jej uwagę. Cholera, w tej chwili nawet nie odważyłby się stanąć pomiędzy nią a tą sprawą, bojąc się, że Biała mogłaby go spalić jednym spojrzeniem. Wyciągnął z kieszeni kluczyki od samochodu i zadzwonił nimi lekko. Determinacja na jej twarzy przeplotła się przez chwilę z wyrazem głębokiego przerażenia. Następnie zrobiła to, co ćwiczyła przez ostatnich kilka miesięcy – zacisnęła zęby i zaczęła powtarzać w myślach „wszystko będzie dobrze”.
Pośrodku pachnącego wilgotnym tynkiem podziemnego garażu czekał na nich rydwan komendanta. Nazywany był w ten sposób przez jego podwładnych. Może nieco złośliwie i tylko wtedy, gdy właściciela pojazdu nie było w pobliżu. Ta szumna nazwa miała co najmniej dwa źródła. Jedni mówili, że wzięła się stąd, iż poprzedni właściciel samochodu miał zamiłowanie do wizualnego tuningu. Pozostałością tego faktu były dwa, niewielkie wprawdzie, jednak jaskrawe płomienie nalepione po bokach auta. Przez to niejaki aspirant Sierwież, pewnego jesiennego dnia, jednoznacznie pokojarzył wóz z płonącym rydwanem. Drugim powodem była pozycja, w jakiej komendant prowadził swoje auto. Jak by nie patrzeć, wysoki mężczyzna w małej toyocie przypomina bardziej zgarbionego woźnicę niż poważnego kierowcę. Brakowało mu tylko zaprzęgu czarnych koni i mógłby podwozić zwiedzione niewiasty wprost pod bramy zamku hrabiego Draculi.
Jednak Biała była zbyt skupiona na regularnym oddychaniu i poprawianiu po raz kolejny pasów, by zwracać uwagę na cokolwiek, co działo się wokół niej. Podskoczyła na fotelu, gdy tylko silnik samochodu zacharczał, łapiąc wyższe obroty. Poczuła, że serce podeszło jej do gardła, z wyraźnym zamiarem ucieczki.
– Wszystko w porządku? – wychrypiał komendant.
– Tak, a co? – rzuciła odruchowo.
Chodorow spojrzał na nią znacząco, po tym jego wzrok spoczął na jej kolanach, gdzie jej zaciśnięte palce pozostawiły łącznie dziesięć podłużnych, sinoczerwonych śladów.
– Nic mi nie będzie. Jedź, proszę. – Spojrzała przed siebie. Zmusiła się do tego, żeby się rozluźnić i zdjąć ręce z kolan. Teraz wbijała paznokcie w boki siedzenia, powtarzając sobie bez przerwy, że nie ma czego się bać. Przecież to samochód, a nie rollercoaster. Chociaż, jeśli spojrzeć prawdzie w oczy, to rollercoaster był zdecydowanie bezpieczniejszy.
Komendant nie potrzebował szóstego zmysłu ani kryształowej kuli, aby wyczuć jej strach. To minie – pomyślał. Po czym zaczął popędzać swój powóz poprzez betonowe poletko blokowisk. Powoli i delikatnie. Można by wręcz rzec, że z angielską powściągliwością. W myślach przeliczał, czy tańsze będzie ufundowanie terapii dla swojej podopiecznej, czy wymiana połaci tapicerki, którą niechybnie zaraz wyrwie. Gdy wydostali się na otwartą przestrzeń, ku radości ich obojga, zdołała się nieco uspokoić.
Wjechali w nikłe promienie popołudniowego słońca. Wiktoriańsko blada dama o rudych, potarganych włosach i jej przygarbiony, angielski szofer. Szeroką, jak na standardy ich mieściny, dwupasmówkę zastąpiła nieco mniej przyjazna, zapomniana droga. Spomiędzy gęstej siatki dziur i ubytków gdzieniegdzie spozierały ostatnie bastiony asfaltu, które Chodorow wymijał z gracją łyżwiarki figurowej. Na dobrą sprawę droga składała się tylko z dziur poprzecinanych pojedynczymi wysepkami asfaltu.
Przez większą część jazdy milczeli. On wpatrzony w dawno zatracone pasy na jezdni, ona podziwiająca pejzaż podmiejskiego lasu, który wyglądał, jakby został odlany z miedzi i złota. Jesień w tym roku przyszła dość wcześnie i wkroczyła z niemałym rozmachem. Widok był idealny, by pod jego wrażeniem napisać wiersz, sonet, książkę albo przynajmniej zapomnieć o własnym przerażeniu. Już od jakiegoś czasu nie ściskała brzegów fotela, sprawiając tym Chodorowowi wyraźną ulgę. Teraz opuszkami palców muskała miejsca, w których pojedyncze krople jesiennego deszczu zaczęły pojawiać się na bocznej szybie.
– Co to za sprawa tak w ogóle? – spytała sennie, jakby zahipnotyzowana przez przemykającą przed jej oczami ścianę drzew. Delikatne promienie słońca przedarły się przez osłonę chmur i zatańczyły na jej policzkach. Subtelny dotyk słońca zdawał się ją uspokajać i wyciszać.
– Wygląda na paskudny wypadek – powtórzył komendant, oczyszczając gardło w tak ordynarny sposób, iż można by pomyśleć, że zaraz z rozmachem splunie przez ramię. Przypominając sobie jednak, że jedzie z nim kobieta, postanowił wszystkie wydzieliny swojego organizmu zachować dla siebie.
– Babka prawdopodobnie biegała po lesie, poślizgnęła się i runęła w dół ze zbocza… – zaczął, jednak każde następne słowo wypowiadał coraz wolniej. Jakby chciał odwlec jakąś nieuniknioną przykrość lub przynajmniej ukryć fakt, że, po raz drugi w jego wieloletniej służbie, żołądek skręca mu się ze strachu i obrzydzenia. Jego wzrok na chwilę stracił blask, stał się apatyczny i nieobecny. Dla reszty świata nie trwało to dłużej niż kilka mrugnięć oka. Dla Białej było to kilka cholernie długich mrugnięć, podczas których jej mózg zdążył ułożyć kilka ciekawych wizji. W jednej z nich Chodorow pochylał się jeszcze bardziej nad kierownicą, majestatycznie się śliniąc. Następnie, wyszeptując: „I tak wszyscy zginiemy”, wjeżdżał w najbliższe drzewo. Nie miała pojęcia, jak taka wizja mogła w ogóle zakiełkować w jej umyśle, i była wdzięczna, że rozpłynęła się równie szybko, jak się pojawiła. Zwyczajnie pękła jak bańka mydlana w momencie, gdy komendant ze wzdrygnięciem otrząsnął się z osobistego koszmaru na jawie.
– Zresztą za chwilę zobaczysz – powiedział, brodą wskazując policjanta w pełnym umundurowaniu, zatrzymującego ich przy pomocy policyjnego lizaka. Machał nim tak ambitnie, jakby próbował dzięki niemu odfrunąć gdzieś w siną dal. W pobliżu stały jeszcze dwa wozy policyjne, pojazd straży pożarnej, karetka i najwyraźniej cywilny samochód. Zaparkowany przepisowo, elegancki, błyszczący i wręcz pachnący salonem przez szybę. Chodorow podjechał do funkcjonariusza najbliżej, jak się dało bez najeżdżania mu na stopy.
– Jechałem za szybko, panie władzo? – spytał, wychylając się lekko w stronę uchylonego okna Białej.
– W żadnym wypadku, panie komendancie. Cieszę się, że dotarł pan tak prędko – odpowiedział funkcjonariusz, świszcząc mimowolnie poprzez dziurę po brakującej jedynce. Uśmiechnął się lekko, przepisowo dotykając daszka czapki. Komendant po godzinach pracy zwykł ten gest nazywać macaniem się po czapce, rzadziej ściskaniem pośladków. Jednak jako wzorowy przełożony odwzajemnił gest i uśmiech, po czym zaczął gramolić się z samochodu. Niemal dało się słyszeć jazgot jego kręgów, gdy z ociąganiem prostował się na poboczu. Następnie, jak prawdziwy dżentelmen bądź szofer, obszedł szybkim krokiem pojazd, by otworzyć drzwi swojej towarzyszce podróży. Nim jednak do nich dotarł, Ula już wychodziła z auta. Przy wydostaniu się z pojazdu nie pogardziła jednak wysuniętą w jej stronę dłonią przełożonego. Zapewne wpływ na to miał fakt, że obie nogi miała jak z waty. Lewą z bólu, prawą ze strachu. Zatoczyła się, wychodząc z samochodu, i o mały włos nie wylądowała w płytkiej kałuży.
– W porządku? – spytał półgłosem Chodorow, przytrzymując ją. Jego obwisłe ramiona nagle stężały jak stal na mrozie.
– Tak, dzięki – powiedziała, odsuwając się.
Nie spojrzała mu w oczy, nie zachichotała wesoło, nie powiedziała: Och, łamaga ze mnie, prawie się wywróciłam. Wściekła na reakcję własnego ciała, skierowała się w stronę ścieżki, przy której stał zatrzymujący ich funkcjonariusz. Myślami odbiegła do sali treningowej, gdzie chciała jak najszybciej wrócić, by dokopać swojemu trenerowi. Ewentualnie żeby on dokopał jej. Po chwili stwierdziła, że tak naprawdę wszystko jej jedno, byleby mogła wyładować swoją frustrację.
Policjant, który zatrzymał ich przy drodze, nazywał się Chmielewski, choć wielu wolało go nazywać Chudy, Szczerba albo Wieszak. Wszystkie te przezwiska wynikały z postury posterunkowego Chmielewskiego, który podobno przy silnym wietrze rozwijał do czterech i pół węzła, jeśli rozłożył poły płaszcza. Poprowadził ich szybkim krokiem, blednąc z każdym pozostawionym za sobą metrem. Szli za nim, brodząc po kostki w wilgotnych, złotych liściach, które na przemian to chlupotały, to szeleściły pod ich stopami. Rzadkie przydrożne krzewy ustąpiły miejsca smukłym brzozom. Pośród nich niewiele znalazło się takich, za którymi Szczerba nie znalazłby schronienia w trakcie gry w chowanego. Wkrótce las zdawał się nienaturalnie wręcz gęstnieć i szeroka ścieżka, którą przyszli, zagubiła się w plątaninie suchych kęp trawy, nagich gałęzi i na wpół żywych krzewów. Do spodni Białej z każdym krokiem przyczepiało się coraz więcej rzepów liczących na darmowy transport w niezdobyte jeszcze połacie lasu. Zbutwiałe konary łamały się pod jej stopami, zaś z każdym trzaskiem umysł podsuwał jej przed oczy wizje pękających, wysuszonych w słońcu kości. Przeganiała je co chwilę machnięciem dłoni. Podobnym gestem przedzierała się przez rozsiane między gałęziami rzadkie pajęczyny i gęstniejące z każdym dniem babie lato. Po jakichś piętnastu minutach zmagania się z łonem natury dotarli w końcu do niewielkiej polany mieszczącej się pod wiekowym, rozłożystym, zaborczym wręcz klonem. Liście tego drzewa, wciąż pełnego życia, rozłożone były pod jego pniem niczym drogi dywan. Na końcu tego skansenu natury, poprzez wachlarz jesiennych barw, można było dostrzec osuwisko, nad którym pochylało się teraz dwóch funkcjonariuszy policji i strażak. Wszyscy trzej mieli niezwykle zasępione miny, niczym krytycy sztuki karcący w myślach dzieło młodego, początkującego artysty. Wszyscy trzej w rozkroku i wszyscy trzej z dłońmi podpierającymi podbródki.
Wyglądali jak odbici od jednego stempla.
– Słuchaj – odezwał się strażak, wyłamując się z szeregu i przyklękając na brzegu osuwiska. – Myślę, że powinniśmy ją podwiązać pod pachami i za biodra, a dopiero potem… – zawiesił głos, jakby wyczuwając za sobą czyjąś obecność.
Szczerba mimo wszystko nie odpuścił sobie dość teatralnego chrząknięcia, na którego dźwięk wszyscy trzej ścisnęli pośladki i rozstąpili się przed nimi jak Morze Czerwone. Następnie gestem aż zbyt zapraszającym Szczerba wskazał im urwisko, jednocześnie delikatnie ich informując, że dalej nie będzie im już towarzyszył. Komendant wziął długi, świszczący wdech, po czym spojrzał na Urszulę, jakby oczekiwał od niej, że zaproponuje wspólną ucieczkę w Himalaje. Ewentualnie dokądkolwiek, byle dalej od tego, co mieli za chwilę zobaczyć. Ona jednak, nie zwracając uwagi na niepewne spojrzenie swojego przełożonego, po kilku głębszych oddechach wyrwała stopy z objęć płytkiego błota i ruszyła przed siebie. Patrzyła cały czas na wprost jak linoskoczek wykonujący swój popisowy numer. Choć w stawianiu nóg na przemian nie było nic nadzwyczajnego, to cały czas powtarzała sobie w myślach: nie patrz w dół, nie patrz w dół, nie patrz…
– Panowie… – powitała funkcjonariuszy, skinęła każdemu z nich głową, na co bezwiednie odpowiedzieli tym samym gestem. Nie do końca wiedziała, po co w ogóle to zrobiła. Chyba chciała zobaczyć, jak bardzo bladzi są jej koledzy po fachu. Jak mocnego uderzenia od rzeczywistości ma się spodziewać. Spojrzała ponownie przed siebie.
Nie patrz w dół, nie patrz w dół, nie patrz…
Wbrew sobie spuściła wzrok. Następnie odruchowo cofnęła się o krok, zasłaniając dłonią usta, w których na chwilę poczuła smak dzisiejszego śniadania. Cofnęłaby się jeszcze bardziej, lecz uniemożliwiła jej to dłoń Chodorowa, która spoczęła między jej łopatkami.
– Jakim… jak…? – powiedziała, nie potrafiąc w tym momencie lepiej sformułować pytania, które normalnie mogłoby brzmieć: Co tu się, do cholery, stało?
– Prawdopodobnie ześlizgnęła się po zboczu – odpowiedział niepewnie głos zza krawędzi urwiska.
Gdy ponownie spojrzała w dół, zauważyła, że obok denatki, na niewielkim występie, stoją sanitariusz i uzbrojony w nożyce do cięcia drutu strażak. Pomiędzy nimi zaś, nieco za krawędzią wspomnianego występu, leżała kobieta, która spowodowała całe to zamieszanie. Drobnej budowy blondynka, która wiekiem przekroczyła już zapewne trzecią dekadę. W chwili śmierci miała na sobie sięgające za kolana legginsy i cienką koszulkę na ramiączkach. Zdecydowanie za cienką jak na taką pogodę. Buty, słuchawki w uszach i frotowa opaska na ręce wskazywały, że kobieta zamierzała rozgrzać się, i najwyraźniej też nieludzko spocić, długim bieganiem po lesie. Wieczorny jogging skończył się jednak dla niej dość gwałtownie, gdy biegnąc nieostrożnie brzegiem urwiska, poślizgnęła się i runęła twarzą w dół ze zbocza. Być może miała szansę na przeżycie takiego upadku, zaś przy grubej pokrywie liści i odrobinie szczęścia mogłaby nawet zakończyć ten lot, nie robiąc sobie najmniejszej krzywdy. Niestety na jej drodze stanął jeden z wielu zabytków pozostawionych w tym lesie po działających w czasie drugiej wojny światowej koszarach. Wzdłuż krawędzi całego urwiska rozciągało się niegdyś ogrodzenie złożone z betonowych pali przeplecionych drutem kolczastym. Przez wiele lat deszczu i erozji ogrodzenie zapadało się coraz niżej, zjeżdżając w dół zbocza, coraz bardziej przechylając się względem pierwotnego położenia. W wielu miejscach rozmontowane ogrodzenie, tutaj najwyraźniej przeoczone, zdołało ułożyć się niemal prostopadle do ściany osuwiska, chwytając spadającą kobietę w sidła. Powieszona na tym madejowym hamaku, zaledwie dwa metry nad ziemią, nie miała szans, by się uwolnić z przerdzewiałej plątaniny. Najbardziej przerażające było to, że mimo wszystko próbowała. Pierwsze uderzenie zraniło ją w brzuch, mocno uszkadzając część narządów wewnętrznych. Słowo mocno w tym wypadku miało oznaczać, że technikom nie udało się znaleźć dużej części jelit wyrwanych z jej rozdartego brzucha. Utonęły bez śladu w plątaninie liści bądź też zostały rozwleczone po lesie przez dzikie zwierzęta. Pierwsze uderzenie rozerwało jej również krtań, uniemożliwiając wezwanie pomocy.
Technicy szybko i wręcz jednogłośnie orzekli, że pozostałe rany na nogach i rękach zadała sobie sama, szamocząc się jak ryba schwytana w sieć. Sanitariusz, który próbował im to opowiedzieć, nie dotarł do metafory o sieci, blednąc gwałtownie i tracąc jakikolwiek zapał do rozmowy. Koledzy szybko postanowili wyciągnąć go za fraki z dołu, zanim podzieli los dziewczyny lub przynajmniej nieprofesjonalnie zemdleje na miejscu zdarzenia.
Biała oparła się o drzewo, słaniając się na nogach. Sama czuła się tak, jakby miała za chwilę stracić przytomność lub przynajmniej zwymiotować. Jeśli mogłaby wybierać, wolałaby to pierwsze. Najlepiej dwa razy. Położyła ręce na kolanach, czując, jak krew boleśnie napływa jej do głowy, niosąc za sobą jasność umysłu i bardzo nieprzyjemne uczucie, że to, co przed chwilą widziała, jest niestety rzeczywistością. Kilka długich wdechów. Tak jak ją uczyli. Doprowadzić się do stanu najbliższego zobojętnieniu. Wyprzeć z umysłu obrazy i potraktować to jak zagadkę. Można równie dobrze powtarzać sobie, że to nie człowiek, tylko manekin. Bardzo realny, bardzo przerażający manekin. Poczuła, jak na twarz wraca jej kolor. Z trupio bladej stawała się blada jak zwykle. Poczuła czyjąś dłoń na plecach.
– Już wiesz, czemu chciałem, żebyś to zobaczyła? – spytał Chodorow. Przykucnął w błocie, żeby móc spojrzeć jej w twarz.
– Chciałeś zobaczyć, co jadłam na śniadanie? – powiedziała, nie mogąc znaleźć lepszej odpowiedzi. – Dziewczyna nieszczęśliwie spadła z urwiska, poharatała się, zmarła. Co tu dziwnego?
– Nieszczęśliwie… – powtórzył, prostując się. Złożył ręce na piersiach i odwrócił się od niej.
Dwóch policjantów właśnie prężyło mięśnie, zapierając się i przytrzymując linę, którą obwiązali denatkę. Z przepaści dało się słyszeć miarowe odgłosy cięcia drutu. Każdy z nich przemyślany, wyważony, wykalkulowany.
– Nad ranem znalazł ją jakiś grzybiarz – zaczął komendant lekko, jak gdyby siedzieli właśnie w kawiarni, a poprzecinani drutem kolczastym ludzie byli stałym tematem czczych pogaduszek. – Starszy facet. Ranny ptaszek, jak większość emerytów. Około piątej wyszedł poszukać podgrzybków, a znalazł ją. Podobno tak się wystraszył, że dostał zawału. Miał jednak dość zimnej krwi, żeby wezwać karetkę.
– Kurwa, Jurek… po cholerę mi to wiedzieć? – spytała. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że klnie ani do kogo klnie. Szczerze mówiąc, wszyscy w zasięgu jej wzroku mieli ochotę wyrzucić z siebie opinię na temat tego, co widzieli. Najlepiej dosadną łaciną. Chodorow też specjalnie się nie przejął. Spojrzał gdzieś ponad nią, prostując się jeszcze bardziej. Wiedziała, co oznacza ta postawa. Wyrażała mniej więcej tyle, co poczekaj, zaraz będzie zagadka albo za chwilę stwierdzisz, że to wcale nie jest takie bez sensu. Zamknęła więc usta i skarciła się w myślach za swój język, opuściła głowę, skupiając się na słowach przełożonego i miarowym oddychaniu.
– Więc o piątej, może o wpół do szóstej, znajduje ją dziadek ze słabym sercem – kontynuował. – Jakoś udało mu się przeżyć to niecodzienne spotkanie. Co więcej, zdołał nam też objaśnić, że często tu przychodził, żeby podziwiać widoki. Technik ustalił, że zgon dziewczyny nastąpił około godziny czwartej, choć rany na jej ciele powstały zapewne trochę przed północą…
– Czekaj… – przerwała mu. Świadomość rozbudziła się w niej na nowo. Umysł przestał kręcić się w panice, zaś nogi postanowiły jeszcze przez jakiś czas utrzymać ją w pionie. Wyprostowała się, ukazując zaczerwienioną twarz. – Chcesz mi powiedzieć, że została zraniona gdzie indziej, a potem porzucona tutaj?
– Nie – odparł, zbijając ją z tropu. – Chcę powiedzieć, że ta dziewczyna wyjątkowo nieszczęśliwie upadła. Rozpruty brzuch, przecięta krtań i do tego zaplątana w to gówno, konała przez prawie cztery godziny. Sanitariusz mówił, że nie ma pojęcia, jak to jest możliwe, ale każde cięcie na jej ciele ominęło wszystkie niezbędne do życia narządy i tętnice. Zupełnie jakby ten pieprzony drut kolczasty miał doktorat z medycyny.
– Wygląda to na bardzo, BARDZO nieszczęśliwy przypadek – powiedziała.
– Właśnie, a ja nie wierzę w przypadki – odparł komendant, wkładając ręce do kieszeni. Utkwił wzrok w wyciągniętej z urwiska bardzo nieszczęśliwej kobiecie, której ciało powoli układano już na noszach. Jakby miał doktorat z medycyny – brzęczało w ich umysłach. Nieświadomie dzielili się tą myślą, wzdrygając się po raz kolejny, gdy strażak zakrywał poranione ciało folią. Pod materiałem pobrzękiwały fragmenty drutu kolczastego. Wbił się w jej ciało tak głęboko, że teraz stanowili wręcz jedność.
– In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen – usłyszeli głos dochodzący z okalających polanę zarośli.
Zebrani nad brzegiem osuwiska policjanci podskoczyli jak wampiry pod prysznicem z wody święconej. Odwrócili się w stronę krzewów z malującym się na twarzach wyrazem gniewu i zaskoczenia. Umysł Białej znów wykreował nierealną, groteskową wizję. Oczami wyobraźni widziała, jak skóra na twarzach odwracających się gliniarzy gwałtownie blednie, ich gałki oczne się zapadają, a kły rosną w długie, ostre szpikulce. Zamieniali się w krwiożercze bestie, żywcem wyjęte z powieści Brama Stokera, by w następnej chwili rozszarpać intruza na krwawe strzępy. Wizja rozmyła się gwałtownie, gdy jeden z funkcjonariuszy pobladł w rzeczywistości, i to bardziej z powodu zaskoczenia niż zbliżającej się przemiany w żywego trupa. Nie miała prawa się im dziwić. Po tak ciężkim poranku wykończony emocjonalnie człowiek traktuje każdą niespodziewaną sytuację jak potwarz od samego Boga. Nawet jeśli tą „niespodziewaną sytuacją” jest młody ksiądz przechadzający się przez las w oblepionej mokrymi liśćmi sutannie.
Komendant Chodorow okazał się najbardziej przytomny ze wszystkich zgromadzonych. Ruszył na księdza z takim impetem, jakby miał zamiar wybić mu z głowy wszystkie modlitwy tego świata. Rozkazująco wysunął w jego kierunku wyciągniętą dłoń.
– Proszę pana, to nie jest miejsce… – zaczął ostro i wyraźnie. Zdawało się, że waży na wargach każdą samogłoskę. Obrabia ją językiem, by wyszła z jego ust z jak największą siłą i stanowczością. Ksiądz zatrzymał się w miejscu jak zaklęty, rozkładając lekko ręce w geście nie wiem, o co chodzi, ale jestem niewinny.
– …na oddanie ostatniej posługi cierpiącej kobiecie, która w ostatnich chwilach swego życia zapewne potrzebowała Boga bardziej niż my wszyscy razem wzięci? – spytał kapłan.
Pytanie to tak wytrąciło Chodorowa z rytmu, że przystanął z wciąż wyciągniętą w górę ręką. Poznawał twarz młodego księdza, choć przysiągłby, że ostatni raz był w kościele, gdy ten zapewne jeszcze nosił pieluchę. Komendant odwrócił się w stronę Białej, czując na plecach jej wzrok. Skinęła mu lekko głową, nie ukrywając mimo wszystko wyraźnego zdziwienia i lekkiego zażenowania. Inspektor przybrał minę człowieka, który doskonale panuje nad sytuacją i choć strasznie nie lubi, jak ktoś mu się wtrąca w robotę, to jest skłonny do pewnych ustępstw. Tę postawę też ćwiczył niezwykle długo i starannie. Powoli opuścił dłoń, po czym wskazał księdzu nosze, na których przed chwilą ułożono ciało kobiety.
– Proszę przejść bokiem, nie ustaliliśmy jeszcze, co się stało, i nie chcemy, żeby ksiądz zatarł niechcący jakieś ślady – powiedział już spokojniej Chodorow, prowadząc duchownego w stronę sanitariuszy. – Proszę też nie dotykać ciała, jeśli to nie jest konieczne – dodał.
Ksiądz odsłonił delikatnie twarz ofiary, po czym lekko pochylił się nad nią, zmawiając cichą modlitwę. Następnie wyprostował się, spoglądając na obecnych z wyrazem pewnej troski i zażenowania.
– Czy mógłbym…? – powiedział, wskazując oczy denatki.
Po chwili dezorientacji zauważyli, że nikt nie pofatygował się, by zamknąć jej powieki. Chodorow skinął lekko głową, dobywając z kieszeni parę gumowych rękawiczek, którą zwykł nosić ze sobą częściej niż zegarek. Ksiądz delikatnie włożył rękawiczki, po czym z największą starannością zamknął kobiecie powieki.
– Requiescat in pace – wyszeptał. Słowa te zaginęły w niesłyszącym już uchu nieznanej kobiety. Nakreślił znak krzyża w powietrzu, nad jej czołem, po czym odsunął się, pozwalając, by sanitariusze czynili swoją powinność. Odwrócił się do Chodorowa, posyłając mu delikatny, mocno przygaszony uśmiech.
– Mam nadzieję, że dobry Bóg przebaczy jej słowa, które zapewne wypowiedziała w tej chwili cierpienia – powiedział częściowo w kierunku komendanta, częściowo jakby w przestrzeń tuż za nim.
– Zapewne – odparł Chodorow, przywołując go gestem dłoni. – Jednak jeśli ksiądz już skończył, nalegałbym, by zajął się swoimi sprawami.
– Ach tak – odparł duchowny, sprawiając wrażenie osoby, która nagle przypomniała sobie, że właściwie powinna być gdzie indziej, i to zapewne niezwykle daleko stąd. – Czekają na mnie w parafii. Pan wybaczy – dodał, wymijając komendanta i ponownie kierując się w stronę zarośli. Wkrótce rozpłynął się w nich jak duch.
Chwilę potem sanitariusze poderwali nosze, ruszając w kierunku stojącej na poboczu karetki, klnąc pod nosem na wysoką trawę. Chodorow podszedł do Białej i zmierzył ją wzrokiem. Poczuła ciężar jego spojrzenia.
Zupełnie jakby ktoś oblał ją ołowiem.
– Pewnie Boża opatrzność go tu zesłała – powiedziała najbardziej niewinnie, jak tylko potrafiła.
Najwyraźniej jednak nie zrobiło to wrażenia na komendancie. Ten westchnął głęboko, patrząc pod swoje nogi. Beztrosko turlał butem niewielki kamień. Ponownie ważył słowa. Układał je w ciąg, którym gdy tylko chciał, potrafił zniszczyć psychikę swojego rozmówcy, jednocześnie nie obrażając go.
– Nie chcę, żeby on mi się tu kręcił – powiedział w końcu z nieukrywanym trudem. Nie wiedział dlaczego, jednak nie potrafił się na nią gniewać. Choć, Bóg mu świadkiem, nieraz starał się z całych sił.
– Wiesz, jaki on jest… poza tym ma dobre oko… – zaczęła, starając się, by nikt nie usłyszał ich rozmowy. Wszyscy byli już dość podenerwowani. Ta emocjonalna beczka prochu mogła wybuchnąć w każdej chwili pod byle pretekstem.
– Wiem. Jednak nie mogę pozwolić, by jakiś cywil szwendał mi się pod nogami w czasie dochodzenia – powiedział, cedząc słowa przez zęby. – Niewiele osób tutaj jest tak wyrozumiałych jak ja. Jeśli chciał się brać do kryminałów, to trzeba było wstąpić do szkoły policyjnej, a nie do klasztoru, rozumiesz?
– Tak, rozumiem – odparła, zwieszając wzrok.
– Przekaż mu, że następnym razem zwinę go za mataczenie w śledztwie. Jak chce oddawać ostatnią posługę, to zawsze może to zrobić w kostnicy, jak już zabezpieczymy dowody.
– Przepraszam, przekażę mu… – powiedziała.
Chodorow odetchnął ciężko, po czym spojrzał w koronę klona. Gniew z niego już uszedł. Na twarz ponownie wstąpił wyraz opanowania, prostując wszystkie zmarszczki na jego twarzy.
– Nie przepraszaj za tego pajaca – rzucił znacznie spokojniej. – Po prostu nie chcę, żeby ktoś z jego powodu zaczął robić problemy. Albo żeby chłopaki za to wtykanie nosa postanowili nauczyć go, którędy do kaplicy.
– Nie mówisz chyba…
– Nie… Z pewnością nie, ale mogą go lekko poobijać… jeśli któryś poczuje się w obowiązku.
– Pogadam z nim.
– Byłbym ci wdzięczny. Odwieźć cię do domu?
– Dzięki, ale chyba się przejdę.
– Jak wolisz – odparł obojętnie, niemal bezdusznie. Następnie odwrócił się na pięcie i bez słowa pożegnania ruszył w dół ścieżki, z powrotem na drogę. Zaraz za nim polanę opuścili funkcjonariusze policji i straży pożarnej.
Biała odczekała jeszcze chwilę, aż zniknęli jej z oczu. Siąpiący deszcz ustał, pozwalając na powrót słabym promieniom słońca. Podeszła jeszcze raz na skraj urwiska i spojrzała w dół. Z ogrodzenia z drutu kolczastego zostały tylko dwa samotne, betonowe słupki. Były w zupełności ogołocone z łączącego je do niedawna drutu. Pod nimi rozciągała się niewielka, choć wyraźnie zarysowana ciemna plama zakrzepłej krwi. Policjantką wstrząsnął zimny dreszcz i ponownie tego poranka poczuła w ustach smak cofającego się do gardła jedzenia. Odwróciła się gwałtownie, przysięgając sobie w duchu, że jej noga już nigdy nie postanie w tym lesie. Opanowana mrocznymi, stłumionymi myślami nie zauważyła, jak błotnista ścieżka pod jej stopami przeszła w wyszczerbiony asfalt. Ocucił ją dźwięk otwieranego bagażnika.
– Twoi koledzy już pojechali, myślałem, że jesteś z nimi – oznajmił spokojny, niemalże wesoły głos.
Spojrzała na mężczyznę wzrokiem pełnym gniewu, wręcz pogardy. Sutanna praktycznie do wysokości kolan oblepiona była pożółkłymi liśćmi i błotem, które skrupulatnie ścierał dobytym z bagażnika kawałkiem szmatki. Światło słońca tańczyło na jego jasnych włosach i prześlizgiwało się po policzkach ogolonych tak gładko, że zdawały się lśnić. Usta wykrzywiał mu grymas lekkiego szczęścia lub satysfakcji, której zapewne nie nabawił się, przedzierając się przez leśne chaszcze. Widząc ją, udał, że spluwa w szmatkę, po czym przystąpił do czyszczenia sobie butów, opierając przy tym nogę o tylny zderzak swojego wysłużonego, dwunastoletniego mercedesa. Podeszła do niego, położyła dłoń na klapie bagażnika i zamknęła ją z hukiem, przytrzaskując mu przy tym wystającą spod sutanny nogawkę spodni.
– Co ty wyprawiasz? Znów się naoglądałeś Detektywa w sutannie czy chcesz mi po prostu jeszcze bardziej spieprzyć dzień? – spytała, nie ukrywając wściekłości.
– Chciałbym powiedzieć, że nie wiem, o czym mówisz, ale kłamstwo to też grzech – odpowiedział wyraźnie rozbawiony, w międzyczasie powoli uwalniając przytrzaśniętą nogawkę.
– Skąd wiedziałeś, że tu jesteśmy? – Ula skrzyżowała ręce na piersiach i oparła się o tył auta. Poznała odpowiedź, nim zdążył choćby otworzyć usta.
– To zapewne Boża opatrzność skierowała mnie do was – powiedział z uśmiechem, który wyjątkowo jej się nie podobał. Była pewna, że zobaczył coś więcej niż oni. Gołym okiem dojrzał coś, co umknęło grupie policjantów i techników zaopatrzonych w mnóstwo specjalistycznego sprzętu.
– I zapewne Boża opatrzność przemówiła do ciebie poprzez przerobione CB-radio odbierające na policyjnej częstotliwości?
Na te słowa jego usta rozchyliły się lekko, zaś oczy otworzyły szerzej w wyrazie jednoznacznego zdziwienia i podziwu. Potrzymała go chwilę w niepewności, po czym niedbałym gestem wskazała sterczącą na dachu jego samochodu antenę.
– Znam ten typ, mój ojciec uwielbiał takie sprzęty – wyjaśniła.
Wyraz zdziwienia na jego twarzy zmienił się w lekkie zażenowanie podszyte wyraźną radością. Podrapał się z tyłu głowy z zakłopotaniem, przypominając w tym bardziej małego chłopca niż dorosłego człowieka. Odkąd go znała, zawsze miał w sobie coś z dzieciaka. Nieroztropny, roztargniony, nadmiernie wręcz wesoły i piekielnie bystry. Niebieskie, przenikliwe oczy wpatrywały się we wszystko z zafascynowaniem i dziecięcą bezkrytycznością, dzięki czemu był w stanie dostrzec rzeczy, nad którymi inni przeszliby do porządku dziennego. Był człowiekiem, który zawsze widział więcej. Pomimo jego rozbawienia jej twarz pozostawała nieprzejednana. Z zaciętością patrzyła mu prosto w oczy, jakby chciała go najpierw przytłoczyć spojrzeniem, a zaraz potem nim udusić. Ojciec Krzysztof Łukaszewicz beztrosko wrócił do pucowania własnych butów.
– Więc czego się dowiedziałeś? – spytała, biorąc głęboki oddech.