Marzenie o życiu pełnym przygód towarzyszy wielu dzieciom, ale tylko nieliczne z nich, dorastając, mają odwagę, by zamienić je w rzeczywistość. Jest taką osobą Robert D. Ballard, człowiek, który odnalazł wrak Titanica i wiele innych zatopionych jednostek, stając się przy tym legendą nauk oceanograficznych.


Historia życia Roberta D. Ballarda jest jak powieść przygodowa – jedna z tych, przy których lekturze szeroko otwieramy oczy ze zdumienia. Niepozorne początki, trudności w szkolnej nauce, a jednocześnie niesłychana siła woli i wytrwałość w dążeniu do realizacji swoich pragnień, a wreszcie kariera godna Indiany Jonesa i Jamesa Bonda razem wziętych. Powieściopisarze i filmowcy uwielbiają takie historie, tak samo jak czytelnicy i widzowie.

Z tych powodów autobiografia badacza oceanów, spisana z pomocą Christophera Dewa, dziennikarza „New York Timesa”, może przyprawić o zawrót głowy. Jest błyskotliwa, wciąga bez reszty, może też spowodować tęskne myśli za własnymi pragnieniami z młodych lat. Co by było, gdybym to ja miał dość odwagi, by pójść za swoimi marzeniami? – można niejeden raz tak pomyśleć czytając książkę „W głębinach”.

Robert D. Ballard w tworzeniu swojego bujnego życiorysu wykazał się odwagą hazardzisty, stawiającego wszystko na jedną kartę. Jak sam wspomina, determinację i wytrwałość odziedziczył po ojcu, dobrym przykładem była też dla niego matka, którą zapamiętał jako osobę niezwykle inteligentną i konsekwentną. Gdy pod wpływem obejrzanego w dzieciństwie filmu „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi” zakiełkowało w nim marzenie, by zostać badaczem oceanów, to właśnie rodzice byli pierwszymi osobami, które potraktowali je poważnie. Okazali synowi zachętę i wsparcie, pomagając iść w tym, bardzo wcześnie obranym, kierunku.

Dziś szerokiej opinii publicznej Ballard jest najbardziej znany jako człowiek, który odnalazł wrak Titanica w 1985 roku, ale to tylko wierzchołek góry lodowej innych jego dokonań jako poszukiwacza artefaktów leżących na dnie morza, naukowca wytyczającego nowe ścieżki w archeologii podwodnej, badacza zjawisk wcześniej nieznanych, jak podmorskie kominy geotermalne i formy życia egzystujące na głębokości kilku tysięcy metrów.

Oczywiście najbardziej spektakularne i szeroko komentowane dokonania Ballarda to poszukiwania i dokumentowanie miejsc spoczynku na dnie mórz i oceanów statków i okrętów – począwszy od najbardziej znanego Titanica, poprzez zatopione w czasie II Wojny Światowej niemiecki pancernik „Bismarck” i amerykański lotniskowiec „Yorktown”, kutra torpedowego PT-109, na którym służył późniejszy prezydent USA – John F. Kennedy czy liniowca „Lusitania”. Na zlecenie amerykańskiej marynarki poszukiwał i prowadził badania amerykańskich atomowych okrętów podwodnych „Tresher” i „Scorpion”, które uległy katastrofom w latach 60. XX w. w głębinach Oceanu Atlantyckiego. Jego wkład w rozwój archeologii podwodnej jest niepodważalny a odnalezienie szczątków starożytnych statków zmieniło poglądy naukowców na temat przebiegu szlaków żeglugowych Greków, Fenicjan i Rzymian. Jego nowatorskie pomysły i rozwiązania techniczne sprzętu do badań podwodnych wytyczyły nowe drogi rozwoju tej dziedziny techniki.

porywająca opowieść o życiu i przygodach „faceta, który znalazł tę zardzewiałą starą łódź”

Wspomnienia Ballarda przynoszą dużo informacji o jego motywacji, radzeniu sobie ze stresem w ekstremalnych sytuacjach w trakcie morskich i podwodnych wypraw – a było ich niemało i kilka razy zdarzyło się badaczowi otrzeć się o śmierć. Dużo miejsca autor poświęca także przybliżeniu czytelnikowi zdarzeń zakulisowych, mało znanych a nawet objętych w swoim czasie klauzulą „ściśle tajne”, współpracy z US Navy, sposobach finansowania projektów badawczych i postawie wobec jego pomysłów mniej lub bardziej ważnych osobistości, np. prezydenta Ronalda Reagana czy bogatych sponsorów z kręgu biznesu, finansjery i mediów.

„W głębinach. Wspomnienia człowieka, który odkrył wrak Titanica” to porywająca opowieść o życiu i przygodach „faceta, który znalazł tę zardzewiałą starą łódź” – jak lapidarnie skomentowała odkrycie wraku Titanica matka Ballarda, człowieka pełnego pasji, od dzieciństwa zafascynowanego odnajdywaniem na dnie morskim rzeczy, których nikt wcześniej nie znalazł, odkrywcy podwodnych gór i współtwórcy strategii ich wykorzystania w wojnie podwodnej, pioniera w technologii wykonywania szczegółowych zdjęć zatopionych statków, wreszcie twórcę przedsięwzięć edukacyjnych dla młodzieży i dorosłych, transmisji na żywo z oceanicznych głębin, autora licznych programów telewizyjnych, artykułów popularnonaukowych i filmów – jednym słowem pasjonata do szpiku kości pragnącego uczynić naukę o morzu i jego historii zabawną i przystępną.

Książka Ballarda to ekscytujący pamiętnik, opowieść wspaniałego gawędziarza, księga licznych odkryć ale także cennych doświadczeń, dróg do samopoznania i życiowej mądrości nabytej podczas każdej z licznych przygód, inspirująca opowieść o tym, że warto podążać za marzeniami i warto podjąć ryzyko, by je spełnić. Przecież tyle jeszcze zostało do odkrycia. Robert Wiśniewski

Robert D. Ballard, Christopher Drew, W głębinach. Wspomnienia człowieka, który odkrył wrak Titanica, Przekład: Maciej Jakub Jabłoński, Wydawnictwo Słowne, Premiera: 24 listopada 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Robert D. Ballard, Christopher Drew
W głębinach
Wspomnienia człowieka, który odkrył wrak Titanica
Przekład: Maciej Jakub Jabłoński
Wydawnictwo Słowne
Premiera: 24 listopada 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

PROLOG


Był to jeden z najwspanialszych momentów mojego życia. Odnaleźliśmy wrak Titanica leżący na głębokości ponad trzech i pół kilometra w lodowatych wodach północnego Atlantyku. Media ogarnęła gorączka. Prezenterzy najważniejszych stacji informacyjnych, gospodarze najpopularniejszych programów i dziennikarze największych gazet koniecznie chcieli porozmawiać ze mną – człowiekiem, który rozwiązał tajemnicę sprzed siedemdziesięciu trzech lat, odkrywcą najsłynniejszego wraku w historii. Kiedy w końcu dotarłem na swoją farmę na Cape Cod, uświadomiłem sobie, że nie miałem jeszcze okazji podzielić się swoją radością z rodzicami.
Wtedy zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałem głos mojej mamy, która dzwoniła z Kalifornii. Od zawsze miałem w niej największe oparcie. Pomagała mi wstawać, gdy się potykałem, zachęcała mnie do podążania za marzeniami i nauczyła dyscypliny niezbędnej do kariery w oceanografii.
– Oglądaliśmy telewizję razem z tatą i twoją siostrą – powiedziała. – Pokazują cię we wszystkich stacjach. Znajomi i krewni wydzwaniają do nas bez przerwy.
Słuchałem jej oparty o kuchenny blat. W pewnym momencie jednak ton jej głosu się zmienił.
– Szkoda tylko – dodała – że teraz będą cię pamiętać wyłącznie za tę zardzewiałą krypę.
„Tę zardzewiałą krypę”. Cały czas słyszę te trzy słowa. I wiecie co? Miała rację. Mamy wiedzą najlepiej. Kiedy ktoś słyszy imię i nazwisko „Bob Ballard”, pierwsze skojarzenie to: „facet, który odnalazł Titanica”. Odkrycie tego zatopionego statku było nie tylko jedną z największych przygód jakie przeżyłem, lecz także osiągnięciem, z którego mogę być dumny. Ale moja historia to nie tylko ten jeden wrak.
To również odkrycie nowych form istnienia, które zmieniły definicję życia na Ziemi i prawdopodobnie także poza nią. Odnalezienie innych zatopionych statków – Lusitanii, Bismarcka, Yorktowna, kutra PT-109 – a wraz z nimi odpowiedzi na pytania o losy ich oraz tych, którzy zginęli na pokładach. Odtworzenie przebiegu starożytnych szlaków handlowych na morzach Śródziemnym i Czarnym, wydobycie z dna bezcennych rzymskich, greckich i fenickich artefaktów oraz potwierdzenie hipotezy o wielkim potopie w czasach biblijnych.
Ulepszenie robotów mogących przemierzać dna oceanów bez przerwy, przesyłając na powierzchnię obraz w jakości, o jakiej nie moglibyśmy nawet marzyć, filmując je z pokładu łodzi podwodnej. Umożliwienie dzieciom z całego świata zobaczenia, jak wygląda dno oceanu za pomocą transmisji na odległość. Dzięki nowym technologiom nawet te dzieci, które nigdy nie były na łodzi i nie widziały otwartych wód, mogą zobaczyć dno oceanu i posłuchać naukowców, którzy objaśniają im, co widać na ekranie.
Moja historia to opowieść o przygodach, ryzyku, emocjach i niebezpieczeństwach. Ale to również opowieść o odkrywaniu samego siebie, o tym, jak przekonałem się, że porażka jest najlepszą nauczycielką, i jak nauczyłem się wyznaczać sobie ambitne cele umożliwiające realizację marzeń. Często powtarzam, że nie ma sensu ściskać się w tłumie, żeby wejść na górę o wysokości trzech tysięcy metrów, podczas gdy tuż obok znajduje się druga, wysoka na ponad dziewięć tysięcy metrów, na którą nikt się nie wspina.
Być może czytelnicy tej książki uważają mnie wyłącznie za faceta, który odnalazł tę zardzewiałą krypę. Pozwólcie jednak, że opowiem wam resztę mojej historii.

Rozdział 1
GDZIE JEST NEMO?

Kiedy byłem małym chłopcem, którego rozpierała energia i ciągnęło we wszystkie strony świata, odkryłem baseny pływowe wzdłuż wybrzeża południowej Kalifornii. Ustępujący przypływ codziennie pozostawiał w zagłębieniach i szczelinach przy brzegu całą menażerię morskich stworzeń, wracających wraz z następnym przypływem do oceanu. Baseny pływowe były jak kalejdoskop, w którym co dwanaście godzin zmieniały się kolorowe szkiełka. Raz widywaliśmy w nich jeżowce lub małe ośmiornice, które starały się pozostać niewidoczne, a innym razem gromadkę ślimaków i małych ryb. Zdarzały się też kraby atakujące zajadle szczypcami, gdy tylko próbowało się je podnieść, albo ukwiały kołyszące się łagodnie w wodzie.
Uwielbiałem – i nadal uwielbiam – myszkowanie po plaży, wędrowanie wzdłuż brzegu i zbieranie muszelek, a od czasu do czasu też pokrytych pąklami szklanych boi rybackich. W podstawówce wymyśliłem sposób na otwieranie zakopanych małży okładniczek za pomocą wieszaka na ubrania. Zawsze byłem ciekawy, co jest kawałek dalej na plaży. Za następną skałą mogło przecież kryć się coś niesamowitego.
Pierwszy kontakt z oceanem miałem w wieku dwóch lat. Ojciec zabrał mnie i mojego starszego brata Richarda na plażę. Tata mówił potem, że gapiliśmy się na bezkres wody jak na najwspanialszą rzecz, jaką kiedykolwiek widzieliśmy, a potem, zanim zdołał nas powstrzymać, popędziliśmy prosto do wody. Oczywiście fala natychmiast zmiotła nas z nóg. Na szczęście tata błyskawicznie wyciągnął nas z powrotem na plażę. Na zawsze zapamiętałem tę pierwszą lekcję, której udzielił mi ocean.
W czasach mojego dzieciństwa, spędzonego w południowej Kalifornii, do domu przychodziło się tylko jeść i spać. Rozpierała mnie energia i chciałem jak najszybciej znaleźć się znów na dworze. Jeśli Richard i ja nie byliśmy akurat na plaży, bawiłem się na podwórku, ignorując wszystkie reguły i ograniczenia. Dom, w którym mieszkaliśmy, gdy byłem mały, miał podwórko, na którym stał stary kurnik, a całość otaczał płot o wysokości stu osiemdziesięciu centymetrów. Któregoś dnia do mojej mamy zadzwonił miejscowy sklepikarz, informując ją, że zawędrowałem do jego sklepu. Mama była przekonana, że cały czas bawię się na podwórku. Odebrała mnie ze sklepu, przyprowadziła do domu, dała klapsa, po czym wystawiła mnie znowu na dwór. Po pewnym czasie sklepikarz zadzwonił ponownie, tym razem już nieco zdenerwowany, bo znowu zjawiłem się w sklepie. Jak się okazało, na ścianie kurnika odkryłem sęk, po którym mogłem wspiąć się na dach, a stamtąd przeskoczyć płot. Kiedy zrobiłem to po raz kolejny, wylądowałem prosto w ramionach matki.
Nie zamierzałem jednak rezygnować. Któregoś razu zastała mnie wiszącego na płocie na szelkach. Po tym wydarzeniu przypięła mnie smyczą do sznurka na bieliznę. „Jestem psem łańcuchowym” – skomentowałem płaczliwie. Byłem dzieckiem hiperaktywnym, jak nazywano to w tamtych latach. Moja mama zawsze wspierała mnie najbardziej, ale czasami nawet ona traciła do mnie cierpliwość. Pamiętam, jak żartowała, że gdybym miał brata bliźniaka, utopiłaby nas obu.
Melville i Conrad pisali w swoich książkach o zewie morza. Nie wiem, czy bardziej przyciągały mnie do niego zmieniające się ciągle baseny pływowe, czy też dźwięk i zapach załamujących się fal. Wiem tylko, że pokochałem morze, gdy byłem jeszcze bardzo mały. Nęciło mnie i hipnotyzowało już wtedy, gdy nie potrafiłem usiedzieć w miejscu i znajdowałem się w ciągłym ruchu.
Byłem środkowy z trojga dzieci moich rodziców. Mój brat Richard był ode mnie dwa lata starszy, a moja siostra Nancy Ann cztery lata młodsza. Richard i ja nieustannie rywalizowaliśmy, do czego zresztą zachęcał nas ojciec. Mój brat był błyskotliwy i inteligentny, natomiast ja miałem kłopoty z czytaniem i w szkole czułem się jak w klatce. Zawsze dużo łatwiej przychodziła mi nauka przez obserwację i działanie, a nie studiowanie książek. W późniejszych latach najpierw zafascynował mnie pewien legendarny morski odkrywca, a potem dostałem się na staż, który pozwolił mi po raz pierwszy zakosztować badań naukowych na pełnym morzu. Wszystkie te wydarzenia coraz bardziej przybliżały mnie do oceanu. W rezultacie byłem pewien, czym chcę się zajmować w życiu, jeszcze zanim skończyłem liceum.

URODZIŁEM SIĘ W KANSAS. Zważywszy na wybitnie lądowy charakter tego stanu, zwykle wzbudzam śmiech, gdy mówię ludziom, że stamtąd pochodzą wszyscy oceanografowie. Przyszedłem na świat w czasie drugiej wojny światowej, niecałe siedem miesięcy po ataku na Pearl Harbor. Gdy się urodziłem, mój ojciec miał właśnie objąć posadę kierownika w fabryce Boeinga w Wichita, w której powstawały bombowce B-29. Gdy miałem dwa lata, przeprowadziliśmy się na przedmieścia Los Angeles, a później krótko mieszkaliśmy na pustyni Mojave, gdzie tata pracował z Chuckiem Yeagerem i innymi słynnymi oblatywaczami. Pamiętam, że urządzaliśmy z Richardem wyprawy na pustynię. Właziliśmy do wraków rozbitych samolotów i udawaliśmy, że lecimy. Wieczorami chodziliśmy w miejsca, w których roiło się od tarantul, i płoszyliśmy je światłem latarek. Była to niebezpieczna zabawa, ale już jako dziecko nie bałem się podejmować ryzyka.
Tata był mechanikiem pokładowym, który latał wraz z pilotami bijącymi rekordy prędkości lotu. Jego praca była niebezpieczna, więc nie mówił mamie, czym się naprawdę zajmuje. Jeśli zadzwoniła do niego, kiedy przebywał akurat w powietrzu, mówiono jej, że jest „na górze”, a ona myślała, że na drugim piętrze po prostu nie ma telefonu.
Kiedy mama w końcu dowiedziała się, co oznaczało „na górze”, nalegała, żeby tata zrezygnował i żebyśmy wrócili do Kansas. Niechętnie się na to zgodził, ale niedługo potem znów byliśmy w Kalifornii. Od szóstego do jedenastego roku życia mieszkałem z rodziną w Palm Beach – porośniętej palmami dzielnicy San Diego, położonej nieco na północ od zatoki Mission Bay, w której odkryłem baseny pływowe. Od tamtej pory już nigdy nie oddaliłem się zbytnio od oceanu.
Nasza rodzina pod wieloma względami przypominała familię ze starych sitcomów z lat pięćdziesiątych w rodzaju Przygód Ozziego i Harriet. Moja mama nawet miała na imię Harriet. Ojca spowijała aura tajemniczości i pewnego napięcia, ale przy wspólnym stole zawsze królowała wzajemna miłość.
Nie wiedzieliśmy zbyt wiele o młodości ojca, poza tym, że jego ojciec był funkcjonariuszem policji w Kansas i zginął od strzału w głowę, gdy tata miał pięć lat. Siedem lat później zmarła mu matka, a jego wsadzono w pociąg i wysłano do Montany na ranczo ciotki i jej nieczułego męża. Ojciec mówił nam, że dorastał jak kowboj, ale poza tym nie wspominał o swoim dzieciństwie. Zaczął studia, ale wyleciał z uczelni po zaledwie jednym roku – co ukrywał przed nami aż do czasu, gdy sami zaczęliśmy studiować – ale na własną rękę kształcił się technicznie i objął w końcu stanowisko głównego inżyniera do spraw systemów naprowadzania rakiet międzykontynentalnych Minuteman w firmie North American Aviation.
Jak na dzieciaka, który przez większość życia był zdany wyłącznie na siebie, poradził sobie całkiem nieźle. Rodzina była dla niego niezmiernie ważna. W weekendy zwykle zabierał nas na wycieczki – jeździliśmy pod namiot, na ryby albo po prostu na plażę. Każdego lata wyruszaliśmy w góry Sierra Nevada na pstrągi albo nad zatokę Monterey łowić makrele i tuńczyki długopłetwe. Jednak tak naprawdę nie spędzałem z nim zbyt wiele czasu. Tata zabierał do pracy Richarda i przedstawiał go innym inżynierom, ale mnie nigdy. Chyba widział w moim bracie osobę, którą sam zawsze chciał być.
Jestem pewien, że odziedziczyłem po nim determinację i wytrwałość, ale zawsze byłem bardziej podobny do przebojowej i lubiącej zabawę mamy. Nazywaliśmy ją trajkotką. Była bardzo dobrą studentką, ale nie skończyła studiów. Wyszła za mojego ojca i została w domu z dziećmi. Zawsze mnie wspierała i stawała w mojej obronie. Gdy się potykałem, była przy mnie, gotowa w każdej chwili mnie złapać. Wnosiła do naszej rodziny emocjonalne oparcie i człowieczeństwo.
Przeszłość mamy znam znacznie lepiej niż ojca. Jej dziadek był z pochodzenia Niemcem. Walczył w wojnie secesyjnej po stronie Unii, a później osiadł w Kansas. Mama wywodziła się z rodziny obdarzonej typowym dla Środkowego Zachodu zdrowym rozsądkiem. Nauczyła mnie dyscypliny i wyznaczania sobie celów. Moja babcia była pobożną luteranką. Kiedy dowiedziała się, że w szkole uczę się o ewolucji, stwierdziła, że jej wnuka uwiódł diabeł. Zawsze miała na podorędziu jakieś mądre powiedzenie. Mawiała na przykład: „Wielki człowiek to ktoś, kto sadzi drzewo, wiedząc, że sam nigdy nie usiądzie w jego cieniu”. Jej mądrości zainspirowały mnie do tego, żeby myśleć o sprawach ważniejszych niż ja sam. W naszej rodzinie zawsze czułem głębszą więź z kobietami niż mężczyznami, wciąż też czuję się silnie związany z Kansas.
Kiedy tylko wyrosłem z pieluch, mama dała mi w zasadzie wolną rękę w eksplorowaniu świata. „Tylko wróć do domu przed zmrokiem” – mówiła, a ja już byłem w drzwiach. Kiedy mieszkaliśmy w San Diego, jeździłem rowerem na nabrzeże, przy którym zawsze było pod dostatkiem krakaczy atlantyckich, szumieniowatych, makreli i moich ulubionych umbryn kalifornijskich. Mama zawoziła mnie do zatoki La Jolla i zostawiała tam na cały dzień, podczas którego łowiłem ryby i pływałem. Na północ od zatoki widać było długi pomost Instytutu Oceanografii Scrippsów, najstarszej i największej morskiej placówki badawczej w Stanach Zjednoczonych.
Wkrótce za namową mamy zacząłem zarabiać na łowieniu ryb. Skonstruowałem z drutu pułapkę na stynki, w której wraz z moim przyjacielem Johnnym Binkleyem umieszczaliśmy kawałki namoczonego chleba. W ciągu niecałej godziny nasza pułapka była pełna trzepoczących się stynek. Byłem przyjaźnie usposobiony i miałem naturalny dryg do handlu. Po drodze do domu sprzedawałem ryby miejscowym, pamiętając zawsze, żeby zostawić odpowiednią liczbę dla rodzin mojej i Johnny’ego. Dynamika przy naszym rodzinnym stole była dość skomplikowana. Z jednej strony siedzieli Richard i mój ojciec, dwaj poważni myśliciele, podobni do siebie jak dwie krople wody. Z drugiej strony zasiadały gaduły, czyli mama i ja, a pośrodku moja siostra Nancy Ann. Do tej pory uważam, że Richard jest najmądrzejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałem, choć przez całe życie otaczali mnie mądrzy ludzie. Niełatwo było mu dorównać. Zawsze miałem poczucie, że muszę coś udowodnić, i czerpałem z tego motywację. Mój brat zawsze dostawał piątki. Kiedy ja poszedłem do tej samej szkoły, nauczyciele spodziewali się, że ze mną będzie tak samo. Niektórzy nie potrafili zaakceptować tego, że nie jestem takim orłem jak Richard. Z zachowania (które wtedy eufemistycznie nazywano „postawą obywatelską”) dostawałem zwykle ocenę dobrą albo dostateczną, z uwagami ze strony nauczycieli, że powinienem przestać odzywać się niepytany i bardziej nad sobą panować.
Już w podstawówce nie nadążałem za innymi uczniami w czytaniu. Co zrobić, jeśli się nie potrafi czytać szybko? Lektura trwa dwa razy dłużej. Richard już dawno spał, gdy ja wciąż odrabiałem pracę domową. Pisanie przychodziło mi z takim samym trudem jak czytanie. Kiedy się kłóciliśmy, tata kazał nam spisywać nasze pretensje na papierze. Richard potrafił zapisać całą stronę lub więcej w mgnieniu oka, podczas gdy ja miałem problem ze skleceniem jednego zdania. Nienawidziłem tego tak bardzo, że często zawierałem z bratem „ugody pozasądowe”, byle uniknąć mordęgi, którą było pisanie. Mama pomagała mi poprawić umiejętności organizacyjne, wprowadzając porządek w moim chaotycznym myśleniu. Zawsze mówiła, że moje kłopoty ze słowem pisanym wzięły się z tego, że w trakcie jednej z przeprowadzek przegapiłem lekcje wymowy i czytania. Nie dyskutowałem z tym. Powiedziałem sobie, że trudno, widocznie muszę pracować ciężej.
Największy wpływ na naszą rodzinę miały jednak problemy zdrowotne mojej siostry. Nancy Ann urodziła się z mutacją genetyczną, wskutek której miała nienaturalnie małą dolną szczękę. Mimo chirurgii rekonstrukcyjnej nigdy nie była w stanie mówić. Pisanie opanowała tylko w podstawowym stopniu, ale jednocześnie była na tyle inteligentna, żeby śledzić wyniki drużyn sportowych i udzielać mnie i Richardowi wysoko oprocentowanych pożyczek ze swojego kieszonkowego. Moi rodzice wędrowali z nią od specjalisty do specjalisty. Jeden z nich miał chyba słabość do szamanizmu, bo wywiercił jej dziurę w czaszce, żeby zmniejszyć ciśnienie. Kombinacja rzeczy, które moja siostra mogła robić i z którymi sobie nie radziła, była jednak tak zaskakująca, że lekarzom nie udało się postawić żadnej diagnozy. W końcu mój tata orzekł, że koniec z tym, nie będziemy jej dłużej męczyć badaniami. Nigdy na nią nie krzyczał, a na weekendowe wypady zawsze jeździliśmy w miejsca, które lubiła Nancy Ann. Dopiero wiele lat później, dzięki profilowaniu DNA, udało mi się określić przyczynę jej niepełnosprawności. W momencie poczęcia doszło do mutacji, która spowodowała dołączenie dodatkowych aminokwasów do chromosomu 15 i w rezultacie zaburzenie prawidłowego rozwoju jej organizmu.
Mimo niepełnosprawności Nancy nigdy się nie złościła, a na jej twarzy prawie zawsze gościł uśmiech. Obserwując na co dzień, z czym musiała się zmagać, nabierałem właściwej perspektywy. Patrzyłem na nią i uświadamiałem sobie, jak nieistotne są moje problemy, i postanowiłem nie zmarnować ani jednej sekundy swojego życia.

 
Wesprzyj nas