“Wyspa Sachalin” to olśniewająca i przerażająca wizja tego, dokąd może zmierzać nasza cywilizacja. Eduard Wierkin po mistrzowsku parafrazuje Czechowa, snując narrację, która zasłużenie stawia go w jednym rzędzie z braćmi Strugackimi.


Wyspa SachalinTrudno przewidzieć przyszłość, gdy świat już się skończył.

Gdy światowe mocarstwa pogrążyły się w najbardziej wyniszczającym konflikcie wszech czasów, cywilizacja praktycznie przestała istnieć. Z dawnych stolic pozostały wypalone bombami pustkowia. Tam, gdzie promieniowanie nie zabija na miejscu, panoszy się zaraza, której nie sposób powstrzymać.

W oszczędzonej w trakcie wojny Japonii trwa walka o przetrwanie. To właśnie stamtąd pochodzi Lilak – młoda futurolożka, która decyduje się na ryzykowną wyprawę badawczą. Jeśli jej się powiedzie, być może uda jej się dowiedzieć, co czeka ludzi w przyszłości.

Celem Lilak jest Sachalin – wyspa będąca strefą przejściową między Japonią a piekłem rozciągającym się na kontynencie. To tutaj przybywają ostatni uchodźcy dramatycznie walczący o przeżycie. To tutaj trafiają ci, którzy nie zasługują na życie w społeczeństwie. Lilak bardzo szybko przekona się, że Sachalin to coś więcej niż kolonia karna. To odpowiedź na to, dlaczego ludzkość znalazła się na krawędzi zagłady.

Kanibalizm, przemoc i wszechogarniające szaleństwo. Tylko co się wydarzy, gdy podczas wyprawy coś pójdzie nie tak?

“Wyspa Sachalin” to olśniewająca i przerażająca wizja tego, dokąd może zmierzać nasza cywilizacja. Eduard Wierkin po mistrzowsku parafrazuje Czechowa, snując narrację, która zasłużenie stawia go w jednym rzędzie z braćmi Strugackimi. Poetyckość i bezwzględność opisu, uchwycona w przekładzie Pawła Podmiotko, zachwyca, a tempo akcji zapiera dech w piersiach.

Eduard Wierkin urodził się w 1975 roku w Workucie, miejscowości położonej na północy Rosji za kołem podbiegunowym. Studiował historię oraz prawo. W 2003 roku uczęszczał na zajęcia do Instytutu Literackiego im. A.M. Gorkiego w Moskwie. Debiutował w 2004 roku i od tamtego czasu stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych rosyjskich autorów książek dziecięcych i młodzieżowych.
“Wyspa Sachalin”, jego pierwsza powieść dla dorosłych czytelników, znalazła się w ścisłych finałach najważniejszych nagród literackich w Rosji i została sprzedana do kilkunastu państw, m.in. Francji, Niemiec i Japonii.

Eduard Wierkin
Wyspa Sachalin
Przekład: Paweł Podmiotko
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 29 września 2021
 
 

Wyspa Sachalin


Itu­rup

Chyba prze­sad­nie.
Rodzinny makin­tosz wyblakł, ale pier­wot­nie był wła­śnie bar­dzo ciem­no­zie­lony. Z zaska­ku­ją­cymi czer­wo­nymi żył­kami i rzadko roz­sy­pa­nymi zło­tymi iskier­kami, jakby pod nie­prze­ma­kal­nym safia­nem wyro­sła przej­rzy­sta tkanka i można teraz było zaj­rzeć w głąb niej. W cza­sach ruchli­wych jak żywe sre­bro mło­dych bogów takie płasz­cze szyto ze skóry z gór­nych powiek mało roz­gar­nię­tych smo­ków, wygar­bo­wa­nej w krwi męż­nych mace­doń­skich jeźdź­ców, zaso­lo­nej łzami spar­tań­skich kobiet, płasz­cze te wymie­niano na czy­ste sza­firy zebrane na słyn­nym Dru­gim Brzegu – odda­wano za nie zdo­byczne wsie i pod­bite mia­sta.
Prze­sad­nie dro­bia­zgowe myśle­nie, pro­fe­sor oduczał mnie dro­bia­zgowego myśle­nia.
Kiedy mia­łam osiem lat i sta­łam na tabo­re­cie, przy­mie­rza­jąc ten płaszcz przed lustrem, wymy­śla­łam histo­rie. O wojow­ni­kach i pierw­szej bitwie, i ostat­niej bitwie; o pięk­nych damach szy­ku­ją­cych się na przy­lot pustyn­nej sza­rań­czy; o dłu­go­trwa­łych sło­tach, mądrych star­cach i lep­kich tru­ci­znach wypa­la­ją­cych w zie­lo­nej skó­rze cien­kie sza­gry­nowe żyłki.
I znów zbyt dro­bia­zgowo. Jak trudno tego uni­kać, gdy przy­kłady patrzą na cie­bie z pó­łek, kuszą i roz­bra­jają swoją naiw­no­ścią i genial­nym bana­łem.
Kiedy mia­łam czter­na­ście lat, mogłam przy­mie­rzyć makin­tosz bez tabo­retu i w ramio­nach był już na mnie w sam raz. W tym wieku nie bar­dzo już wie­rzy­łam w dziel­nych wojow­ni­ków i prze­ni­kli­wych star­ców, cho­ciaż… tro­chę jesz­cze wie­rzy­łam, tak, jed­nak wie­rzy­łam. I czy­ta­łam książki, i snu­łam marze­nia o Atlan­ty­dzie, i mia­łam nadzieję, że w wie­ją­cym od zatoki stę­chłym wie­trzyku poczuję oddech ogrom­nej, lodo­wa­tej i zapo­mnia­nej przez swoje dzieci Hyper­bo­rei, a w cią­gną­cych się godzi­nami paź­dzier­ni­ko­wych zacho­dach słońca widzia­łam odbły­ski minio­nego Eldo­rado.
Tro­chę lepiej.
Kiedy skoń­czy­łam dwa­dzie­ścia dwa lata, ojciec zdjął makin­tosz z wie­szaka i wrę­czył mi go z uśmie­chem, mówiąc, że dobrze by było go zała­tać. Od tej pory płaszcz wisiał w moim pokoju i cze­kał na swój moment.
Makin­tosz dawno już stra­cił swój począt­kowy schludny wygląd, ale zyskał przy tym wszel­kie cechy auten­tycz­nie wysłu­żo­nego przed­miotu: prze­tar­cia na ramio­nach i łok­ciach, ode­rwane kie­sze­nie, zmięty koł­nierz i nieco osma­lony prawy rękaw, no i cztery słynne dziurki – regu­larne na pra­wej łopatce, tam gdzie kule tra­fiły w plecy mojego pra­dziadka, i duże z pra­wej strony piersi, gdzie wyszły.
Stu­dio­wa­łam te dziurki, patrząc przez nie na sufit kajuty i zasta­na­wia­jąc się, jak pra­dzia­dek zdo­łał prze­żyć po tak oka­za­łej ranie. Roz­wa­ża­łam też, czy lepiej będzie zaszyć te dziury kau­czu­ko­wymi łatami, czy jed­nak zalać je przej­rzy­stą płynną gumą. Sta­nęło na łatach – cho­dze­nie z widocz­nymi dziu­rami byłoby chyba nad­mier­nym epa­to­wa­niem nawet na tej wypra­wie. Kaza­łam przy­nieść wszyst­kie potrzebne rze­czy i zwul­ka­ni­zo­wa­łam otwory po kulach.
Potem przy­mie­rzy­łam makin­tosz, bo w końcu nad­szedł jego czas.
Dłu­gie lata wisiał w gabi­ne­cie ojca na hono­ro­wym miej­scu i był uwa­żany za rodzinną reli­kwię – prze­ka­zy­waną z ojca na syna razem z sza­blą, zie­mią i sta­nem szla­chec­kim. Z braku braci i sióstr wszystko to prze­cho­dziło na mnie, zwłasz­cza że po Restau­ra­cji zarówno zie­mię, jak i tytuły mogły dzie­dzi­czyć rów­nież kobiety.
Nasi przod­ko­wie wyróż­niali się wzro­stem i budową, tak że płaszcz był na mnie nieco za duży, ale ta oko­licz­ność nie­spe­cjal­nie mnie nie­po­ko­iła – na wyspach było czę­sto wil­gotno, więc zamie­rza­łam nosić pod płasz­czem swe­ter. Ogól­nie rzecz bio­rąc, makin­tosz oka­zał się bar­dzo wygodny i solidny, wkła­dasz i mię­dzy tobą a świa­tem zewnętrz­nym poja­wia się coś pew­nego, naprawdę pew­nego, w końcu pra­dzia­dek prze­żył.
Płaszcz wyróż­niał się przed­wo­jenną trwa­ło­ścią i prze­my­ślaną kon­struk­cją, w naszych cał­ko­wi­cie jed­no­ra­zo­wych cza­sach trudno było taki zna­leźć. Pod pachami na ple­cach były spe­cjalne kie­sze­nie, jeśli wła­ści­ciel wpadł do wody, te komory wypeł­niały się powie­trzem i nie pozwa­lały mu uto­nąć – wła­śnie ta prze­róbka ura­to­wała ojca, kiedy wypadł nie­przy­tomny za burtę słyn­nej Cone­stogi. Zauwa­ży­łam, że te kie­sze­nie nieco prze­szka­dzają i choć może nie krę­pują ruchów, to jed­nak powo­dują lekki dys­kom­fort, obcie­ra­jąc pod pachami; można by je wyciąć bez szkody dla kroju, ale bar­dziej ze względu na prze­sądy niż uży­tecz­ność posta­no­wi­łam te pazu­chy zosta­wić, a nuż się przy­da­dzą. Do tego w jed­nej z kie­szeni po lewej stro­nie zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie odkry­łam złotą monetę, wytartą od nosze­nia w ukry­ciu, nie był na niej widoczny ani władca, ani rok, ale dało się doj­rzeć nie­wy­raźny kształt dra­pież­nego ptaka. Chcia­łam ją wyjąć, ale pomy­śla­łam, że mogła zostać umiesz­czona w zana­drzu nie­przy­pad­kowo, być może był to tali­zman któ­re­goś z moich przod­ków, więc tylko prze­tar­łam ją i wło­ży­łam z powro­tem, a następ­nie doszy­łam wokół rantu wąski pasek mate­riału, żeby sie­działa jakby w gnieź­dzie.
Po bokach płasz­cza były kie­dyś przy­mo­co­wane ucha i wszystko wska­zy­wało na to, że dzięki nim na ple­cach moco­wano kevla­rową sko­rupę lub inną osłonę, która nie zacho­wała się do naszych cza­sów. Umiesz­czone na ich miej­scu łaty roze­schły się, zadarły i też wyma­gały naprawy. Uzbro­iłam się w lutow­nicę, klej, szpilki, ple­cionkę, wul­ka­ni­za­tor i żelazko, i w cza­sie gdy nasz drob­ni­co­wiec pły­nął na zachód, napra­wia­łam i dopa­so­wy­wa­łam makin­tosz do sie­bie. Z początku chcia­łam go nieco skró­cić, ale po zasta­no­wie­niu doszłam do wnio­sku, że nie warto tego robić – głu­pio byłoby nisz­czyć spraw­dzoną przez czas funk­cjo­nal­ność, by uczy­nić zadość wąt­pli­wej este­tyce; płaszcz powi­nien pozo­stać płasz­czem. W rezul­ta­cie zacho­wałam dłu­gość makin­tosza, ale żeby nie wyglą­dał zupeł­nie jak worek, w oko­licy talii przy­kle­iłam podwójne patki na pas do broni.
Żeby ręce nie tonęły mi w sze­ro­kich ręka­wach, zaopa­trzy­łam je w ścią­ga­cze ze sprzącz­kami, tak aby w miarę potrzeby można było zmniej­szać lub powięk­szać roz­miar man­kie­tów, dodat­kowo zbyt dłu­gie koń­cówki ręka­wów skła­dały się teraz na przed­ra­mio­nach pra­wie na pół, co pozwa­lało wzmoc­nić je paskami i wyko­rzy­sty­wać w cha­rak­te­rze osłony, powiedzmy, gdyby rzu­cił się na mnie pies… Cho­ciaż wszystko wska­zy­wało na to, że psów tam nie ma. Ale rzu­cić się na mnie może i Chiń­czyk, a wtedy wzmoc­nione rękawy będą pomocne.
Idąc za radą ojca, z przodu, na pod­szewce płasz­cza, wzdłuż linii szlu­fek i klap, przy­szy­łam kilka podłuż­nych bla­szek wycię­tych z arku­sza dura­lu­mi­nium, żeby nie plą­tać się w połach, tylko odrzu­cać je na bok jed­nym ruchem. Dało to pewien efekt – mogłam teraz szyb­ciej się­gać po pisto­lety.
Doda­łam kie­sze­nie, w tym kilka ukry­tych – kie­sze­nie są w podróży nie­za­prze­czal­nie ważne. Chcia­łam doszyć epo­lety, ale w porę się zre­flek­to­wa­łam – pro­fe­sor Oda zale­cał, żebym jak naj­mniej wyróż­niała się spo­śród miesz­kań­ców wyspy, i natych­miast zło­śli­wie się popra­wiał, że mnie, rzecz jasna, nie grozi pozo­sta­nie nie­zau­wa­żoną. Posta­no­wi­łam nie przy­szy­wać epo­le­tów, zamiast nich zamo­co­wa­łam na ramio­nach nakładki z gru­bej bawo­lej skóry, tra­cąc na tę ope­ra­cję dwie godziny. Mia­łam dosko­nały nastrój, zapach topio­nej gumy spra­wiał mi radość, koły­sa­nie, które męczyło mnie przez pierw­sze dni żeglugi, prze­stało mi doku­czać, i nawet pokłute igłą palce przy­jem­nie bolały, a przy­go­to­wa­nia do wej­ścia do portu wpro­wa­dzały mnie w stan pew­no­ści i spo­koju. Szy­ko­wa­łam się na to, że ujrzę wyspę, sta­ra­łam się prze­czuć jej poło­że­nie i po czę­ści mi się to uda­wało. Przez ilu­mi­na­tor mojej kajuty wpa­dało słońce, wie­dzia­łam, gdzie się znaj­duje w połu­dnie, kom­pas na stole też wska­zy­wał kie­ru­nek, ale nawet bez słońca i kom­pasu wie­dzia­łam, gdzie ona jest.
Po przy­go­to­wa­niu stroju, spraw­dze­niu kla­me­rek, sznu­ró­wek, zatrza­sków i klap zaczę­łam szy­ko­wać makin­tosz; trzeba było wypeł­nić go przed­mio­tami, które mogły się przy­dać w sytu­acji nad­zwy­czaj­nej i uła­twić mi zada­nie. Nie zamie­rza­łam silić się na ory­gi­nal­ność, nie bra­łam ze sobą niczego nie­zwy­kłego, tylko to, co nie­zbędne. Scy­zo­ryk z licz­nymi narzę­dziami: od śru­bo­kręta do piłki i cąż­ków. Zapal­niczka sztor­mowa, przy­sto­so­wana do wznie­ca­nia ognia zarówno przy dobrej pogo­dzie, jak i w desz­czu; było do niej dołą­czone tyta­nowe pudełko z zapał­kami pło­ną­cymi pod wodą. Her­me­tyczna pla­sti­kowa teczka na doku­menty. Latarka, minia­tu­rowa, wiel­ko­ści palca, która jed­nak mogła świe­cić przez dwa­na­ście godzin. Flara. Kie­szon­kowa apteczka, w któ­rej skład wcho­dził pod­sta­wowy zestaw anty­bio­ty­ków, środki prze­ciw­bó­lowe, adsor­benty. Apteczkę polową skom­ple­to­wa­łam wcze­śniej, zestaw medy­ka­men­tów był w niej bar­dziej impo­nu­jący. Nie zapo­mnia­łam o szkla­nej bute­leczce, którą przy­go­to­wa­łam na próbkę ziemi. Ulo­ko­wa­łam ją w osob­nej podłuż­nej kie­szonce, ukry­tej za pod­szewką. To chyba wszystko.
Przy­mie­rzy­łam makin­tosz i po raz kolejny zdzi­wi­łam się, jaki się zro­bił ładny. Wyglą­da­łam w nim jak wytrawna podróż­niczka, tak dobrze i bojowo, że aż się zaśmia­łam, wycią­gnę­łam pisto­lety i roze­śmia­łam się jesz­cze gło­śniej – z lustra patrzyła na mnie cał­kiem wojow­ni­cza osoba, gotowa w razie czego prze­strze­lić wro­gowi kolano. Na przy­kład temu star­szemu ofi­ce­rowi o cięż­kim imie­niu Tat­suo: zerka na mnie za czę­sto i nie tak, jak powi­nien ktoś jego rangi. Z meta­lo­wym kola­nem wyglą­dałby o wiele bar­dziej repre­zen­ta­cyj­nie, solid­niej, mary­nar­sko; dobrze, gdyby do tego skrzy­piało. Cho­ciaż on takiego postrzału nie znie­sie, prze­cież gar­dzi swoją Kappą i na pewno marzy o Enoli, a tam kula­wych nie przyj­mują, zresztą i niekula­wych przyj­mują tam dalece nie wszyst­kich.
Usia­dłam na łóżku i cze­ka­łam. Słu­cha­łam morza biją­cego o burty, słu­cha­łam Inu, co jakiś czas patrzy­łam na mapę, spraw­dza­jąc kurs, i po pro­stu tak sobie sie­dzia­łam z wycią­gnię­tymi nogami.
W połu­dnie w odle­gło­ści sześć­dzie­się­ciu mil od portu z kon­wo­ju­ją­cego nas nisz­czy­ciela naka­zano nam przejść bar­dzo wolno naprzód; Kappa pokor­nie zwol­niła, a potem cał­kiem się zatrzy­mała, gwał­tow­nie, jakby wpa­dła na grzbiet śpią­cego smoka. Szklanka poto­czyła się z brzę­kiem po stole, wyda­jące silną woń czer­wone roz­gwiazdy zako­ły­sały się pod sufi­tem i scze­piły ramio­nami, zawyły syreny i zda­łam sobie sprawę, że to chyba alarm bojowy. Wyszłam na pokład.
Nie było jesz­cze widać dowódz­twa, mary­na­rzy ani kogo­kol­wiek innego, a pierw­szy ofi­cer usłuż­nie wyja­śnił, że zgod­nie z regu­la­mi­nem pod­czas alarmu bojo­wego oso­bom nie­upo­waż­nio­nym kate­go­rycz­nie zaka­zuje się prze­by­wać na pokła­dzie, ale dla mnie kapi­tan zro­bił wyją­tek. Ofi­cer Tat­suo miał minę waż­niaka, na szyi dyn­dała mu potęż­nych roz­mia­rów lor­netka, a on sam sta­rał się zacho­wy­wać z god­no­ścią, sta­tecz­nie, z pewną dozą wyż­szo­ści nad takim lądo­wym stwo­rze­niem jak ja. Cho­ciaż było też w jego postaci coś przy­mil­nego. Spy­ta­łam o powód zatrzy­ma­nia i alarmu, ofi­cer, nie odry­wa­jąc się od lor­netki, odpo­wie­dział, że napo­tka­li­śmy sta­tek widmo, mniej wię­cej pięć mil na pół­noc, który teraz zosta­nie zato­piony. Tat­suo podał mi lor­netkę, ale zanim przez nią spoj­rza­łam, pocze­ka­łam kilka sekund, żeby mosiężne oku­lary osty­gły po nie­przy­jem­nym cie­ple jego skóry.
To chyba traw­ler. Stary, bez zna­ków roz­po­znaw­czych, ale w dobrym sta­nie, cał­kiem nie­źle utrzy­my­wał się na wodzie, tyle że rufa nieco osia­dła, a poza tym zacho­wała się nawet farba. Typowy sta­tek widmo. Bli­żej kon­ty­nentu pew­nie by go zba­dali, ale tu raczej sobie odpusz­czą, jest to zbyt kło­po­tliwe i nie­bez­pieczne, zresztą nisz­czy­ciel nie ma takiego zada­nia, więc go po pro­stu zato­pią. To raczej nie uchodźcy, naj­praw­do­po­dob­niej jesz­cze przed­wo­jenna łajba wycią­gnięta na pełne morze przez ostat­nie tsu­nami.
Spoj­rza­łam na zachód i na potwier­dze­nie swo­ich myśli zoba­czy­łam Enolę wycho­dzącą na kurs bojowy. Przy­spie­szała, wbi­ja­jąc się w fale. Czyżby mieli użyć tor­pedy? Dla celu nie­god­nego dobrego poci­sku? Prze­cież z łatwo­ścią można go roz­wa­lić z dział, każdy próż­niowy kaiten kosz­tuje tyle co pię­trowy domek przy czwar­tej linii…
Ale Cesar­ska Mary­narka Wojenna była wierna tra­dy­cji i dla­tego gar­dziła eko­no­mią. Nisz­czy­ciel ostro zmie­nił kurs i pod stat­kiem widmo natych­miast wybrzu­szył się ogromny pęcherz wodny. Uniósł traw­ler i pękł z prze­cią­głym wes­tchnię­ciem. Traw­ler zwa­lił się w powstały lej i znik­nął, woda zago­to­wała się na powierzchni. Koniec.
Nade­szła słaba fala ude­rze­niowa, chla­snęła nas sło­nymi kro­pel­kami i zerwała mi z głowy kap­tur. Star­szy ofi­cer prze­zor­nie przy­trzy­mał swoją czapkę ręką i uśmiech­nął się. Wyraź­nie marzy o służ­bie w mary­narce wojen­nej, marzył o tym od dziecka, ale mu się nie udało. Może przez zdro­wie, ale naj­praw­do­po­dob­niej prze­szko­dziło mu pocho­dze­nie: w ofi­cerze dawało się wyczuć coś nie­uchwyt­nie kore­ań­skiego.
Przy­szła zwy­kła fala, Kappę znio­sło w bok i ofi­cer spró­bo­wał pod­trzy­mać mnie za łokieć, za co natych­miast obe­rwał. Bez­zwłocz­nie ode­brał mi lor­netkę i powie­dział, że mie­li­śmy szczę­ście – nie na każ­dym rej­sie udaje się zoba­czyć takie przed­sta­wie­nie, to dobry znak, wodne duchy będą dla nas łaskawe. Jed­nak nie do końca nam się poszczę­ściło – teraz na pewno nie zdą­żymy przed zmierz­chem, a to nie­do­brze.
Oka­zało się, że miał rację – Kappa weszła do zatoki póź­nym wie­czo­rem. Pogoda jakby ze mnie szy­dziła: wiatr ustą­pił miej­sca desz­czowi, sty­gnący oddech wul­ka­nów ście­kał do morza stru­mie­niami i szarą mgłą, któ­rej nie prze­bi­jały świa­tła portu, latarni mor­skiej ani gazo­wych latarni dale­kich sta­cji wzbo­ga­ca­nia rud. Kapi­tan nie spie­szył się z pod­pły­wa­niem do brzegu, drob­ni­co­wiec sta­nął na kotwicy na redzie portu w Kuryl­sku i zosta­li­śmy tam do rana w ocze­ki­wa­niu, aż wiatr odgoni od brzegu mgłę i będzie można bez­piecz­nie ruszyć.
Sil­niki prze­szły na jałowy bieg, wibra­cje drę­czące mnie od wypły­nię­cia z Kito ustały, szklanka nie brzę­czała na stole, lampka nocna prze­stała migo­tać i zro­biło się cicho. Tylko suszone roz­gwiazdy koły­sały się pod sufi­tem i obi­jały się o sie­bie, stu­ko­cząc jak drewno.
Chcia­łam się wyspać przed jutrzej­szym poby­tem na lądzie, ale mi się nie udało. W uszach mia­łam jakby watę, a razem z nią nade­szła migrena, wycią­gnę­łam więc torbę podróżną, a z niej apteczkę. Ole­jek pich­towy w trój­kąt­nym fla­ko­niku. Wtar­cie po kro­pli w obie skro­nie sprawi, że ból wkrótce ustąpi, oprócz tego świet­nie pomaga na cho­robę mor­ską i prze­zię­bie­nia.
Pil­nie wcie­ra­łam ole­jek przez pięć minut, naj­pierw zgod­nie z ruchem wska­zó­wek zegara, potem prze­ciw­nie, pobu­dza­jąc krą­że­nie, czu­jąc, jak cie­pło unosi się do poty­licy, spływa do karku, prze­nika do krę­go­słupa. Cudowny śro­dek. Bab­cia twier­dziła, że to wła­śnie z jego pomocą udało jej się posta­wić na nogi mojego dziadka, który prze­zię­bił się pod­czas legen­dar­nej Wyprawy Pół­noc­nej i zacho­ro­wał tam na reu­ma­tyzm. Dzia­dek poru­szał się o kulach i z tru­dem mówił, i tylko cudowny ole­jek pich­towy, łaź­nia i okłady z miodu posta­wiły go na nogi. Miód też mia­łam, ale w bar­dzo małej ilo­ści, i nie zamie­rza­łam go uży­wać bez szcze­gól­nej potrzeby.
Migrena ustą­piła, ale pra­wie od razu za ścianą zawył Inu. Nikt dokład­nie nie wie­dział, jak on się nazy­wał, star­szy ofi­cer powie­dział, że mówią na niego Inu, jak na wszyst­kich katorż­ni­ków. Inu w dzień zwy­kle pła­kał, przed zmro­kiem prze­sta­wał i tylko gorzko pochli­py­wał, osta­tecz­nie milkł po nadej­ściu ciem­no­ści, ale dziś było ina­czej: Inu zawo­dził, prze­kli­na­jąc swój los, dzwo­nił łań­cu­chami i łomo­tał miską o pod­łogę. Mogłam popro­sić ofi­cera i ten na pewno zna­la­złby spo­sób, żeby uci­szyć te krzyki, ale szcze­rze mówiąc, zupeł­nie nie mia­łam ochoty go widzieć. Jęki sta­wały się coraz bar­dziej prze­cią­głe i prze­ko­nu­jące, nie mogłam usie­dzieć w kaju­cie, ogar­nęło mnie dziwne wzbu­rze­nie. Wyszłam na pokład.
Pano­wał tu tłok. Około pięć­dzie­się­ciu ludzi w poma­rań­czo­wych kom­bi­ne­zo­nach – pół­roczna zmiana – stało przy relin­gach i paliło papie­rosy, przy­glą­da­jąc się wyła­nia­ją­cej się zza mgły wyspie. Cza­sem któ­ryś z robot­ni­ków żar­to­wał, wcią­gał nosem powie­trze, w któ­rym wyraź­nie czuć było siarkę, i wska­zy­wał papie­ro­sem w stronę brzegu. Pozo­stali śmiali się, ale nie­we­soło – cze­kało ich sześć mie­sięcy w zakła­dach pro­du­ku­ją­cych ger­man, na hał­dach popiołu, na kon­den­sa­to­rach złota, na przod­kach i polach żużla. A nie­któ­rych cze­kała droga na Kudria­wyj – perłę Tery­to­riów Pół­noc­nych, miej­sce, gdzie z palą­cego tchnie­nia otchłani odpa­ro­wy­wał dro­go­cenny i nie­za­stą­piony ren. I ci, któ­rzy stali, palili i śmiali się w tę wie­czorną godzinę na pokła­dzie Kappy, wie­dzieli, że nie wszy­scy wrócą do domów, a ci, któ­rzy wrócą, pozo­staną kale­kami – z płu­cami zaję­tymi krze­micą, z opuch­nię­tymi wątro­bami, pół­ślepi, o twa­rzach prze­żar­tych sar­komą. Ale ci, któ­rzy prze­żyją te pół roku, będą mieli do końca swych dni zapew­nione: jedze­nie, wodę, bur­dele, lecze­nie, nie­wy­własz­czalny spła­che­tek ziemi, gdzie będą mogli zasa­dzić drzewo, na któ­rym umrą szczę­śliwi.
Eto­rofu. Popu­la­cja 1385, nie licząc pra­cow­ni­ków zmia­no­wych.
Infe­runo. Popu­la­cja 1385, nie licząc pra­cow­ni­ków zmia­no­wych.
Itu­rup. Mie­li­śmy tu spę­dzić dobę. Prze­ka­zać zmianę, przy­jąć zmianę, wyła­do­wać żyw­ność i sprzęt i zabrać kon­te­nery z renem, zło­tem i innymi rzad­kimi pier­wiast­kami.
Nie zamie­rza­łam spę­dzać całego tego czasu na statku. Pla­no­wa­łam odwie­dzić oko­lice Kuryl­ska, poga­wę­dzić z merem i wyko­nać pewne pole­ce­nie, któ­rym obar­czyła mnie matu­sia i z któ­rego nie udało mi się wywi­nąć.
Star­szy ofi­cer dwa razy prze­szedł obok w parad­nym mun­du­rze i z krótką sza­blą, którą w jakimś celu przy­piął do pasa, widocz­nie sta­ra­jąc się zro­bić na mnie wra­że­nie. Ale wra­że­nie robił przede wszyst­kim na robot­ni­kach, któ­rzy mil­kli, kiedy się zbli­żał, a led­wie się odda­lił, zaczy­nali chi­cho­tać i prze­drzeź­niać jego indy­czy chód i koń­skie zaloty.
O pół mili na pół­noc od nas na morzu zapa­lały się i gasły zie­lone świa­tła – była to led­wie widoczna we mgle Enola, nisz­czy­ciel Cesar­skich Sił Straży Przy­brzeż­nej, w świe­tle dnia podobny do ruchli­wego śnież­nego charta, a wie­czo­rami przy­po­mi­na­jący dra­pież­nego jesio­tra z ostro zakoń­czo­nym pyskiem. On też cze­kał na poprawę pogody, prze­szu­ki­wał mgłę dale­ko­sięż­nymi ska­ne­rami i szy­ko­wał się. Nie spo­ty­kało się tu pira­tów, ale zda­rzało się, że z Morza Ochoc­kiego zno­siło mar­twe okręty pod­wodne, z któ­rymi zde­rze­nia nie prze­trwałby żaden drob­ni­co­wiec, zata­piano je z dużej odle­gło­ści. Nie wolno nara­żać renu. Enola była naszym cie­niem, co budziło u załogi czę­ste przy­pływy dumy: w całej flo­cie nisz­czy­ciel był przy­dzie­lany tylko dwóm stat­kom – Kap­pie i Astrze, oso­bi­stemu jach­towi cesa­rza. Szcze­gólną eks­cy­ta­cję budziło to u ofi­cera Tat­suo, który, jak się zda­wało, w każ­dej minu­cie dnia i nocy potra­fił powie­dzieć, gdzie znaj­duje się okręt, tak jak ja wie­dzia­łam, gdzie jest Sacha­lin. Tat­suo co chwila popa­try­wał w stronę nisz­czy­ciela, jakby czer­pał siły duchowe z mocy próż­nio­wych tor­ped Enoli.
Szcze­rze mówiąc, dziś po raz pierw­szy zoba­czy­łam ją z takiej odle­gło­ści. Jest ich tylko pięć – Ticon­de­roga, MacAr­thur, Iowa, Robert Lee i Enola, okręty wojenne siód­mej gene­ra­cji. Sły­szeli o nich wszy­scy, ale mało kto miał oka­zję obser­wo­wać je z bli­ska, więc nie­któ­rzy uwa­żali, że nisz­czy­ciele nie ist­nieją, że to plotki.
Ale Enola naprawdę ist­niała, patrzy­łam w stronę oce­anu i co pół minuty prze­bie­gała mi po twa­rzy kłu­jąca fala jej detek­to­rów. Enola cze­kała. A mnie znu­dziło się cze­ka­nie i postaw­szy na pokła­dzie około pół godziny, zeszłam do sie­bie, zawi­nę­łam się w pled i zasnę­łam. Moja podróż się roz­po­częła.
Obu­dzi­łam się wcze­śnie. Na pokła­dzie nie było już robot­ni­ków, roz­ła­du­nek szedł na całego, wyły syreny żurawi, skrzy­piały liny i zgrzy­tały łań­cu­chy. Nie było tu już niczego cie­ka­wego, dla­tego zało­ży­łam ple­cak i poszłam się przejść. Chyba się uśmie­cha­łam. Tak jest, uśmie­cha­łam się, prze­cież to był mój pierw­szy obcy kraj.
Mer Kuryl­ska przy­jął mnie życz­li­wie. I cho­ciaż w związku z przy­by­ciem Kappy miał mnó­stwo pil­nych spraw do zała­twie­nia, to jed­nak odłą­czył tele­fon i poświę­cił mi godzinę.
Dzień roz­pę­dził poranne chmury, wyj­rzało słońce, mer zapro­po­no­wał, żebym napiła się z nim her­baty na weran­dzie budynku admi­ni­stra­cji z wido­kiem na wul­kan i port mor­ski. Usa­do­wi­li­śmy się w sta­rych głę­bo­kich fote­lach i przy­nie­siono nam her­batę na zło­tej tacy w tak samo zło­tym ser­wi­sie, a i w samej her­ba­cie można było doj­rzeć led­wie uchwytne bły­ski. Sły­sza­łam o czymś takim. No, o tym, że naczel­nicy w Tery­to­riach Pół­noc­nych to nie­mal bez wyjątku syba­ryci z sekret­nym zami­ło­wa­niem do zbytku. Teraz, popi­ja­jąc her­batę, myśla­łam sobie, że w tych opo­wie­ściach jest tro­chę prawdy. Cho­ciaż metal, z któ­rego zro­biono kubki, aż nazbyt jaśniał, było cał­kiem moż­liwe, że mer sta­rał się zro­bić na mnie prze­sadne wra­że­nie.
Her­bata poja­wiła się w samą porę – byłam dotąd jakby w ode­rwa­niu i zupeł­nie nie mogłam wyczuć nowej rze­czy­wi­sto­ści, cho­ciaż ta była pod moimi sto­pami, wokół mnie, oddy­chała, grzmiała, cuch­nęła i wiro­wała w fili­żance jak złota zamieć.
– Nasza pro­duk­cja. – Mer z zado­wo­le­niem zadzwo­nił łyżeczką o fili­żankę. – Nawia­sem mówiąc, naj­wyż­szej próby.
– Złoto? – rzu­ci­łam nieco pro­wo­ka­cyj­nie. – Czy jed­nak elek­trum?
– Jak tak można? – Mer udał obu­rze­nie. – Elek­trum… No co pani, oczy­wi­ście, że złoto. Cho­ciaż nie mogę się pochwa­lić, że czy­ste.
– Pal­lad?
– Odro­bina. – Uśmiech­nął się. – Złoto, chyba zgo­dzi się pani, jest samo w sobie…
Mer znów z zado­wo­le­niem postu­kał łyżeczką w fili­żankę, dźwięk był wysoki.
– …złoto to nudny metal. To…
Znów „dzyń-dzyń”.
– To coś lep­szego od złota. Pal­lad, około dwu­dzie­stu pro­cent pla­tyny i, rzecz jasna, on.
– Ren.
– Tak, tak, to on. Wydo­by­wamy około tony rocz­nie… Cho­ciaż złota wię­cej. Jesz­cze her­baty? Mamy zio­łową i natu­ralną, ze sta­rych zapa­sów.
Poru­szył brwiami, żebym miała pew­ność, że to naprawdę stare zapasy.
– Natu­ralną, popro­szę.
Mer zaczął nale­wać, a ja pozwo­li­łam sobie prze­nieść wzrok na wul­kan i morze. Wul­kan zasnu­wały bez­tro­skie chmurki, wokół Kappy uwi­jały się żura­wie i łado­warki, morze było spo­kojne, w oddali, osła­nia­jąc wej­ście do zatoki, zasty­gła biała strzała Enoli.
– Poin­for­mo­wano mnie o pani zamia­rach – powie­dział. – Są nie­wąt­pli­wie szla­chetne. Bar­dzo się cie­szymy, że Depar­ta­ment Etno­gra­fii w końcu zde­cy­do­wał się wysłać inspek­tora… – Znów poru­szył do mnie brwiami i kon­ty­nu­ował: – Spo­tka­nie z inspek­to­rem, który otwo­rzy oczy na naszą sytu­ację tym waż­nia­kom ze sto­licy, to dla nas wielka radość. I bar­dzo się cie­szę, że przy­była do nas aku­rat pani, młoda, wykształ­cona dziew­czyna z dobrej rodziny. Ma pani cał­ko­witą rację, zaczy­na­jąc swoją podróż wła­śnie tu, bo to my jeste­śmy przy­czół­kiem Tery­to­riów Pół­noc­nych i fak­tycz­nym klu­czem do nich. Powie­dział­bym nawet wro­tami. Bastio­nem!
Mer zachi­cho­tał. Skosz­to­wa­łam natu­ral­nej her­baty, która fak­tycz­nie oka­zała się nie taka zła, a w każ­dym razie nie przy­wo­dziła na myśl suszo­nych kara­lu­chów i solo­nych poro­stów, jed­nak woda wyraź­nie pocho­dziła z odsa­la­cza, choć była w miarę twarda, więc pew­nie użyto table­tek. Trzeba się przy­zwy­cza­jać, na samym Sacha­li­nie pew­nie trudno będzie zdo­być czy­stą wodę, więc lepiej nie gar­dzić wodą fil­tro­waną, uzdat­nianą czy odsa­laną.
– Wła­ści­wie nie jestem inspek­to­rem – zaopo­no­wa­łam, uprzej­mie odsu­wa­jąc fili­żankę. – Raczej etno­gra­fem i tere­nową obser­wa­torką, nie udzie­lono mi upraw­nień inspek­cyj­nych, moim zada­niem jest odma­lo­wa­nie ogól­nego obrazu. Czy raczej nie tyle ogól­nego obrazu, ile impre­sji, pew­nego rodzaju…
– Tak, tak. – Mer kiw­nął głową. – Wszystko jasne, czy­ta­łem poda­nie…
Uśmie­chał się, a ja widzia­łam, że nic nie jest dla niego jasne i że wła­śnie inten­syw­nie pró­buje wyczy­tać, czy naprawdę jestem inspek­to­rem, czy też nie, a może jestem roz­piesz­czoną, zbla­zo­waną idiotką, która posta­no­wiła roze­rwać się w tak dzi­waczny spo­sób; podobno w Tokio znów się takie poja­wiły. Futu­ro­lo­gia sto­so­wana budziła w merze zanie­po­ko­je­nie, zbyt była nie­zwy­kła.
– Depar­ta­ment Etno­gra­fii… – Mer podra­pał się łyżeczką w czoło. – Ma… jak się zdaje, sze­ro­kie zain­te­re­so­wa­nia.
– Nad­zwy­czaj sze­ro­kie – potwier­dzi­łam. – Na przy­kład wyjąt­kowo inte­re­suje nas skład etniczny lud­no­ści wyspy Itu­rup, a w szcze­gól­no­ści jak naro­do­wość robot­nika wpływa na wydaj­ność pracy. Rozu­mie pan, te dane…
Ale mer, rzecz jasna, już nie słu­chał. Dodał sobie do her­baty jesz­cze jedną por­cję erzacu cukru, wes­tchnął i nie słu­cha­jąc mnie, wygło­sił przy­go­to­waną wcze­śniej skargę: skład naro­do­wo­ściowy jest mu cał­kiem obo­jętny, zresztą przy­pły­wają tu sami Chiń­czycy, a co do orien­to­wa­nia się w odmia­nach chiń­skich… zaso­bów, to prosi, żeby go zwol­nić z tego obo­wiązku, trzej Chiń­czycy roz­ma­wiają i nie rozu­mieją się nawza­jem, prze­cież każdy to wie. On oso­bi­ście nie wykrył kore­la­cji mię­dzy wyra­bia­niem normy a pocho­dze­niem etnicz­nym robot­ni­ków i jak już mówił – ma to wszystko głę­boko gdzieś. Nato­miast nie ma gdzieś tego, że Depar­ta­ment Prze­my­słu Cięż­kiego raz za razem nie przy­syła robot­ni­ków, tylko jakichś nie­po­ha­mo­wa­nych żar­ło­ków, któ­rzy żrą znacz­nie wię­cej, niż pra­cują. Trzy­krot­nie skła­dał w depar­ta­men­cie wnio­sek, żeby wszyst­kich zawie­ra­ją­cych kon­trakt Chiń­czy­ków pod­da­wać przy­mu­so­wej resek­cji żołądka, ale jego raporty pozo­stają bez odpo­wie­dzi, na wyspę przy­pły­wają całe drob­ni­cowce żar­ło­ków, a zaopa­trze­nie z roku na rok jest coraz gor­sze. Każ­demu robot­ni­kowi przy­słu­gują po dwa kon­cen­traty biał­kowe, jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści do odbiorcy tra­fia tylko jeden, nato­miast drugi kapi­ta­no­wie drob­ni­cow­ców spi­sują na straty jako rze­komo zgniłe i sprze­dają na czar­nym rynku w Już­nym, a braki w wyży­wie­niu trzeba kom­pen­so­wać solo­nym dzi­kim czosn­kiem. Rów­nież jakość tych kon­cen­tra­tów biał­ko­wych pozo­sta­wia wiele do życze­nia: pro­dukt jest nie­zbi­lan­so­wany, jaw­nie podły, robot­nicy i kon­tyn­gent inży­nie­rów mają nie­koń­czące się roz­stroje żołądka (wstyd powie­dzieć, ale jego zastępca – czci­godny mistrz Toshi – jest zmu­szony korzy­stać z jed­no­ra­zo­wych pie­luch, choć już od dawna nie jest małym chłop­cem). A w odsa­la­czach są robaki, należy w nich zmie­niać kasety raz na dzie­sięć dni, ale kaset bra­kuje, dla­tego są zmie­niane co trzy mie­siące i trzeba dawać robot­ni­kom brudną wodę, przez co robaki lęgną się w ich cia­łach. Sytu­acja z bar­bi­tu­ra­nami jest wprost kata­stro­falna, zaraz będzie rok, odkąd prze­stali je dostar­czać, i trzeba rekom­pen­so­wać ich brak zwięk­sza­niem norm pro­duk­cyj­nych, bo jeśli nie pod­wyż­szamy norm, robot­nicy zaczy­nają zbie­rać się w bara­kach i gło­śno dys­ku­to­wać. Ale przy zwięk­szo­nych nor­mach amor­ty­za­cja siły robo­czej gwał­tow­nie rośnie, w wyniku czego pod koniec kon­traktu gwał­tow­nie spada wydaj­ność pracy, a liczba wypad­ków przy pracy prze­ciw­nie, zwięk­sza się, zaś w zakła­dach wzbo­ga­ca­nia rud dzia­łają skom­pli­ko­wane urzą­dze­nia i jeśli, na przy­kład, do sepa­ra­tora wpada jakieś chiń­skie bydlę, to trzeba potem czy­ścić ten sepa­ra­tor przez całą dobę, a bry­kiety wra­cają do powtór­nego prze­two­rze­nia…
Spró­bo­wa­łam prze­ciąć ten lament, ale mer mówił dalej i doszedł już w swo­ich żalach do pogody, która zwy­kle jest u nich jak na złość, i do szczu­rów, któ­rych jest dużo, ale które jak na złość są nie­ja­dalne, do tru­ci­ciela, który poja­wił się w bara­kach – truje bez żad­nej róż­nicy i sensu, i cią­gle nie daje się schwy­tać, do zwięk­sza­nych z każ­dym rokiem pla­nów wydo­by­cia. Plany rosną, a przy­sy­łany kon­tyn­gent zde­cy­do­wa­nie im nie odpo­wiada! Docho­dzi do sytu­acji kurio­zal­nych – cza­sem przez niskie kwa­li­fi­ka­cje… zresztą, co tu dużo mówić, przez głu­potę robot­ni­ków kie­row­nic­two kopalni musi wysy­łać swo­ich pra­cow­ni­ków na zwol­nione sta­no­wi­ska. Mistrz Toshi był zmu­szony prze­pra­co­wać dwa dni na wul­ka­nie Kudria­wyj i teraz ma reak­tywne zapa­le­nie sta­wów.
Na koniec mer jesz­cze raz poskar­żył się na pogodę, która jak na złość robi wszystko, żeby prze­szko­dzić w wypeł­nia­niu zobo­wią­zań. Wiatr zro­bił się zim­niej­szy, a nie­przy­jemna wil­goć jesz­cze bar­dziej nie­przy­jemna i wil­gotna; żeby się roz­grzać, wspo­mniany mistrz Toshi jest zmu­szony brać po dwie kąpiele ter­malne dzien­nie, od czego wypa­dły mu włosy i popę­kała skóra.
– A wul­kany? Wul­kany się budzą – wes­tchnął. – Aktyw­ność sej­smiczna rośnie z każ­dym rokiem. Tek­to­nika jest nie­sta­bilna, a u nas na trzy sej­smo­grafy działa jeden! Tylko patrzeć, jak wyle­cimy w powie­trze. I to w imię czego?!
Mer powie­dział to zbyt emo­cjo­nal­nie i od razu się zmi­ty­go­wał.
– Ja wszystko rozu­miem – popra­wił się. – Wszystko rozu­miem! Reszta per­so­nelu też wszystko rozu­mie! Sil­niki nowej gene­ra­cji, prze­łom tech­no­lo­giczny, per­spek­tywy, ale niech pani też nas zrozu­mie, jest nam bar­dzo ciężko! Bar­dzo!
– Nie jestem inspek­to­rem – powtó­rzy­łam. – Jestem tylko futu­ro­lożką. Depar­ta­ment Etno­gra­fii, Kate­dra Futu­ro­lo­gii Sto­so­wa­nej na uni­wer­sy­te­cie, znaj­dzie pan to w moich papie­rach.
Ale mer tylko uśmiech­nął się zna­cząco, dając do zro­zu­mie­nia, że mogę sobie mówić, co chcę, ale jego nie oszu­kam, on jest stary wilk i już wielu futu­ro­lo­gów widział, i sto­so­wa­nych, i w ogóle każ­dych.
– A tsu­nami?! – spy­tał żało­śnie. – Prze­cież tego nie da się wytrzy­mać… Przy­cho­dzą każ­dego roku! I cho­ciaż zro­bi­li­śmy wszystko, żeby zmniej­szyć skutki do mini­mum, to ileż wysiłku nas to kosz­to­wało! A one są coraz wyż­sze! Nie możemy w nie­skoń­czo­ność pod­no­sić linii brze­go­wej!
Mer zaczął opo­wia­dać o tsu­nami, które tak się roz­be­stwiły, że kiedy zeszłej jesieni mistrz Toshi prze­pro­wa­dzał inspek­cję wałów, nie­spo­dzie­wa­nie fala zmyła go do zatoki, opił się wody i naba­wił przez to wrzo­dów żołądka, które jest zmu­szony leczyć domo­wymi meto­dami, a to wzmo­gło…
Zasta­na­wia­łam się z wysił­kiem, po co w ogóle wstą­pi­łam do mera, to jest, rzecz jasna, nie­uprzej­mie było nie wstą­pić, ale wszyst­kie te far­ma­zony o tsu­nami i czy­ra­kach były ponad moje siły. Mer chyba sam to rozu­miał, ale nie mógł się już zatrzy­mać – do końca odgry­wał rolę gor­li­wego urzęd­nika, zatro­ska­nego dobro­sta­nem powie­rzo­nych mu ziem. Trzeba było cier­pli­wie to zno­sić. Pro­fe­sor Oda uczył cier­pli­wo­ści. Bred­nie, sza­leń­stwo, znowu bred­nie, zno­sić to, słu­chać, słu­chać, przy­go­to­wany mózg znaj­duje w stru­mie­niu bez­sen­sow­nego szumu lśniące nuty roz­dar­tej pie­śni…
Mimo wszystko nie dało się tego znieść. Mer Itu­rupu był nie do znie­sie­nia i podej­rza­nie mocno śmier­dział suszo­nymi kal­ma­rami, tak że musia­łam kon­tro­lo­wać mimikę, żeby nie pozwo­lić twa­rzy roz­lać się w gry­ma­sie obrzy­dze­nia. Nie było łatwo, ale wodne duchy się zli­to­wały – opo­wia­da­jąc o szaj­kach sza­brow­ni­ków mają­cych zwy­czaj krę­cić się przy odstoj­ni­kach popiołu, mer zakrztu­sił się her­batą, zaczer­wie­nił i umilkł spe­szony. Pokle­pa­łam go po ple­cach ze współ­czu­ciem i zapy­ta­łam, gdzie znajdę ekle­zję św. Toma­sza i jej pro­bosz­cza, do któ­rego mam sprawę.
Wydało mi się, że sły­sząc wzmiankę o ekle­zji, mer się zasmu­cił, ale szybko wziął się w garść.
– Pate­ren Paweł przy­pra­wia nas o ból głowy – powie­dział z żalem. – Admi­ni­stra­cja kopalni wydziela na jego insty­tu­cję pewne środki, wie pani, żeby zadbać o tych, któ­rym stan zdro­wia nie pozwala wró­cić do domu. A on, zamiast przy­no­sić ulgę cier­pią­cym, tylko mie­sza im w gło­wach…
Mer otarł czoło chu­s­teczką.
– Cóż, innego pate­rena i tak nie mamy – zauwa­żył filo­zo­ficz­nie. – Kto tu przy­je­dzie oprócz fana­tyka? A smutki zawsze potrze­bują uko­je­nia.
Zgo­dzi­łam się z tym. Podzię­ko­wa­łam za szcze­gó­łowe spra­woz­da­nie i odda­li­łam się, tłu­ma­cząc bra­kiem czasu. Mer poda­ro­wał mi złotą łyżeczkę i wyzna­czył urzęd­nika, który miał mnie odpro­wa­dzić do ekle­zji.

 
Wesprzyj nas