“Influenza magna” to literacka opowieść o burzliwych losach bohemy wiedeńskiej – Schielego, Klimta, Freuda, Trakla, osadzona w realiach I wojny światowej, w świecie targanym przez pandemię hiszpanki.


Influenza magnaWciągająca powieść przedstawiająca schyłek belle époque w Europie. W tle okrucieństwa I wojny światowej i przerażająca epidemia hiszpanki, a na pierwszym planie – barwne postaci wiedeńskiej bohemy z początku XX wieku, m.in: Egon Schiele, Gustav Klimt, Ludwig Wittgenstein, Sigmund Freud, Georg Trakl, których losy kształtowały burzliwe wydarzenia tamtych czasów. Biograficzne wątki wybitnych artystów stały się kanwą, na której Bogusław Chrabota osnuł swoją opowieść.

Narracja „Influenza magna”, prowadzona z punktu widzenia poszczególnych bohaterów, tworzy swoistą mozaikę, która układa się w obraz świata fabularnego.

Każdy z bohaterów filtruje zewnętrzne wydarzenia przez pryzmat własnych życiowych doświadczeń, stawiając czoło rzeczywistości i podejmując kolejne, wyzwania związane z życiem osobistym, zawodowym i społecznym.

Wojna i hiszpanka są tu niemymi bohaterami, którzy z drugiego planu, niczym tajemnicza siła pociągają za sznurki, determinując kolejne wydarzenia.

Obrazowy i sugestywny język powieści wciąga czytelnika w mroczny świat stojący u progu wielkich zmian. Przed wielbicielami literatury niezwykła paralela współczesności, stawiająca pytania o uniwersalne wartości i kondycję człowieka.

***

Pły­wamy na tym pol­skim statku, pły­wamy, ale sta­łego gruntu nie poczu­jemy, aż zato­niemy! Taki to nasz los i to się ni­gdy nie zmieni.

Bogusław Chrabota
Influenza magna
U progów wieczności
Wydawnictwo Ringier Axel Springer Polska Książki
Premiera: 2 czerwca 2021
 
 

Influenza magna

Postaci

Franz Wie­ge­mann (1882–1944) – lekarz, ofi­cer armii Austro-Węgier, uczest­nik obrony twier­dzy Prze­myśl, kocha­nek Urszuli Wagner.
Urszula Wagner (1887–1980) – pie­lę­gniarka w szpi­talu w Kra­ko­wie, kochanka Franza Wie­ge­manna, wyje­chała do Ame­ryki.
Fran­ci­szek Schwe­iger (1880–1923) – pol­ski Żyd, ofi­cer armii Austro-Węgier, towa­rzysz Wie­ge­manna pod­czas ucieczki z nie­woli rosyj­skiej.
Sig­mund Freud (1856–1939) – wie­deń­czyk, lekarz, twórca psy­cho­ana­lizy.
Georg Trakl (1887–1914) – poeta, uro­dzony w Sal­zburgu, zgi­nął śmier­cią samo­bój­czą w szpi­talu w Kra­ko­wie.
Egon Schiele (1890–1918) – geniusz, malarz, następca Gustava Klimta, jeden z ojców eks­pre­sjo­ni­zmu, zmarł na grypę jesie­nią 1918 r.
Gustav Klimt (1862–1918) – malarz, jeden z głów­nych twór­ców sece­sji.
Wal­burga „Wally” Neužil (1894–1917) – modelka i kochanka Egona Schie­lego.
Edith Harms (1893–1918) – żona i modelka Egona Schie­lego.
Grete Trakl (1891–1917) – pia­nistka, sio­stra Geo­rga Tra­kla i żona Arthura Lan­gena, zgi­nęła w Ber­li­nie praw­do­po­dob­nie wsku­tek samo­bój­stwa.
Ludwig Wit­t­gen­stein (1889–1951) – filo­zof, ofi­cer armii Austro-Węgier, dobro­czyńca Geo­rga Tra­kla.
Erhard Busch­beck (1889–1960) – pisarz i dra­ma­turg, kocha­nek Grete Trakl.
Arthur Lan­gen (1858–1927) – impre­sa­rio, kry­tyk i mene­dżer, mąż Grete Trakl.
Tade­usz Boy-Żeleń­ski (1874–1941) – pol­ski pisarz, tłu­macz, lekarz, ofi­cer armii Austro-Węgier.
Fran­ci­szek Chyłka (1878–1918) – pol­ski chłop, żoł­nierz armii Austro-Węgier, cho­ro­wał na grypę.

Pro­log

Ubrany po angiel­sku bar­dzo młody czło­wiek wysiadł zama­szy­ście z dorożki przed par­te­ro­wym góral­skim budyn­kiem i wpa­ro­wał dziar­sko do środka. Przy­je­chał wła­śnie z Rabki i do restau­ra­cji Kar­po­wi­cza przy­gnał go, nie ma co ukry­wać, głód. Śred­niego wzro­stu, z przy­li­za­nymi grzecz­nie wło­sami, wyraź­nym prze­dział­kiem, wil­got­nymi oczyma i pewną sub­tel­no­ścią twa­rzy, co bez dys­ku­sji roz­strzy­gało, że jest her­bowy, i to z rodziny o pań­skich aspi­ra­cjach. Ruchy miał mięk­kie, twe­edowa mary­narka była dobrze dobrana, na nogach gór­skie buty, zało­żone na pod­cią­gnięte do kolan grube weł­niane skar­pety. Można było z góry zało­żyć, że to tury­sta z Mazow­sza, który po zje­dze­niu kapu­śniaku i pie­czy­stego wybie­rze się na spa­cer do Mor­skiego Oka. Dalej nie, bo wyma­ga­łoby to innego stroju i solid­nej laski wędrowca, którą mło­dzie­niec nie dys­po­no­wał. Młody czło­wiek miał jed­nak inne plany. Góry go nie­po­mier­nie nudziły, w kapu­śniaku nie gusto­wał, może więc tylko her­bata? Pajda chleba ze smal­cem przed czymś solid­niej­szym. Czym? Nie miał poję­cia. W restau­ra­cji manew­ro­wał mię­dzy sto­li­kami, szu­ka­jąc spo­koj­nego miej­sca, i to takiego, które dałoby mu dobrą per­spek­tywę na resztę sali. Uwiel­biał przy­glą­dać się ludziom i czy­nić sobie w pamięci ich lite­racki opis. Ot, tu sie­dzi nudny księ­gowy z nosem jak księ­życ w kom­po­cie, tu panna pen­sjo­narka w poń­czo­chach z oczkiem na łydce, a tu paro­bas, młody, prężny i jurny jak stado gospo­dar­skich bycz­ków. Siadł w takim wła­śnie stra­te­gicz­nym miej­scu, jed­nak tylko na chwilę. Po tym, jak podano her­batę, pojął, że musi się prze­siąść, i to nie z przy­musu. Dostrzegł bowiem sie­dzą­cego samot­nie czło­wieka o zna­nej twa­rzy, któ­rego lite­racka legenda bar­dzo mu impo­no­wała. Nie­młody już męż­czy­zna o dość chłop­skich rysach, z wyra­zi­stym (zbyt wyra­zi­stym) rysun­kiem brwi, łysie­jący, za to z czer­nio­nym wąsem, wyraź­nie się nudził. „Boy!” – odgadł mło­dzie­niec. Nie znał go oso­bi­ście, ale podzi­wiał. „Boy, wia­domo: pisarz, inte­li­gen­cja, talent, Europa…” Przy­glą­dał mu się z daleka, pijąc her­batę. „A może podejść?” Boy był sam. W ogóle w sali było pra­wie pusto. „Jeśli podejdę, co mu powiem?” Pod­szedł.
– Pan Żeleń­ski?
– Tak.
– Czy pan pozwoli?… Chciał­bym kilka słów… Choć nie mam zaszczytu…
Boy wska­zał mu krze­sło.
– Pro­szę.
Młody czło­wiek usiadł, ale można było odnieść wra­że­nie, że nie wie, co powie­dzieć. W końcu się ode­zwał:
– Widzi pan, ja jestem taki pasa­żer, co to sie­dzi na krze­śle; krze­sło stoi na pace; paka leży na wor­kach; worki na wozie; wóz na statku; sta­tek na wodzie. Ale gdzie jest grunt i jaki jest ten grunt, nie wia­domo.
Boy spoj­rzał na niego swoim tro­chę ospa­łym czy też oso­wia­łym wzro­kiem i powie­dział krótko:
– Jak my wszy­scy.
– Ale ja bar­dziej… – upie­rał się mło­dzie­niec.
– Nie sądzę.
– Daję słowo.
– A tak w ogóle, to z kim mam honor?
– Witold.
– Tylko Witold?
– Nazwi­sko nic panu nie powie. Przy­naj­mniej na razie.
– Tuszę, że w przy­szło­ści będzie pan bar­dzo sławny.
– Nie mniej niż pan dzi­siaj. Tak myślę.
– No dobrze, ale żeby zamknąć w końcu tę par­tię ping-ponga, może by pan, prócz, istot­nie, cie­ka­wej formy przed­sta­wie­nia się, zechciał coś do naszej miłej roz­mowy wnieść? Chyba że nic pan nie ma do powie­dze­nia.
– A mogę zamó­wić kiszkę i ogórka?
– Bar­dzo pro­szę. – Widać było, że Boy z takimi per­so­nami jak mło­dzie­niec o imie­niu Witold jest dość obzna­jo­miony.
– Chcę napi­sać powieść. Taką pro­stą powieść dla ludu. Wła­ści­wie takie mam marze­nie. A nawet wię­cej. Życiowy plan.
– I z tym pan do mnie? Prze­cież ja nie piszę powie­ści. Jestem leka­rzem.
– Leka­rzem to raczej pan był.
– Ow­szem, byłem.
– Skąd ta decy­zja? Jeśli pan oczy­wi­ście łaskaw mi odpo­wie­dzieć.
– A dla­czego miał­bym panu to tu, teraz, u stóp Tatr i przy ogórku z kiszką, wyzna­wać? – Boy iro­nicz­nie odbił lekką jak puch piłeczkę.
– Bo może to jedyna oka­zja?
Boy się zadu­mał. Moż­liwe, że ten jakiś tam Witold ma rację. Wła­ści­wie jeśli nie teraz, to kiedy? Młody, pozu­jący na Anglika czło­wiek dotknął naj­de­li­kat­niej­szej struny w lirze jego życio­wych zma­gań, by posłu­żyć się naj­bar­dziej tan­detną z tan­det­nych meta­for. Mimo że medy­cyna była jego naj­uczciw­szym wybo­rem, już w Paryżu zro­zu­miał, że waż­niej­sza jest lite­ra­tura. Dla­tego z taką pasją rzu­cił się na dzieła Fran­cu­zów i pod­jął się prac trans­la­tor­skich, które dały mu naj­więk­szą sławę. Potem jed­nak przy­szła wojna, musiał wło­żyć mun­dur i udać się na front. Bóg mu daro­wał przy­kry obo­wią­zek strze­la­nia do bliź­nich, co wię­cej, dał mu szansę rato­wa­nia ich życia. Pod przy­mknię­tymi powie­kami prze­wi­nął mu się w oka­mgnie­niu film z tysią­cem fron­to­wych obra­zów. Pociągi pełne ran­nych. Trans­fu­zje krwi i szy­cie roz­pru­tych pła­tów skóry. Chyłka, leżący jak łach­man w pustym maga­zy­nie cukrowni gdzieś w Gali­cji, a póź­niej trans­port jego „zwłok” do Kra­kowa. Wit­t­gen­stein męczący się w służ­bie na rzece. Wie­ge­mann i ich wspólna tyta­niczna praca przy żoł­nier­zach zdy­cha­ją­cych od grypy jak bydło. Tak, grypa była naj­gor­sza. „Hisz­panka”, która była dla niego prze­ło­mem. Skoro nie można, nie umiemy wal­czyć z zarazą, to po co medy­cyna? Może lepiej zostać spo­wied­ni­kiem albo odpro­wa­dzać za dobre pie­nią­dze kon­dukty na cmen­ta­rzu? Szlag, to jed­nak nie dla niego. Po gry­pie rzu­cił to wszystko w cho­lerę. Zatrud­nił się w „Cza­sie”, zaczął pisać recen­zje teatralne, kro­to­chwilne felie­tony. Jakieś powiastki o Bal­zacu, Molie­rze. Taki oto skok nad otchła­nią życia z wyżyn meta­fi­zyki w banał i nie­istot­ność.
Witold pochła­niał wła­śnie dru­giego ogórka kiszo­nego, nie­mi­ło­sier­nie przy tym się krzy­wiąc.
– Co to za dziwne miny? – spy­tał Boy.
– Jestem spe­cja­li­stą od min.
„Żało­sne”, pomy­ślał Boy.
– Odpo­wie mi pan, panie Żeleń­ski?
– To ta cho­roba. Po niej zro­zu­mia­łem, że praca leka­rza nie ma sensu. Wyją­łem wtyczkę z prądu, o ile pan wie, co mam na myśli. Taka była moja reak­cja. Cza­sami tak zacho­wuje się lekarz. Ale można się zacho­wać ina­czej. W listo­pa­dzie tysiąc dzie­więć­set czter­na­stego roku w szpi­talu w Kra­ko­wie, nie­mal w mojej obec­no­ści, otruł się koka­iną nie­jaki Georg Trakl, poeta. Sły­szał pan pew­nie. Też pra­co­wał z ran­nymi. Zwa­rio­wał po tym, jak zro­zu­miał, że nie może im pomóc. To był dla niego koniec. Zbie­ra­li­śmy z Wie­ge­man­nem papiery, które roz­rzu­cał wokół łóżka. To były świetne wier­sze. Przed samo­bój­czą śmier­cią czę­sto się pisze dobre wier­sze. Potem w tajem­ni­czy spo­sób zgi­nęła w Ber­li­nie jego sio­stra, pia­nistka. Widzi pan, nie­szczę­ścia cho­dzą parami.
– A pan posta­no­wił zostać lite­ra­tem.
– Tak, odrzu­ci­łem walkę o ludz­kie życie na rzecz walki o lep­szy humor jesz­cze żyją­cych. Czy jestem dosta­tecz­nie pod­nio­sły?
– Pan wie, że to żało­sne. Taka ucieczka od odpo­wie­dzial­no­ści.
– A co pan może o tym wie­dzieć? Był pan na woj­nie?
– Nie, ale Niemcy sta­cjo­no­wali w dworku mojego ojca.
– To w isto­cie się pan nawal­czył… – Boy nie potra­fił powtrzy­mać się od iro­nii.
– Nie kusi pana, by napi­sać o tym?
– Wie pan, skala tematu mnie para­li­żuje. Poza tym uwa­żam, że tra­dy­cyjna powieść w stylu Bal­zaca, Dumasa czy Hugo się skoń­czyła. Po woj­nie nie ma dla niej miej­sca. Rze­czy­wi­stość pokom­pli­ko­wała się w zbyt wielu wymia­rach. Dziś pozo­stają strzępki, małe formy, esej filo­zo­ficzny, może dra­mat? Można coś ewen­tu­al­nie poka­zać na sce­nie, co czyni, a wła­ści­wie wygłu­pia się Wit­kacy z tymi swo­imi Mózgo­wi­czami czy Waha­za­rami. Ale to żarty oczy­wi­ście. Ilu­stra­cja tego, jak psy­cho­sty­mu­lanty wpły­wają na wyobraź­nię i język czło­wieka. Czy to prze­trwa? Nie wiem. Szcze­rze wąt­pię. A powieść? Wie pan, ile lat musiało minąć, by Toł­stoj opi­sał w Woj­nie i pokoju czasy napo­le­oń­skie?
– Czter­dzie­ści?
– No widzi pan? A pan chce już dziś. Kilka lat led­wie prze­szło. Niech się pan uzbroi w cier­pli­wość, młody czło­wieku. Poga­damy za czter­dzie­ści lat, jeśli doży­jemy.
Gom­bro­wicz połknął resztę ogórka bez gry­zie­nia. Roz­mowa była skoń­czona.
Spo­tkali się jesz­cze raz. Było to już w przeded­niu wojny, bodaj na imie­ni­nach Boya. Witold przy­po­mniał mu tę roz­mowę. Boy uśmiech­nął się i powie­dział:
– Pły­wamy na tym pol­skim statku, pły­wamy, ale sta­łego gruntu nie poczu­jemy, aż zato­niemy! Taki to nasz los i to się ni­gdy nie zmieni.

Strona Wie­ge­manna


Wstrzą­sa­jąca jest zagłada pło­dze­nia.
W takiej godzi­nie oczy patrzą­cego napeł­niają się
Zło­tem jego gwiazd.
 
Georg Trakl Helian, tłum. W. Trze­cia­kow­ski

1.
Dok­tor Franz Wie­ge­mann, nie­gdyś wie­deń­ski bawi­da­mek, syba­ryta, kone­ser win i kobiet, w popla­mio­nym wymio­ci­nami, gru­bym far­tu­chu zwi­sał z krze­sła jak pomięty ofi­cer­ski płaszcz. Miał posza­rzałą twarz, obwi­słe wąsy i gra­na­towe cie­nie pod oczami. Nie spał już od kilku dni. Za każ­dym razem, gdy szedł do służ­bówki tro­chę się zdrzem­nąć, przy­bie­gał ktoś z oddziału i od drzwi wołał o pomoc. Ten się krztusi, trzeba intu­bo­wać, tam­ten nie ma tętna, ktoś inny krwawi. Zry­wał się więc, nie musiał nawet nacią­gać ofi­ce­rek, bo kładł się w nich na rzu­coną na łóżko derkę. Był pół­przy­tomny, ale wsta­wał, chwie­jąc się na nogach, gonił na oddział i rato­wał, kogo mógł. Tamo­wał krwo­tok, osłu­chi­wał piersi, reani­mo­wał, a nie­kiedy tylko stwier­dzał zgon. Bogiem a prawdą, zda­rzało mu się to coraz czę­ściej. Ale teraz, w momen­cie, kiedy przy­cho­dził zmierzch, wisiał na twar­dym krze­śle kom­plet­nie bez siły. Pochy­lona, pokryta rzad­kimi wło­sami głowa, nieco obsu­nięte na nosie bino­kle, wiszące bez­wład­nie ręce, posza­rzałe dło­nie. Przy­sy­piał. Za oknem, od strony ulicy, wiatr krę­cił jakieś nie­spo­kojne wiry, uno­sząc ner­wowo liście kasz­ta­now­ców. Był led­wie począ­tek dru­giej połowy paź­dzier­nika, więc na uli­cach było jesz­cze jasno. Tuż za drze­wami z lek­kiej jak muślin mgły wyła­niały się ściany budyn­ków. Nie­da­leko, tuż naprze­ciw okna, solidne kamie­nice Kle­pa­rza, a za nimi, gdyby wzbić się jakimś cudem wyżej, malo­wane pur­purą zachodu dachy Kra­kowa. Naj­pierw wie­życe Kościoła Mariac­kiego, wieża ratu­sza, a dalej, na kamien­nej skale, koszary, w któ­rych miesz­kał. Wcze­śniej był tam zamek, zruj­no­wany od wie­ków i wypruty z kró­lew­skiego splen­doru. Kogo to zresztą dziś inte­re­suje. Marzył o dorożce, która zawio­złaby go do koszar. Nie­stety, kolejny już dzień musiał zostać w szpi­talu, a tu tylko dzie­lona z kole­gami służ­bówka. Pod­niósł głowę. Czy to deszcz? Nie, ktoś zapala gazowe latar­nie. Szu­ra­nie nóg. Czemu pomy­ślał o desz­czu? Czuł nie­zno­śny ból głowy. Nagle ktoś deli­kat­nie zapu­kał do drzwi. Nie odpo­wie­dział. Drzwi się otwo­rzyły. Usły­szał cichy sze­lest far­tu­cha i stu­kot cho­da­ków. A potem poczuł dło­nie doty­ka­jące jego wło­sów. Śli­zgały się czule po jego gło­wie, po chwili poczuł na szyi dotyk cie­płych ust.
– Urszula, to ty?
– Ja, cał­kiem praw­dziwa, ja, kochany.
– Nie poszłaś do domu?
– Jesz­cze nie. Chcę być z tobą.
Odwró­cił się do niej, a ona usia­dła mu na kola­nach. Poczuł silny zapach jej kobie­co­ści, mocny oddech życia. Tak bar­dzo się róż­nił od wszyst­kiego wokół. Wtu­lił się w te jej mięk­kie piersi jak dziecko. Usły­szał, jak bije jej serce.
– Wciąż jeste­śmy żywi.
– Pra­gnę cię – wydu­siła z sie­bie.
– Ja też cię pra­gnę, kochana.
– Wyjedźmy stąd.
– Nie teraz. Po tym pie­kle.
– Wyjedźmy do Wied­nia.
– Nama­wiasz mnie do dezer­cji?
– To gówno, ta cała monar­chia nie­długo się skoń­czy. Wszy­scy to widzą.
– A co z cho­rymi? Co z twoim mężem?
Wło­żył jej rękę pod suk­nię. Poczuł cie­pło roz­pa­lo­nych ud. Doty­kał skóry tam, gdzie koń­czyły się grube baweł­niane poń­czo­chy. Czuł, że Urszula go pra­gnie, ale sam nie odczu­wał niczego. Dosko­nała obo­jęt­ność na wszystko poza sygna­łami od pie­lę­gnia­rzy. Tylko to pod­no­siło go na nogi, budziło do życia.
– Wyje­dziemy do Wied­nia albo jesz­cze dalej. Ale sami musimy prze­żyć.
Ktoś ude­rzył kilka razy jakimś przed­mio­tem w drzwi. Zasty­gli w ciszy. Po chwili znowu.
– Kapi­ta­nie Wie­ge­mann, pro­szę szybko na oddział. Sły­szy pan?
– Tak. – Odchrząk­nął. – Idę.
Urszula zesko­czyła jak nie­pyszna z jego kolan. Popra­wiła fry­zurę, a on pod­niósł się z krze­sła i wol­nym kro­kiem pod­szedł do drzwi. Roz­pro­sto­wał kości i szyb­kim ruchem otwo­rzył.
– Mel­duj­cie.
– Mel­duję… Kona jeden z żoł­nie­rzy.
– Bie­gnę – rzu­cił szybko Wie­ge­mann i sprę­ży­stym kro­kiem ruszył na oddział.
Po chwili był na miej­scu. Odór nie­mal go wywró­cił. Nacią­gnął na twarz baweł­nianą maskę.
– Czemu, do cho­lery, nikt tu nie wie­trzy?
Cisza.
Spoj­rzał na łóżko, na któ­rym dogo­ry­wał jakiś młody czło­wiek. Pod­szedł do niego i dotknął ręką jego czoła. Czter­dzie­ści stopni, może wię­cej. „Po nim” – pomy­ślał.
– Daj­cie mu okład z zim­nej wody na kark.
Co za bzdury!!! Zła­pał się na tym sekundę póź­niej. Jaki okład dla czło­wieka w sta­nie ago­nal­nym? To prze­cież nie ma sensu. „A co ma sens?” – spy­tał w myślach sam sie­bie. Kilka tygo­dni temu żoł­nie­rzy z takimi obja­wami zno­szono do pralni i zanu­rzano w wan­nach z lodo­watą wodą. Lód dostar­czano do szpi­tala dwa razy dzien­nie. Ale potem albo lód się skoń­czył, albo komen­dant uznał, że taka pro­ce­dura nie ma sensu. Ludzie i tak umie­rali, a on tylko pła­cił za lód. Nie­po­trzebna roz­rzut­ność w trud­nych cza­sach. Teraz więc przy­kła­dano umie­ra­ją­cym chłodne kom­presy. „Nic to nie pomoże, choć może nieco ulży” – tłu­ma­czył sam sobie. Chło­pak podry­gi­wał na łóżku, oczy miał zamknięte, ale gałki wiro­wały mu pod powie­kami. Klatka pier­siowa aż trzę­sła się z wysiłku. A póź­niej nagle prze­stała. Żoł­nierz się uspo­koił, jakby nie­spo­dzie­wa­nie zasnął.
– Weź­cie go do pro­sek­to­rium – rzu­cił pie­lę­gnia­rzowi, który tylko poki­wał głową.
– Tak jest.
Spoj­rzał zmę­czo­nym wzro­kiem na oddział. Świń­ski smród, tłok i bez­na­dzieja. Łóżko na łóżku, cia­sno, że nie­mal przejść się nie da. Dzie­siątki chłop­ców, któ­rzy mogliby jesz­cze żyć! „Ba, wal­czyć za cesa­rza” – pomy­ślał zło­śli­wie. Niech to krew zaleje! Jakiego cesa­rza? Gdzie on teraz jest? Karo­lus, przy­pad­kowa kre­atura. Nie, te dzieci powinny wró­cić do domu. Ale nie zdążą. Jedyne, co dane im będzie zoba­czyć, to słodki uśmiech sio­stry Urszuli, matki miło­sier­dzia.

2.
Kop­nął butelkę po koniaku. Węgier­ski czy z Dal­ma­cji? Nie wie­dział. Naj­bar­dziej lubił fran­cu­skie, ale tych od dawna nie dało się kupić. Zostały po tam­tej stro­nie frontu, za linią oko­pów Ver­dun, na zachod­nim brzegu Marny. Czy kie­dyś napije się jesz­cze praw­dzi­wego koniaku? Koniaku z nalepką „Cognac”. A wła­ści­wie jakie to ma zna­cze­nie? Koniak jest koniak. Przy­kłada się butelkę do ust i pociąga łyk, potem drugi, trzeci, a jak się nie zakrztu­sisz, to czwarty. A póź­niej już tylko szum w gło­wie i mocne koły­sa­nie. Alko­hol. Gdyby go nie było, wojny nie dałoby się prze­żyć. Kie­dyś, w Wied­niu, zanim to wszystko się zaczęło, kiedy przy­je­chał do habs­bur­skiej sto­licy na stu­dia, pijał jedy­nie wino. Ojciec miał win­nicę, więc wino, białe wino bez nazwy, było w domu codzien­no­ścią. To był Rie­sling. Takie wła­śnie schło­dzone wino matka poda­wała do obiadu i kola­cji. Za domem była win­nica. W pod­zie­miach pękate beczki. Ojciec, poli­cjant, oso­bi­ście zaj­mo­wał się trun­kiem. Nikogo do piw­nicy nie wpusz­czał. Skra­dali się więc z bra­tem po cichu, na pal­cach, kiedy ojciec spał. Cicha­czem zabie­rali klucz z szu­flady i hyc… do piw­nicy. W Wied­niu nauczył się pić szam­pana, a potem cięż­sze alko­hole, by w końcu, w pijac­kim unie­sie­niu zasłu­chany w deka­denc­kie dźwięki for­te­pianu, przy wtó­rze wizjo­ner­skich bredni tego bie­daka Tra­kla, wypi­jać jeden po dru­gim kie­liszki absyntu. Tak, ale to było dużo póź­niej, na minutę przed wojną. Był już leka­rzem, a Trakl, led­wie tech­nik far­ma­cji, sta­cjo­no­wał ze swoją jed­nostką nie­opo­dal Wied­nia. Zmarłby z nudów w aptece, ale poszedł do woj­ska. Na swoje nie­szczę­ście.
Pró­bo­wał pod­nieść się z krze­sła, ale w tym aku­rat krót­kim momen­cie, a zara­zem w obli­czu prze­wa­la­ją­cych się gdzieś w górze kosmicz­nych kata­strof nie było to moż­liwe. Ile już sie­dział w tym szpi­talu? Dwa, trzy dni? Stra­cił rachubę czasu. Była tu Urszula, to pewne. A potem poszedł na oddział. Sie­dział przy jed­nym, dru­gim, a póź­niej przy­glą­dał się tępo sani­ta­riu­szom ście­ra­ją­cym krew ze scho­dów.
– Co tu się stało?
– Czło­wiek osu­nął się z noszy, panie kapi­ta­nie.
– Aha.
– Leży na tam­tej sali. – Wska­zał pie­lę­gniarz.
– Gówno mnie to obcho­dzi.
Scho­dził po scho­dach, chwie­jąc się na nogach. Potrą­cił puł­kow­nika von Dros­snera, po czym oparł się o ścianę. Stary, poczciwy dok­tor Fer­di­nand pokle­pał go tylko po ramie­niu i kazał iść spać. Wstą­pił do kibla, oddał mocz, a potem sta­nął przed lustrem. Spoj­rzał na sie­bie i nie potra­fił się roz­po­znać. Stary siwy czło­wiek. Pod­krą­żone oczy. Głę­bo­kie zmarszczki. Siwi­zna. Zakola. Wró­cił do pokoju i wypił łap­czy­wie szklankę koniaku. Poczuł mro­wie­nie w rękach. W końcu wstał, kop­nął pustą butelkę i poto­czył się do drzwi. Zszedł po scho­dach. Wycho­dząc na ulicę, omal się nie potknął. Na bra­mie zasa­lu­to­wali mu straż­nicy.
Doro­żek nie było, nie chciało mu się cze­kać, więc ruszył chwiej­nym kro­kiem po śli­skiej kostce bru­ko­wej. Naj­pierw po pra­wej Kle­parz, po któ­rym krę­ciły się jakieś babiny. Han­dla­rzy o tej porze brak. Po lewej wielka bryła zakładu opie­kuń­czego Helc­lów, a dalej otwarte gar­dło Dłu­giej. Mokro po desz­czu. W miesz­ka­niach nie­wiele świa­teł. Ludzie oszczę­dzają na elek­trycz­no­ści. Nie wia­domo, jakie ceny będą jutro i czy te ostat­nie korony nie przy­da­dzą się na inne cele. Chleb czy sło­ninę. Ta cią­gnąca się w nie­skoń­czo­ność wojna nie ma żad­nego sensu. Wła­ści­wie nie wia­domo, o co w niej cho­dzi. Od początku nie było wia­domo. Ow­szem, śmierć arcy­księ­cia Fer­dy­nanda w Sara­je­wie, ale kto wtedy sądził, że maleńka wojenka z Ser­bią porwie za sobą cały świat? A wojna z Rosją? O co? Te tysiące Rosjan, które naj­pierw ata­ko­wały, a póź­niej bro­niły twier­dzy Prze­myśl. Otrzą­snął się z obrzy­dze­nia, bo przy­po­mniały mu się te pry­zmy ludz­kiego mięsa w Prze­myślu, a wcze­śniej w cza­sie bitwy lwow­skiej. Pamię­tał pierw­szego trupa, jakiś Czech chyba, z połową twa­rzy. Kiedy przy­nie­śli go z oko­pów, to jesz­cze oddy­chał. Pie­lę­gnia­rze nie­śli go na lep­kich od krwi noszach, po czym rzu­cili na stół. Wyglą­dał, jakby go wyko­pano z ziemi. Pokryte bło­tem buty, nogawki, cały mun­dur od stóp do głów, nawet pagony były tak zabło­cone, że nie można było roz­po­znać, czy to zwy­kły żoł­nierz, czy ofi­cer. Tylko ta straszna głowa. Skóra zdarta z twa­rzy od brody po czoło. Krew jesz­cze nie zakrze­pła. Wzdry­gnął się, kiedy zoba­czył kawałki chrząstki i odsło­niętą kulę pra­wego oka. Bilard? To nie bilard, do cho­lery, tylko żywy jesz­cze czło­wiek. Kazał roz­ciąć noży­cami bluzę mun­duru. A potem przy­ło­żył słu­chawkę ste­to­skopu do klatki pier­sio­wej. Bije? Czy nie bije? Bije, ale słabo, coraz sła­biej. Zaci­snął lewą pięść. Niech jesz­cze bije, ale sły­szał tylko słab­nące ude­rze­nia. „No walcz, czło­wieku!” – krzyk­nął. Serce cichło jak echo kół odjeż­dża­ją­cego pociągu. Pyk, pyk, pyk… I tyle. Prze­stało. Pod­niósł się i kazał go zakryć. Zastygł. Kole­dzy mówili, że po pierw­szym takim przy­padku zwy­kle chce się rzy­gać. Żywe ludz­kie mięso wygląda ina­czej, ina­czej pach­nie niż to mar­twe, z któ­rym sty­kali się jako stu­denci w pro­sek­to­riach. Ale on nie czuł żad­nych mdło­ści. Czy­sta, trzeźwa głowa. Sprawne jak mecha­nizm w szwaj­car­skim zegarku palce. Napięte mię­śnie. To dobrze, cał­kiem dobrze, bo pie­lę­gnia­rze nie­śli już następ­nego. Przy tym z kolei musiał wybuch­nąć pocisk, bo miał urwaną w kola­nie nogę. Ktoś prze­wią­zał kikut brud­nym paskiem, ale i tak ze zwi­sa­ją­cej tęt­nicy nie­mrawo try­skała krew. Front nauczył go spo­koju. I odda­lił od Boga. Ale czy naprawę kie­dyś był bli­sko? Wie­deń­scy leka­rze byli zwy­kle ate­istami. Szkoła sta­rego Noth­na­gela. Dokąd teraz? U wyj­ścia z Dłu­giej jakiś park. Tak, to tu były kie­dyś mury. Skrę­cił w lewo, w stronę Flo­riań­skiej. Tam można się cze­goś napić. Minął bramę. W knaj­pie po lewej ser­wo­wali jesz­cze coś do picia. Wszedł do środka. Usiadł przy sto­liku tuż obok zadep­ta­nej brud­nymi bucio­rami sceny. Ktoś do niego pod­szedł. Wysoki, sprę­ży­sty męż­czy­zna.
– To ty, Franz?
– Chyba jesz­cze ja. A, to ty, Boy? Mój ulu­biony lekarz wago­nowy.
– Kole­jowy, kochany, kole­jowy…
– Z takich, co to pyłu fron­to­wego nie zaznali, bo cią­gle w dro­dze.
– Z frontu na tyły i z tyłów na front, panie kolego.
– Rak, nie­bo­rak. Do przodu i do tyłu. Od kiedy w Kra­ko­wie?
– Chyba już na stałe. Tak myślę, ileż można.
– Koń­czy się to już? Jak myślisz?
Boy rozej­rzał się czuj­nie, zbli­żył głowę.
– Mówią, że to już koniec. Pru­sak z ruskimi nie wal­czy, bo tam Lenin. Czer­woni Żydzi doga­dali się z Ber­li­nem… A wódeczki zamó­wić, panie kolego?
Kiw­nął głową pota­ku­jąco.
– A na zacho­dzie… – kon­ty­nu­ował Boy po zło­że­niu zamó­wie­nia – Niemcy nie mają już sił. W Rosji wojna domowa, w Niem­czech roz­ru­chy, Fran­cuzi mają wspar­cie Ame­ryki… A może Ver­dun będzie jesz­cze jakieś dru­gie? Ale tego wąsaty Wil­helm już nie wytrzyma. Nie wytrzyma… Nie ma szans – prze­ko­ny­wał.
Wypili po kie­liszku, a potem po dru­gim.
– Chodź, Boy, poga­damy o pan­nach.
– O czym?
– O pan­nach lek­kich oby­cza­jów mówię. Kobie­tach cudzo­łoż­nych – wystę­kał z pijacką dobit­no­ścią.
– Wiesz, że tu do wojny był kaba­ret?
– W tej knaj­pie?
– Tak.
– I tu śmiesz­nie było?
– Tak, ale był jeden zakaz. Nie żar­to­wało się z poli­tyki.
– Dla­czego?
– Bo CK-wła­dzom się tak podo­bało.
– A oni, arty­ści, aż tak bar­dzo słu­chali wła­dzy?
– Myśmy słu­chali, Franz. Myśmy.
Pod­nie­śli się. Boy zapła­cił. Wyszli i poszli do koszar. Na zamek.

 
Wesprzyj nas