“Influenza magna” to literacka opowieść o burzliwych losach bohemy wiedeńskiej – Schielego, Klimta, Freuda, Trakla, osadzona w realiach I wojny światowej, w świecie targanym przez pandemię hiszpanki.
Wciągająca powieść przedstawiająca schyłek belle époque w Europie. W tle okrucieństwa I wojny światowej i przerażająca epidemia hiszpanki, a na pierwszym planie – barwne postaci wiedeńskiej bohemy z początku XX wieku, m.in: Egon Schiele, Gustav Klimt, Ludwig Wittgenstein, Sigmund Freud, Georg Trakl, których losy kształtowały burzliwe wydarzenia tamtych czasów. Biograficzne wątki wybitnych artystów stały się kanwą, na której Bogusław Chrabota osnuł swoją opowieść.
Narracja „Influenza magna”, prowadzona z punktu widzenia poszczególnych bohaterów, tworzy swoistą mozaikę, która układa się w obraz świata fabularnego.
Każdy z bohaterów filtruje zewnętrzne wydarzenia przez pryzmat własnych życiowych doświadczeń, stawiając czoło rzeczywistości i podejmując kolejne, wyzwania związane z życiem osobistym, zawodowym i społecznym.
Wojna i hiszpanka są tu niemymi bohaterami, którzy z drugiego planu, niczym tajemnicza siła pociągają za sznurki, determinując kolejne wydarzenia.
Obrazowy i sugestywny język powieści wciąga czytelnika w mroczny świat stojący u progu wielkich zmian. Przed wielbicielami literatury niezwykła paralela współczesności, stawiająca pytania o uniwersalne wartości i kondycję człowieka.
Pływamy na tym polskim statku, pływamy, ale stałego gruntu nie poczujemy, aż zatoniemy! Taki to nasz los i to się nigdy nie zmieni.
Influenza magna
U progów wieczności
Wydawnictwo Ringier Axel Springer Polska Książki
Premiera: 2 czerwca 2021
Influenza magna
Postaci
Franz Wiegemann (1882–1944) – lekarz, oficer armii Austro-Węgier, uczestnik obrony twierdzy Przemyśl, kochanek Urszuli Wagner.
Urszula Wagner (1887–1980) – pielęgniarka w szpitalu w Krakowie, kochanka Franza Wiegemanna, wyjechała do Ameryki.
Franciszek Schweiger (1880–1923) – polski Żyd, oficer armii Austro-Węgier, towarzysz Wiegemanna podczas ucieczki z niewoli rosyjskiej.
Sigmund Freud (1856–1939) – wiedeńczyk, lekarz, twórca psychoanalizy.
Georg Trakl (1887–1914) – poeta, urodzony w Salzburgu, zginął śmiercią samobójczą w szpitalu w Krakowie.
Egon Schiele (1890–1918) – geniusz, malarz, następca Gustava Klimta, jeden z ojców ekspresjonizmu, zmarł na grypę jesienią 1918 r.
Gustav Klimt (1862–1918) – malarz, jeden z głównych twórców secesji.
Walburga „Wally” Neužil (1894–1917) – modelka i kochanka Egona Schielego.
Edith Harms (1893–1918) – żona i modelka Egona Schielego.
Grete Trakl (1891–1917) – pianistka, siostra Georga Trakla i żona Arthura Langena, zginęła w Berlinie prawdopodobnie wskutek samobójstwa.
Ludwig Wittgenstein (1889–1951) – filozof, oficer armii Austro-Węgier, dobroczyńca Georga Trakla.
Erhard Buschbeck (1889–1960) – pisarz i dramaturg, kochanek Grete Trakl.
Arthur Langen (1858–1927) – impresario, krytyk i menedżer, mąż Grete Trakl.
Tadeusz Boy-Żeleński (1874–1941) – polski pisarz, tłumacz, lekarz, oficer armii Austro-Węgier.
Franciszek Chyłka (1878–1918) – polski chłop, żołnierz armii Austro-Węgier, chorował na grypę.
Prolog
Ubrany po angielsku bardzo młody człowiek wysiadł zamaszyście z dorożki przed parterowym góralskim budynkiem i wparował dziarsko do środka. Przyjechał właśnie z Rabki i do restauracji Karpowicza przygnał go, nie ma co ukrywać, głód. Średniego wzrostu, z przylizanymi grzecznie włosami, wyraźnym przedziałkiem, wilgotnymi oczyma i pewną subtelnością twarzy, co bez dyskusji rozstrzygało, że jest herbowy, i to z rodziny o pańskich aspiracjach. Ruchy miał miękkie, tweedowa marynarka była dobrze dobrana, na nogach górskie buty, założone na podciągnięte do kolan grube wełniane skarpety. Można było z góry założyć, że to turysta z Mazowsza, który po zjedzeniu kapuśniaku i pieczystego wybierze się na spacer do Morskiego Oka. Dalej nie, bo wymagałoby to innego stroju i solidnej laski wędrowca, którą młodzieniec nie dysponował. Młody człowiek miał jednak inne plany. Góry go niepomiernie nudziły, w kapuśniaku nie gustował, może więc tylko herbata? Pajda chleba ze smalcem przed czymś solidniejszym. Czym? Nie miał pojęcia. W restauracji manewrował między stolikami, szukając spokojnego miejsca, i to takiego, które dałoby mu dobrą perspektywę na resztę sali. Uwielbiał przyglądać się ludziom i czynić sobie w pamięci ich literacki opis. Ot, tu siedzi nudny księgowy z nosem jak księżyc w kompocie, tu panna pensjonarka w pończochach z oczkiem na łydce, a tu parobas, młody, prężny i jurny jak stado gospodarskich byczków. Siadł w takim właśnie strategicznym miejscu, jednak tylko na chwilę. Po tym, jak podano herbatę, pojął, że musi się przesiąść, i to nie z przymusu. Dostrzegł bowiem siedzącego samotnie człowieka o znanej twarzy, którego literacka legenda bardzo mu imponowała. Niemłody już mężczyzna o dość chłopskich rysach, z wyrazistym (zbyt wyrazistym) rysunkiem brwi, łysiejący, za to z czernionym wąsem, wyraźnie się nudził. „Boy!” – odgadł młodzieniec. Nie znał go osobiście, ale podziwiał. „Boy, wiadomo: pisarz, inteligencja, talent, Europa…” Przyglądał mu się z daleka, pijąc herbatę. „A może podejść?” Boy był sam. W ogóle w sali było prawie pusto. „Jeśli podejdę, co mu powiem?” Podszedł.
– Pan Żeleński?
– Tak.
– Czy pan pozwoli?… Chciałbym kilka słów… Choć nie mam zaszczytu…
Boy wskazał mu krzesło.
– Proszę.
Młody człowiek usiadł, ale można było odnieść wrażenie, że nie wie, co powiedzieć. W końcu się odezwał:
– Widzi pan, ja jestem taki pasażer, co to siedzi na krześle; krzesło stoi na pace; paka leży na workach; worki na wozie; wóz na statku; statek na wodzie. Ale gdzie jest grunt i jaki jest ten grunt, nie wiadomo.
Boy spojrzał na niego swoim trochę ospałym czy też osowiałym wzrokiem i powiedział krótko:
– Jak my wszyscy.
– Ale ja bardziej… – upierał się młodzieniec.
– Nie sądzę.
– Daję słowo.
– A tak w ogóle, to z kim mam honor?
– Witold.
– Tylko Witold?
– Nazwisko nic panu nie powie. Przynajmniej na razie.
– Tuszę, że w przyszłości będzie pan bardzo sławny.
– Nie mniej niż pan dzisiaj. Tak myślę.
– No dobrze, ale żeby zamknąć w końcu tę partię ping-ponga, może by pan, prócz, istotnie, ciekawej formy przedstawienia się, zechciał coś do naszej miłej rozmowy wnieść? Chyba że nic pan nie ma do powiedzenia.
– A mogę zamówić kiszkę i ogórka?
– Bardzo proszę. – Widać było, że Boy z takimi personami jak młodzieniec o imieniu Witold jest dość obznajomiony.
– Chcę napisać powieść. Taką prostą powieść dla ludu. Właściwie takie mam marzenie. A nawet więcej. Życiowy plan.
– I z tym pan do mnie? Przecież ja nie piszę powieści. Jestem lekarzem.
– Lekarzem to raczej pan był.
– Owszem, byłem.
– Skąd ta decyzja? Jeśli pan oczywiście łaskaw mi odpowiedzieć.
– A dlaczego miałbym panu to tu, teraz, u stóp Tatr i przy ogórku z kiszką, wyznawać? – Boy ironicznie odbił lekką jak puch piłeczkę.
– Bo może to jedyna okazja?
Boy się zadumał. Możliwe, że ten jakiś tam Witold ma rację. Właściwie jeśli nie teraz, to kiedy? Młody, pozujący na Anglika człowiek dotknął najdelikatniejszej struny w lirze jego życiowych zmagań, by posłużyć się najbardziej tandetną z tandetnych metafor. Mimo że medycyna była jego najuczciwszym wyborem, już w Paryżu zrozumiał, że ważniejsza jest literatura. Dlatego z taką pasją rzucił się na dzieła Francuzów i podjął się prac translatorskich, które dały mu największą sławę. Potem jednak przyszła wojna, musiał włożyć mundur i udać się na front. Bóg mu darował przykry obowiązek strzelania do bliźnich, co więcej, dał mu szansę ratowania ich życia. Pod przymkniętymi powiekami przewinął mu się w okamgnieniu film z tysiącem frontowych obrazów. Pociągi pełne rannych. Transfuzje krwi i szycie rozprutych płatów skóry. Chyłka, leżący jak łachman w pustym magazynie cukrowni gdzieś w Galicji, a później transport jego „zwłok” do Krakowa. Wittgenstein męczący się w służbie na rzece. Wiegemann i ich wspólna tytaniczna praca przy żołnierzach zdychających od grypy jak bydło. Tak, grypa była najgorsza. „Hiszpanka”, która była dla niego przełomem. Skoro nie można, nie umiemy walczyć z zarazą, to po co medycyna? Może lepiej zostać spowiednikiem albo odprowadzać za dobre pieniądze kondukty na cmentarzu? Szlag, to jednak nie dla niego. Po grypie rzucił to wszystko w cholerę. Zatrudnił się w „Czasie”, zaczął pisać recenzje teatralne, krotochwilne felietony. Jakieś powiastki o Balzacu, Molierze. Taki oto skok nad otchłanią życia z wyżyn metafizyki w banał i nieistotność.
Witold pochłaniał właśnie drugiego ogórka kiszonego, niemiłosiernie przy tym się krzywiąc.
– Co to za dziwne miny? – spytał Boy.
– Jestem specjalistą od min.
„Żałosne”, pomyślał Boy.
– Odpowie mi pan, panie Żeleński?
– To ta choroba. Po niej zrozumiałem, że praca lekarza nie ma sensu. Wyjąłem wtyczkę z prądu, o ile pan wie, co mam na myśli. Taka była moja reakcja. Czasami tak zachowuje się lekarz. Ale można się zachować inaczej. W listopadzie tysiąc dziewięćset czternastego roku w szpitalu w Krakowie, niemal w mojej obecności, otruł się kokainą niejaki Georg Trakl, poeta. Słyszał pan pewnie. Też pracował z rannymi. Zwariował po tym, jak zrozumiał, że nie może im pomóc. To był dla niego koniec. Zbieraliśmy z Wiegemannem papiery, które rozrzucał wokół łóżka. To były świetne wiersze. Przed samobójczą śmiercią często się pisze dobre wiersze. Potem w tajemniczy sposób zginęła w Berlinie jego siostra, pianistka. Widzi pan, nieszczęścia chodzą parami.
– A pan postanowił zostać literatem.
– Tak, odrzuciłem walkę o ludzkie życie na rzecz walki o lepszy humor jeszcze żyjących. Czy jestem dostatecznie podniosły?
– Pan wie, że to żałosne. Taka ucieczka od odpowiedzialności.
– A co pan może o tym wiedzieć? Był pan na wojnie?
– Nie, ale Niemcy stacjonowali w dworku mojego ojca.
– To w istocie się pan nawalczył… – Boy nie potrafił powtrzymać się od ironii.
– Nie kusi pana, by napisać o tym?
– Wie pan, skala tematu mnie paraliżuje. Poza tym uważam, że tradycyjna powieść w stylu Balzaca, Dumasa czy Hugo się skończyła. Po wojnie nie ma dla niej miejsca. Rzeczywistość pokomplikowała się w zbyt wielu wymiarach. Dziś pozostają strzępki, małe formy, esej filozoficzny, może dramat? Można coś ewentualnie pokazać na scenie, co czyni, a właściwie wygłupia się Witkacy z tymi swoimi Mózgowiczami czy Wahazarami. Ale to żarty oczywiście. Ilustracja tego, jak psychostymulanty wpływają na wyobraźnię i język człowieka. Czy to przetrwa? Nie wiem. Szczerze wątpię. A powieść? Wie pan, ile lat musiało minąć, by Tołstoj opisał w Wojnie i pokoju czasy napoleońskie?
– Czterdzieści?
– No widzi pan? A pan chce już dziś. Kilka lat ledwie przeszło. Niech się pan uzbroi w cierpliwość, młody człowieku. Pogadamy za czterdzieści lat, jeśli dożyjemy.
Gombrowicz połknął resztę ogórka bez gryzienia. Rozmowa była skończona.
Spotkali się jeszcze raz. Było to już w przededniu wojny, bodaj na imieninach Boya. Witold przypomniał mu tę rozmowę. Boy uśmiechnął się i powiedział:
– Pływamy na tym polskim statku, pływamy, ale stałego gruntu nie poczujemy, aż zatoniemy! Taki to nasz los i to się nigdy nie zmieni.
Strona Wiegemanna
Wstrząsająca jest zagłada płodzenia.
W takiej godzinie oczy patrzącego napełniają się
Złotem jego gwiazd.
Georg Trakl Helian, tłum. W. Trzeciakowski
1.
Doktor Franz Wiegemann, niegdyś wiedeński bawidamek, sybaryta, koneser win i kobiet, w poplamionym wymiocinami, grubym fartuchu zwisał z krzesła jak pomięty oficerski płaszcz. Miał poszarzałą twarz, obwisłe wąsy i granatowe cienie pod oczami. Nie spał już od kilku dni. Za każdym razem, gdy szedł do służbówki trochę się zdrzemnąć, przybiegał ktoś z oddziału i od drzwi wołał o pomoc. Ten się krztusi, trzeba intubować, tamten nie ma tętna, ktoś inny krwawi. Zrywał się więc, nie musiał nawet naciągać oficerek, bo kładł się w nich na rzuconą na łóżko derkę. Był półprzytomny, ale wstawał, chwiejąc się na nogach, gonił na oddział i ratował, kogo mógł. Tamował krwotok, osłuchiwał piersi, reanimował, a niekiedy tylko stwierdzał zgon. Bogiem a prawdą, zdarzało mu się to coraz częściej. Ale teraz, w momencie, kiedy przychodził zmierzch, wisiał na twardym krześle kompletnie bez siły. Pochylona, pokryta rzadkimi włosami głowa, nieco obsunięte na nosie binokle, wiszące bezwładnie ręce, poszarzałe dłonie. Przysypiał. Za oknem, od strony ulicy, wiatr kręcił jakieś niespokojne wiry, unosząc nerwowo liście kasztanowców. Był ledwie początek drugiej połowy października, więc na ulicach było jeszcze jasno. Tuż za drzewami z lekkiej jak muślin mgły wyłaniały się ściany budynków. Niedaleko, tuż naprzeciw okna, solidne kamienice Kleparza, a za nimi, gdyby wzbić się jakimś cudem wyżej, malowane purpurą zachodu dachy Krakowa. Najpierw wieżyce Kościoła Mariackiego, wieża ratusza, a dalej, na kamiennej skale, koszary, w których mieszkał. Wcześniej był tam zamek, zrujnowany od wieków i wypruty z królewskiego splendoru. Kogo to zresztą dziś interesuje. Marzył o dorożce, która zawiozłaby go do koszar. Niestety, kolejny już dzień musiał zostać w szpitalu, a tu tylko dzielona z kolegami służbówka. Podniósł głowę. Czy to deszcz? Nie, ktoś zapala gazowe latarnie. Szuranie nóg. Czemu pomyślał o deszczu? Czuł nieznośny ból głowy. Nagle ktoś delikatnie zapukał do drzwi. Nie odpowiedział. Drzwi się otworzyły. Usłyszał cichy szelest fartucha i stukot chodaków. A potem poczuł dłonie dotykające jego włosów. Ślizgały się czule po jego głowie, po chwili poczuł na szyi dotyk ciepłych ust.
– Urszula, to ty?
– Ja, całkiem prawdziwa, ja, kochany.
– Nie poszłaś do domu?
– Jeszcze nie. Chcę być z tobą.
Odwrócił się do niej, a ona usiadła mu na kolanach. Poczuł silny zapach jej kobiecości, mocny oddech życia. Tak bardzo się różnił od wszystkiego wokół. Wtulił się w te jej miękkie piersi jak dziecko. Usłyszał, jak bije jej serce.
– Wciąż jesteśmy żywi.
– Pragnę cię – wydusiła z siebie.
– Ja też cię pragnę, kochana.
– Wyjedźmy stąd.
– Nie teraz. Po tym piekle.
– Wyjedźmy do Wiednia.
– Namawiasz mnie do dezercji?
– To gówno, ta cała monarchia niedługo się skończy. Wszyscy to widzą.
– A co z chorymi? Co z twoim mężem?
Włożył jej rękę pod suknię. Poczuł ciepło rozpalonych ud. Dotykał skóry tam, gdzie kończyły się grube bawełniane pończochy. Czuł, że Urszula go pragnie, ale sam nie odczuwał niczego. Doskonała obojętność na wszystko poza sygnałami od pielęgniarzy. Tylko to podnosiło go na nogi, budziło do życia.
– Wyjedziemy do Wiednia albo jeszcze dalej. Ale sami musimy przeżyć.
Ktoś uderzył kilka razy jakimś przedmiotem w drzwi. Zastygli w ciszy. Po chwili znowu.
– Kapitanie Wiegemann, proszę szybko na oddział. Słyszy pan?
– Tak. – Odchrząknął. – Idę.
Urszula zeskoczyła jak niepyszna z jego kolan. Poprawiła fryzurę, a on podniósł się z krzesła i wolnym krokiem podszedł do drzwi. Rozprostował kości i szybkim ruchem otworzył.
– Meldujcie.
– Melduję… Kona jeden z żołnierzy.
– Biegnę – rzucił szybko Wiegemann i sprężystym krokiem ruszył na oddział.
Po chwili był na miejscu. Odór niemal go wywrócił. Naciągnął na twarz bawełnianą maskę.
– Czemu, do cholery, nikt tu nie wietrzy?
Cisza.
Spojrzał na łóżko, na którym dogorywał jakiś młody człowiek. Podszedł do niego i dotknął ręką jego czoła. Czterdzieści stopni, może więcej. „Po nim” – pomyślał.
– Dajcie mu okład z zimnej wody na kark.
Co za bzdury!!! Złapał się na tym sekundę później. Jaki okład dla człowieka w stanie agonalnym? To przecież nie ma sensu. „A co ma sens?” – spytał w myślach sam siebie. Kilka tygodni temu żołnierzy z takimi objawami znoszono do pralni i zanurzano w wannach z lodowatą wodą. Lód dostarczano do szpitala dwa razy dziennie. Ale potem albo lód się skończył, albo komendant uznał, że taka procedura nie ma sensu. Ludzie i tak umierali, a on tylko płacił za lód. Niepotrzebna rozrzutność w trudnych czasach. Teraz więc przykładano umierającym chłodne kompresy. „Nic to nie pomoże, choć może nieco ulży” – tłumaczył sam sobie. Chłopak podrygiwał na łóżku, oczy miał zamknięte, ale gałki wirowały mu pod powiekami. Klatka piersiowa aż trzęsła się z wysiłku. A później nagle przestała. Żołnierz się uspokoił, jakby niespodziewanie zasnął.
– Weźcie go do prosektorium – rzucił pielęgniarzowi, który tylko pokiwał głową.
– Tak jest.
Spojrzał zmęczonym wzrokiem na oddział. Świński smród, tłok i beznadzieja. Łóżko na łóżku, ciasno, że niemal przejść się nie da. Dziesiątki chłopców, którzy mogliby jeszcze żyć! „Ba, walczyć za cesarza” – pomyślał złośliwie. Niech to krew zaleje! Jakiego cesarza? Gdzie on teraz jest? Karolus, przypadkowa kreatura. Nie, te dzieci powinny wrócić do domu. Ale nie zdążą. Jedyne, co dane im będzie zobaczyć, to słodki uśmiech siostry Urszuli, matki miłosierdzia.
2.
Kopnął butelkę po koniaku. Węgierski czy z Dalmacji? Nie wiedział. Najbardziej lubił francuskie, ale tych od dawna nie dało się kupić. Zostały po tamtej stronie frontu, za linią okopów Verdun, na zachodnim brzegu Marny. Czy kiedyś napije się jeszcze prawdziwego koniaku? Koniaku z nalepką „Cognac”. A właściwie jakie to ma znaczenie? Koniak jest koniak. Przykłada się butelkę do ust i pociąga łyk, potem drugi, trzeci, a jak się nie zakrztusisz, to czwarty. A później już tylko szum w głowie i mocne kołysanie. Alkohol. Gdyby go nie było, wojny nie dałoby się przeżyć. Kiedyś, w Wiedniu, zanim to wszystko się zaczęło, kiedy przyjechał do habsburskiej stolicy na studia, pijał jedynie wino. Ojciec miał winnicę, więc wino, białe wino bez nazwy, było w domu codziennością. To był Riesling. Takie właśnie schłodzone wino matka podawała do obiadu i kolacji. Za domem była winnica. W podziemiach pękate beczki. Ojciec, policjant, osobiście zajmował się trunkiem. Nikogo do piwnicy nie wpuszczał. Skradali się więc z bratem po cichu, na palcach, kiedy ojciec spał. Cichaczem zabierali klucz z szuflady i hyc… do piwnicy. W Wiedniu nauczył się pić szampana, a potem cięższe alkohole, by w końcu, w pijackim uniesieniu zasłuchany w dekadenckie dźwięki fortepianu, przy wtórze wizjonerskich bredni tego biedaka Trakla, wypijać jeden po drugim kieliszki absyntu. Tak, ale to było dużo później, na minutę przed wojną. Był już lekarzem, a Trakl, ledwie technik farmacji, stacjonował ze swoją jednostką nieopodal Wiednia. Zmarłby z nudów w aptece, ale poszedł do wojska. Na swoje nieszczęście.
Próbował podnieść się z krzesła, ale w tym akurat krótkim momencie, a zarazem w obliczu przewalających się gdzieś w górze kosmicznych katastrof nie było to możliwe. Ile już siedział w tym szpitalu? Dwa, trzy dni? Stracił rachubę czasu. Była tu Urszula, to pewne. A potem poszedł na oddział. Siedział przy jednym, drugim, a później przyglądał się tępo sanitariuszom ścierającym krew ze schodów.
– Co tu się stało?
– Człowiek osunął się z noszy, panie kapitanie.
– Aha.
– Leży na tamtej sali. – Wskazał pielęgniarz.
– Gówno mnie to obchodzi.
Schodził po schodach, chwiejąc się na nogach. Potrącił pułkownika von Drossnera, po czym oparł się o ścianę. Stary, poczciwy doktor Ferdinand poklepał go tylko po ramieniu i kazał iść spać. Wstąpił do kibla, oddał mocz, a potem stanął przed lustrem. Spojrzał na siebie i nie potrafił się rozpoznać. Stary siwy człowiek. Podkrążone oczy. Głębokie zmarszczki. Siwizna. Zakola. Wrócił do pokoju i wypił łapczywie szklankę koniaku. Poczuł mrowienie w rękach. W końcu wstał, kopnął pustą butelkę i potoczył się do drzwi. Zszedł po schodach. Wychodząc na ulicę, omal się nie potknął. Na bramie zasalutowali mu strażnicy.
Dorożek nie było, nie chciało mu się czekać, więc ruszył chwiejnym krokiem po śliskiej kostce brukowej. Najpierw po prawej Kleparz, po którym kręciły się jakieś babiny. Handlarzy o tej porze brak. Po lewej wielka bryła zakładu opiekuńczego Helclów, a dalej otwarte gardło Długiej. Mokro po deszczu. W mieszkaniach niewiele świateł. Ludzie oszczędzają na elektryczności. Nie wiadomo, jakie ceny będą jutro i czy te ostatnie korony nie przydadzą się na inne cele. Chleb czy słoninę. Ta ciągnąca się w nieskończoność wojna nie ma żadnego sensu. Właściwie nie wiadomo, o co w niej chodzi. Od początku nie było wiadomo. Owszem, śmierć arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie, ale kto wtedy sądził, że maleńka wojenka z Serbią porwie za sobą cały świat? A wojna z Rosją? O co? Te tysiące Rosjan, które najpierw atakowały, a później broniły twierdzy Przemyśl. Otrząsnął się z obrzydzenia, bo przypomniały mu się te pryzmy ludzkiego mięsa w Przemyślu, a wcześniej w czasie bitwy lwowskiej. Pamiętał pierwszego trupa, jakiś Czech chyba, z połową twarzy. Kiedy przynieśli go z okopów, to jeszcze oddychał. Pielęgniarze nieśli go na lepkich od krwi noszach, po czym rzucili na stół. Wyglądał, jakby go wykopano z ziemi. Pokryte błotem buty, nogawki, cały mundur od stóp do głów, nawet pagony były tak zabłocone, że nie można było rozpoznać, czy to zwykły żołnierz, czy oficer. Tylko ta straszna głowa. Skóra zdarta z twarzy od brody po czoło. Krew jeszcze nie zakrzepła. Wzdrygnął się, kiedy zobaczył kawałki chrząstki i odsłoniętą kulę prawego oka. Bilard? To nie bilard, do cholery, tylko żywy jeszcze człowiek. Kazał rozciąć nożycami bluzę munduru. A potem przyłożył słuchawkę stetoskopu do klatki piersiowej. Bije? Czy nie bije? Bije, ale słabo, coraz słabiej. Zacisnął lewą pięść. Niech jeszcze bije, ale słyszał tylko słabnące uderzenia. „No walcz, człowieku!” – krzyknął. Serce cichło jak echo kół odjeżdżającego pociągu. Pyk, pyk, pyk… I tyle. Przestało. Podniósł się i kazał go zakryć. Zastygł. Koledzy mówili, że po pierwszym takim przypadku zwykle chce się rzygać. Żywe ludzkie mięso wygląda inaczej, inaczej pachnie niż to martwe, z którym stykali się jako studenci w prosektoriach. Ale on nie czuł żadnych mdłości. Czysta, trzeźwa głowa. Sprawne jak mechanizm w szwajcarskim zegarku palce. Napięte mięśnie. To dobrze, całkiem dobrze, bo pielęgniarze nieśli już następnego. Przy tym z kolei musiał wybuchnąć pocisk, bo miał urwaną w kolanie nogę. Ktoś przewiązał kikut brudnym paskiem, ale i tak ze zwisającej tętnicy niemrawo tryskała krew. Front nauczył go spokoju. I oddalił od Boga. Ale czy naprawę kiedyś był blisko? Wiedeńscy lekarze byli zwykle ateistami. Szkoła starego Nothnagela. Dokąd teraz? U wyjścia z Długiej jakiś park. Tak, to tu były kiedyś mury. Skręcił w lewo, w stronę Floriańskiej. Tam można się czegoś napić. Minął bramę. W knajpie po lewej serwowali jeszcze coś do picia. Wszedł do środka. Usiadł przy stoliku tuż obok zadeptanej brudnymi buciorami sceny. Ktoś do niego podszedł. Wysoki, sprężysty mężczyzna.
– To ty, Franz?
– Chyba jeszcze ja. A, to ty, Boy? Mój ulubiony lekarz wagonowy.
– Kolejowy, kochany, kolejowy…
– Z takich, co to pyłu frontowego nie zaznali, bo ciągle w drodze.
– Z frontu na tyły i z tyłów na front, panie kolego.
– Rak, nieborak. Do przodu i do tyłu. Od kiedy w Krakowie?
– Chyba już na stałe. Tak myślę, ileż można.
– Kończy się to już? Jak myślisz?
Boy rozejrzał się czujnie, zbliżył głowę.
– Mówią, że to już koniec. Prusak z ruskimi nie walczy, bo tam Lenin. Czerwoni Żydzi dogadali się z Berlinem… A wódeczki zamówić, panie kolego?
Kiwnął głową potakująco.
– A na zachodzie… – kontynuował Boy po złożeniu zamówienia – Niemcy nie mają już sił. W Rosji wojna domowa, w Niemczech rozruchy, Francuzi mają wsparcie Ameryki… A może Verdun będzie jeszcze jakieś drugie? Ale tego wąsaty Wilhelm już nie wytrzyma. Nie wytrzyma… Nie ma szans – przekonywał.
Wypili po kieliszku, a potem po drugim.
– Chodź, Boy, pogadamy o pannach.
– O czym?
– O pannach lekkich obyczajów mówię. Kobietach cudzołożnych – wystękał z pijacką dobitnością.
– Wiesz, że tu do wojny był kabaret?
– W tej knajpie?
– Tak.
– I tu śmiesznie było?
– Tak, ale był jeden zakaz. Nie żartowało się z polityki.
– Dlaczego?
– Bo CK-władzom się tak podobało.
– A oni, artyści, aż tak bardzo słuchali władzy?
– Myśmy słuchali, Franz. Myśmy.
Podnieśli się. Boy zapłacił. Wyszli i poszli do koszar. Na zamek.