Prowokująca i niejednoznaczna powieść o życiu w zaświatach. Laura Lindstedt tworzy zaskakującą mozaikę stylistyczną, balansuje między humorem, powagą a gniewem i wciąga nas do literackiego snu.


Oneiron. Fantazja o kilku sekundach po śmierci„Kręci ci się w głowie. Czujesz, że zatykają ci się uszy, a w głowie zaczyna dudnić. Nogi uginają się pod tobą. Spadasz. Nie jest miękko, ale i nie twardo. Ani zimno, ani gorąco. Osuwasz się i padasz na plecy jak w głęboki śnieg. Zamykasz oczy i czekasz, aż obudzisz się gdzieś indziej”.

Tych siedem kobiet dzieli wszystko: wiek, pochodzenie, doświadczenie, język. Za życia nigdy by się nie spotkały. Po śmierci trafiają do miejsca, gdzie czas już nie istnieje. Tutaj pozostały im tylko opowieści.

Dla Shlomith anoreksja jest inspiracją artystyczną. Polina, moskiewska księgowa, boryka się z alkoholizmem i niewiele mówi o sobie. Maimuna z Senegalu marzy o karierze modelki. Holenderce Wlbgis rak gardła odebrał głos. Nina jest w ciąży, ale przestała czuć ruchy bliźniąt. Rosa Imaculada przeszła niedawno przeszczep serca. Najmłodsza Ulrike nie potrafi przypomnieć sobie, co się z nią działo tuż przed śmiercią.

Laura Lindstedt tworzy zaskakującą mozaikę stylistyczną, balansuje między humorem, powagą a gniewem i wciąga nas do literackiego snu. Niesamowita wyobraźnia autorki i uniwersalny wydźwięk jej opowieści zachwyciły czytelników, a krytycy przyznali jej najważniejsze fińskie nagrody literackie.

Laura Lindstedt – urodzona w 1976 roku fińska pisarka. Wkroczyła na scenę literacką w 2007 roku z debiutancką powieścią Sakset (Nożyce), za którą otrzymała nominację do nagrody Finlandia, najbardziej prestiżowego literackiego wyróżnienia w kraju. Druga powieść – Oneiron – przyniosła autorce nagrodę Finlandia oraz nominację do Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej. Po tych sukcesach przekłady wydano w kilkunastu krajach. Ystäväni Natalia (Moja przyjaciółka Natalia), najnowsza książka Laury Lindstedt, ugruntowała jej pozycję jako jednej z najważniejszych współczesnych fińskich pisarek.

Laura Lindstedt
Oneiron. Fantazja o kilku sekundach po śmierci
Przekład: Sebastian Musielak
Seria: Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 5 maja 2021
 
 

Oneiron. Fantazja o kilku sekundach po śmierci


Danse macabre


Wyobraź sobie, że nie widzisz na jedno oko. Minus jedenaście dioptrii. Wyobraź sobie mroczny pokoik badania wzroku u optyka. Siadasz w wygodnym skórzanym fotelu cała w strachu, że zupełnie przestałaś widzieć. Stare okulary kładziesz ostrożnie na stoliku. Plastikowe oprawki, dziesięć lat temu intensywnie niebieskie, są mocno porysowane. Jeden zausznik podkleiłaś taśmą, którą pomazałaś niebieskim flamastrem. Wolałaś z roku na rok widzieć coraz gorzej, niż pójść się przekonać, jak naprawdę jest z tym twoim widzeniem. Odpędzałaś od siebie myśl o optyku tak samo, jak niektórzy w nieskończoność odwlekają wizytę u dentysty. Znasz takich. Śmierdzi im z ust, o czym sami nie wiedzą, więc wciąż mamroczą pod nosem, ich słowa mijają cię gdzieś dołem i z boku. Kiedy ktoś podejdzie do nich za blisko, cofają się o krok. Ty właśnie tak odwlekałaś wizytę u optyka. Z roku na rok dziwaczeję, mam coraz gorszą pamięć — to jest twoja wymówka. Ledwo na horyzoncie zamajaczy kontur człowieka, wbijasz spojrzenie w chodnik, tak na wszelki wypadek. Przyjaciele to kupują, pytają: „Co, znowu spacerujesz z głową w chmurach? Haloo, jest tam kto?”. Machają ci dłonią przed samym nosem, jakby zgarniali śnieg z szyby samochodu. Ty się śmiejesz i opowiadasz, co tym razem nie daje ci spokoju. Oczywiście kłamiesz. W jakimś tam stopniu. Podajesz więcej zmyślonych szczegółów, niż byłoby trzeba. Nie chcesz pamiętać, że rzeczywistość to nie mgła, nie mrok i nie wspólne błądzenie gdzieś po omacku, lecz porażająca jasność. Nie chcesz uznać faktu, że jesteś widziana, a sama nie widzisz, że przestałaś widzieć i być może już nigdy wzroku nie odzyskasz. Jesteś przerażona. Boisz się, że w końcu na świecie zabraknie kiedyś minusów dla ciebie, że nie będzie już więcej denek od butelek. I że podczas kolejnej wizyty dadzą ci białą laskę, podpowiedzą, byś kupiła sobie psa przewodnika, mówiącą wagę do łazienki, nalepki na klawisze komputera… Ale teraz zapomnij o tym wszystkim. Skup się i spróbuj wyobrazić sobie mroczny pokoik, a w głębi białą tablicę na jasno oświetlonej ścianie. Właśnie taką starodawną tablicę, jakich już nigdzie optycy nie mają. Na tablicy są duże litery „E” z ramionami wyciągniętymi we wszystkie strony świata. Litery, których ty za diabła nie możesz rozpoznać.
Optyk wkłada soczewki do przyrządu, który założył ci na nos. Minus jedenaście, a ty widzisz tak samo jak w starych okularach. Przez mgłę, tyle o ile, dość, by od biedy dawać sobie radę. Ze wszystkich dużych „E” rozpoznajesz wyraźnie tylko tę jedną na samej górze; litery w szeregu niżej już stanowią problem. Przerażone serce wali ci jak szalone, lecz zostaw je w spokoju. Teraz skup się na tej chwili, krótkiej jak mrugnięcie powieką, bo właśnie tę chwilę musisz sobie dobrze wyobrazić. Optyk reguluje ci ostrość, soczewka po soczewce.
Teraz przenieś spojrzenie na ten drobniutki maczek na samym dole tablicy. Gdy człowiek przestaje się bać i odpuszcza, czas pozwala mu zwolnić, coś zaczyna się dziać. Nie trzeba więcej soczewek, bo oto uzyskaliśmy pożądaną ostrość: dostrzegasz małe, poruszające się istoty. Wiją się, drżą i podrygują jak czarna nitka na zbyt czystej podłodze. Jak wtedy, kiedy byłaś dzieckiem. Pamiętasz? Wpatrywałaś się uparcie w tę nitkę, przewieszona przez bok fotela, krew uderzała ci do głowy, oczy miałaś ciężkie od rosnącego ciśnienia. I wtedy zaczynał tańczyć czarny wąż. We własnym, jemu tylko znanym rytmie, we własnej, bezbłędnej choreografii. To były wzrokowe czary, siatkówkowe dziwy. Ale teraz zapadasz się głęboko w miękkim, wygodnym fotelu i tracisz resztki poczucia, że cokolwiek ważysz. Zaraz zacznie się film, ekran jest wypełniony światłem, nim jeszcze ruszy pierwsza szpula. Tym razem jednak rejestrujesz nie tylko samo światło, bo na kaszecie projektora coś się osadziło. Jakby rzęski falujące w hurgocie wentylatora. Dla zabicia czasu postanawiasz je policzyć. Sześć. Włosy na palcach operatora? Na dłoniach? Tylko teraz nie myśl o mężczyznach. Patrz bez mrugnięcia powieką na jaskrawobiały ekran, na sześć widocznych tam rzęsek. Chwiejnie zbliżyły się do ciebie i tak, nie chce być inaczej:  t o   s a m e   k o b i e t y.  I nie są już jakimiś włoskami — oprócz tej jednej pośrodku, ta jest rzeczywiście przeraźliwie chuda. I podąża trochę przed pozostałymi, ciągnie je za sobą niczym żuraw na czele klucza. Ogromna kasztanowa czupryna podskakuje w powietrzu, przemieszczając się lekko i chwiejnie przez próżnię. Za nią idzie pięć kobiet, dwie po lewej, trzy po prawej stronie. Przebierają nogami w powietrzu, jakby z pewnym trudem chodziły po wodzie — oprócz jednej, która sprawia wrażenie pląsającej tancerki.
Bardzo łatwo je odróżnić. Po lewej kolebią się ogromne piersi, które za nic nie chcą się zmieścić w przyciasnej pikowej bluzce w kolorze magenty, choć cztery guziki z pięciu są rozpięte. Piersi należą do tęgiej Mulatki, której twarz akurat teraz wydaje się pusta, zupełnie pozbawiona wyrazu. Obok Mulatki drepcze wielkie brzuszysko; to ciężarna blondynka ubrana w czarną bluzkę i turkusowe spodnie. Prawdziwy okaz zdrowia i zamożności: gładka skóra, nieskazitelność i Najwyższa Jakość.
Po prawej stronie kędzierzawej chudziny sadzi wielkimi susami korpulentna madame w rozmazanym makijażu i sięgającym kolan sobolowym futrze. Jedną nogę zdobi czerwona skarpetka, drugą solidny kozak. Obok niej tanecznym krokiem sunie w żółtej sukni wysoka miedzianoskóra piękność z wielką szopą afro. Na samym końcu z prawej, i w pewnej odległości od pozostałych, przekrada się jakaś zasuszona łysa w piżamie koloru szpitalnej zieleni — najżałośniejsza istota pod słońcem.
Ta szóstka kobiet zbliża się do ciebie w białej pustce. Wzdrygasz się, jakby wybudzona ze snu, obracasz się, rozglądasz, patrzysz w górę i w dół. Nie widzisz niczego, na czym dałoby się zawiesić wzrok — niczego poza tym lewitującym ku tobie osobliwym towarzystwem.
Kręci ci się w głowie. Czujesz, że zatykają ci się uszy, a w głowie zaczyna dudnić. Nogi uginają się pod tobą. Spadasz. Nie jest miękko, ale i nie twardo. Ani zimno, ani gorąco. Osuwasz się i padasz na plecy jak w głęboki śnieg. Zamykasz oczy i czekasz, aż obudzisz się gdzieś indziej. W kinie? Na chwilę przed końcem Solaris? Kiedy kamera wznosi się wysoko i zdradza, że powrót Krisa Kelvina do domu był jedynie snem, że ten kawałek lądu to wyspa pośrodku bezkresnego oceanu. Kiedy towarzysząca ostatniemu obrazowi niepokojąca muzyka zaczyna narastać, przeszywać twoje rozespane ciało, które trzęsie się z zimna niczym galareta. Nagle muzyka się urywa i w nieznośnej ciszy wpatrujesz się w czarny napis КОНЕЦ ФИЛЬМА na białym ekranie. Nie słyszysz niczego prócz własnego serca, które nadal pulsuje w rytm muzyki. I co, myślisz, że i tym razem obudzisz się właśnie tak?
Słyszysz jakieś odgłosy i nie wytrzymujesz dłużej, rozwierasz nieznacznie powieki. Ten szum to nie wychodzący z kina widzowie, tylko owe kobiety, ta zmaterializowana w białej pustce szóstka. Przysiadły wokół ciebie na piętach, otoczyły cię ciasnym kręgiem.
Nagle ta ich przewodniczka, ta chuda jak szkielet, zaczyna ci ściągać buty z nóg. Ściąga ci sztruksy i majtki, zgina ci nogi i rozkłada je na boki. Dwie trzymają cię mocno za kostki, dwie inne łapią za ramiona. Żałosna łysa ujmuje twoją głowę, kładzie ją sobie na kolanach i zaczyna głaskać cię po włosach.
Chuda wciska ci głowę między nogi, a ty robisz to, co w takiej sytuacji wydaje ci się najlepsze: znów zamykasz oczy. Przestajesz się opierać. Zgadzasz się na wszystko, bo nic innego zrobić nie możesz. Czujesz, jak chłodny, miękki koniuszek języka wsuwa ci się do środka. Po chwili szukania znajduje twój najczulszy punkt. Tamte nie robią ci krzywdy. Szkieletor doskonale wie, jak zaspokoić kobietę. Wciąga żołądź łechtaczki między wargi i ssie wyrostek ukryty w fałdzie skóry. Glans clitoridis. Albo, jeśli wolisz: język królowej Kleite, różowy rumpelek rozkoszy, guziczek miłości, cypel tryskającej radości, rozżarzony do czerwoności czarci cycek… To właśnie szkieletor zaczyna energicznie lizać, prężnie i lekko zarazem, rytmicznie i zmiennie, to dociskając trochę mocniej, to znów ledwo muskając.
Poddajesz się. Niczego innego już nie pragniesz.
Czy o rozkoszy można myśleć? Nie da się. Wobec tego pomyśl o świetle. O jaskrawym, przeszywającym powieki świetle. Zmieniasz się w pomarańczowy ogień, w wiatr słoneczny, erupcje plazmy, pulsujące dziury koronalne. Masz w sobie jądro wszechświata, sekretny generator, ów doskonale unerwiony boski guziczek, osiem tysięcy aksonów pola minowego, z którego biegną włókna do rdzenia kręgowego i centralnego układu nerwowego, aż do samego słońca, do jądra wszechświata.
Ciało się napręża, robi się sztywne. Gotuje się na nadejście fali, która zaczyna wzbierać gdzieś bardzo głęboko w środku. Buduje się z małych wystrzępionych kręgów, które poruszają się nawzajem, rozsyłając drgania we wszystkie strony świata. Przy czubkach palców rąk i nóg zmieniają kierunek, zawracają i z jeszcze większym impetem nacierają na centrum, by zbić się w jednym punkcie w ołowianą kulę i w niej się zapaść: pierwszy krąg, drugi krąg, trzeci krąg. Czwarty. Każdy kolejny jest cięższy od poprzedniego, każdy pogrąża się jeszcze głębiej. Piąty. To już prawie boli, to nagromadzenie, za chwilę nie będzie już miejsca na więcej, ciało nie utrzyma tego wszystkiego w sobie. Szósty. A potem przychodzi siódmy. Ten wnika tak głęboko, że już cię nie dotyka. Przeciska się gdzieś, skąd nie ma powrotu. Twoje ciało to wie. Mięśnie zaczynają wiotczeć. Znasz to poczucie nieodwracalności, to właśnie ono uzależnia cię od rozkoszy. Sekunda przed orgazmem. Siódmy krąg porywa ze sobą wszystkie poprzednie i wszystkie schodzą lawiną z miejsca ukrycia: rozwierają się, poszerzają, by na koniec rozsadzić podbrzusze eksplozją.
Puściły cię. Wpatrują się nieruchomo w twoją skurczoną twarz, która spoczywa na kolanach łysej, na twoje usta, z których wyrywa się najpierw krzyk, potem tylko jęki. Wijesz się zlana palącym zimnym potem, plecy wygięłaś w łuk. Oczy masz nadal zamknięte, i bardzo dobrze, bo kiedy je otworzysz, nic nie będzie już takie jak dawniej. Uwierz mi.
Dokoła słyszysz gorączkowe słowa, końcówki zdań się wznoszą. Pytania, w czterech językach. Żebyś tak mogła choćby z jednego coś złapać, cokolwiek z tego zrozumieć.
— Kto wy? Atkuda wy?
Jak bardzo by chciały, by twoją twarz rozpromieniło szczęście rozpoznania, błogie doświadczenie rozumienia mowy, kiedy po tym wstrząsie porażającej rozkoszy usłyszysz nagle swój ojczysty język.
— De onde você vem? Quem é você?
Tak bardzo by pragnęły, byś odnalazła wśród nich krajankę, siostrę, przyjaciółkę, bratnią duszę.
— Qui êtes-vous? D’où venez-vous?
Żebyś tak nagle zaczęła mówić i opowiedziała im wszystko, co jest ci wiadome. Kim jesteś, skąd pochodzisz. Bo to właśnie chcą usłyszeć: skąd jesteś, a nade wszystko — jak tu trafiłaś. Dlaczego i ty teraz jesteś tutaj.
Otwierasz oczy. Chuda siedzi w kucki między twoimi nogami i kościstymi paluchami zbiera włosy z języka. Czarne, poskręcane włochy, które wyciera ci w kolano jak w obrus pokrywający stolik w eleganckiej restauracji. Czarne włochy? Patrzysz na swoje ręce. To dłonie młodej dziewczyny. Paznokcie są okrągłe, krótko przycięte i pomalowane naprzemiennie na czarno i na biało. Patrzysz na swoje podkurczone nogi. Są gładsze, znacznie, znacznie szczuplejsze i jaśniejsze. Przez skórę przeświecają błękitne żyły, tak bardzo wybielałaś. Unosisz lewą nogę. Zupełnie bez wysiłku. Jest tak lekka i zgina się tak dobrze, że mogłabyś z łatwością zarzucić ją sobie na kark. Tak, masz gibkie kończyny młodej dziewczyny. Opuszczasz nogę z powrotem, stawiasz obok prawej, otwierasz usta, lecz nie wydobywa się z nich nawet syknięcie.
— Good morning, Sleeping Beauty — chrypi do ciebie chuda — where do you come from? — Głos ma mocny, dziwnie niski jak na to kruche ciało. Kładzie ci dłonie na kolanach, nieznacznie je rozchyla i pochyla głowę w twoją stronę. Głos się podnosi, staje się bardziej miękki i odrobinę przyjaźniejszy, nieomal ciekawy. — Who are you?
Wypowiadasz jedno, jedyne słowo. Imię. Wypowiadasz je głosem młodej kobiety, płaczliwie napiętym. Takim głosem mówi zagubione dziecko, kiedy nieznajomy sympatyczny dorosły przyklęka obok i próbuje pomóc, proponuje, że razem poszukacie mamy, która zawieruszyła ci się gdzieś w tłumie.
Mówisz:
— Ul-ri-ke.
Każdą sylabę wymawiasz oddzielnie, płaczliwie i marudnie, jakbyś się o coś dopominała i zarazem prosiła, niemal błagała. Szlochając, opowiadasz, kim jesteś.
Jesteś Ulrike, masz siedemnaście lat.
Nie wiesz, skąd przybywasz, ale mieszkasz w Austrii. W Salzburgu.

 
Wesprzyj nas