W odległej przyszłości liczne rasy zamieszkują wszechświat, gdzie potencjał umysłu zależy od jego położenia w przestrzeni…
Od superinteligentnych bytów Transcendencji, do ograniczonych rozumów Bezrozumnej Otchłani, gdzie mogą funkcjonować tylko proste umysły i równie prosta technologia.
Nikt nie wie, jaka dziwna siła podzieliła przestrzeń na te „strefy myśli”, ale gdy bojowe Królestwo Straumli użyło jako broni antycznego artefaktu z Transcendencji, nieświadomie uwolniło przy tym niezwykłą potęgę, która niszczy tysiące światów i zniewala wszelką naturalną i sztuczną inteligencję.
Uciekając przed zagrożeniem, rodzina naukowców z dwójką dzieci zostaje pojmana przez Szponów, obcą rasę żyjącą w surowej średniowiecznej kulturze i jest używana jako pionki w bezwzględnej walce o władzę.
Składająca się nie tylko z ludzi misja ratunkowa musi uwolnić dzieci i odzyskać tajemnicę, która może uratować resztę międzygwiezdnej cywilizacji…
Ogień nad Otchłanią
Przekład: Marek Pawelec
Seria Artefakty
Wydawnictwo MAG
Premiera: 26 marca 2021
Ogień nad Otchłanią
prolog
Jak wyjaśnić? Jak opisać? Truchleje nawet wszechwiedzący obserwator.
Samotna gwiazda, czerwonawa i słaba. Chmara asteroid i tylko jedna planeta, bardziej podobna do księżyca. W tych czasach gwiazda unosiła się w pobliżu płaszczyzny galaktyki, tuż poza Poza. Z powierzchni planety znikły wszelkie widoczne dla zwykłego wzroku struktury, zmiecione przez eony w drobny pył. Skarb krył się głęboko pod powierzchnią, pod siecią korytarzy, w pojedynczym pomieszczeniu pełnym czerni. Nieuszkodzona informacja o gęstości kwantowej. Minęło może pięć miliardów lat, od kiedy archiwum straciło kontakt z sieciami.
Przeklestwo grobowca mumii, zabawny obrazek z prehistorii ludzkości, utracony przed nastaniem czasu. Śmiali się, mówiąc to, śmiali się z radości ze skarbu… i obiecali sobie mimo wszystko zachować ostrożność. Będą tu mieszkać przez rok czy pięć lat, mała grupa ze Straum: archeoprogramiści, ich rodziny i szkoły. Rok albo pięć lat wystarczy na napisanie protokołów, przejrzenie wierzchnich warstw oraz zidentyfikowanie pochodzenia skarbu w czasie i przestrzeni, poznanie tajemnicy czy dwóch, które wzbogacą Królestwo Straumli. A kiedy skończą, sprzedadzą lokalizację, być może budując też łącze sieciowe (choć to znacznie bardziej ryzykowne – to poza Poza, więc kto wie, jaka Potęga może przechwycić ich zdobycz).
Obecnie mieściło się tam małe osiedle nazwane Górnym Laboratorium. Tak naprawdę to tylko Ludzie grzebiący w starej bibliotece, co przy używaniu tylko własnych automatów powinno być bezpieczne, czyste i niegroźne. Biblioteka nie była świadoma ani nawet nie posiadała urządzeń (które tutaj mogły być dużo bardziej zaawansowane od ludzkich). Będą oglądać, wybierać i przebierać, uważając, żeby się nie oparzyć… Ludzie rozpalający ognie i bawiący się płomieniami.
Archiwum poinformowało urządzenia. Zbudowano struktury danych, postąpiono wedle przepisów. Stworzono lokalną sieć szybszą niż cokolwiek na Straum, ale z pewnością bezpieczną. Dodano węzły zmodyfikowane przez inne przepisy. Archiwum było przyjazne, z prowadzącymi ich w poszukiwaniach hierarchiami kluczy tłumaczeniowych. Dzięki niemu Straum stanie się sławne.
Minęło sześć miesięcy. Rok.
Wszechwiedzący obserwator. Tak naprawdę wcale nie świadomy. Świadomość jest zdecydowanie przereklamowana. Większość automatów działa dużo lepiej jako część większej całości i nawet jeśli możliwościami dorównują człowiekowi, nie potrzebują świadomości.
Jednak lokalna sieć w Górnym Laboratorium doznała transcendencji – w sposób niemal niezauważony dla Ludzi. Krążące w jej węzłach procesy były złożone, wykraczające poza wszystko, co mogło istnieć w komputerach sprowadzonych przez Ludzi. Te marne sprzęty były teraz tylko interfejsem urządzeń sugerowanych przez przepisy. Procesy dysponowały potencjałem samoświadomości… i czasami jej potrzebowały.
– Nie powinniśmy.
– Nie powinniśmy tu rozmawiać?
– W ogóle rozmawiać.
Łącze między nimi było nitką, niewiele więcej niż wąskim pasmem ludzkiej komunikacji. Jednak był to sposób na ucieczkę przed kompletnością lokalnej sieci, wymuszający przy tym na nich osobne świadomości. Dryfowali od węzła do węzła, wyglądając przez kamery zamontowane na lądowisku. Siedziała tam tylko uzbrojona fregata i pusta jednostka kontenerowa. Od ostatniej dostawy minęło sześć miesięcy. Był to jeden ze środków ostrożności dość wcześnie zasugerowany przez archiwum, podstęp umożliwiający Pułapkę. Cichcem, cichaczem. Jesteśmy dziką zwierzyną, której nie może dostrzec kompletność, nadchodząca już wkrótce Potęga. W niektórych węzłach kulili się do mikroskopijnych rozmiarów i prawie pamiętali bycie ludźmi, stawali się echami…
– Biedni Ludzie, wszyscy zginą.
– Biedni my, bo nie zginiemy.
– Chyba coś podejrzewają. Przynajmniej Sjana i Arne. – Kiedyś, dawno temu, byliśmy ich kopiami. Kiedyś, parę tygodni temu, gdy archeolodzy uruchomili programy na poziomie ego.
– Oczywiście, że podejrzewają. Ale co mogą zrobić? Obudzili bardzo stare zło. Będzie im podsuwać kłamstwa przez każdą kamerę i w każdej wiadomości z domu do czasu, aż będzie gotowe.
Myśli ustały na chwilę, gdy przez używane przez nie węzły przesunął się cień. Kompletność była już większa od wszystkiego co ludzkie, większa, niż ludzkie umysły mogły ogarnąć. Nawet jej cień przerastał człowieka, był bogiem szukającym irytujących szkodników.
Duchy wróciły, wyglądając na dziedziniec podziemnej szkoły. Ludzie byli tak pewni siebie, tak pewni swojej małej wioski.
– A jednak – pomyślała z nadzieją ta zawsze szukająca bardziej szalonych pomysłów – nie powinniśmy istnieć. Zło już dawno powinno nas znaleźć.
– Zło jest młode, nie ma nawet trzech dni.
– Mimo wszystko. Istniejemy. To czegoś dowodzi. Ludzie znaleźli w tym archiwum coś więcej niż tylko wielkie zło.
– Może znaleźli dwa.
– Albo antidotum. – Czymkolwiek jeszcze była, kompletności brakowało pewnych rzeczy i błędnie interpretowała inne. – Jak długo istniejemy, powinniśmy robić, co się da. – Duch rozciągnął się na liczne stacje robocze i pokazał swojemu towarzyszowi widok w głąb starego tunelu, z dala od ludzkich artefaktów. Przez pięć miliardów lat był opuszczony, bez powietrza i światła. W ciemności stało tam dwoje Ludzi, stykając się hełmami. – Widzisz? Sjana i Arne spiskują. My też możemy.
Drugi nie odpowiedział słowami. Ponurość. Owszem, Ludzie spiskowali, kryjąc się w ciemności, którą uważali za niekontrolowaną. Ale wszystkie ich słowa z pewnością trafiały do kompletności, choćby przenoszone przez pył pod ich stopami.
– Wiem, wiem. A jednak my istniejemy, a to też powinno być niemożliwe. Być może razem zdołamy urzeczywistnić jeszcze większą niemożliwość. Może zdołamy skrzywdzić zrodzone tu nowe zło.
Pragnienie i decyzja. Dwójka rozproszyła swoją świadomość w lokalnej sieci, zanikając do najlżejszej barwy świadomości. I w końcu zrodził się plan, oszustwo – bezużyteczne, jeśli nie zdołają niezależnie przekazać wiadomości na zewnątrz. Czy był jeszcze na to czas?
Mijały dni. Dla rosnącego w nowych maszynach zła każda godzina była dłuższa od całego uprzedniego czasu. Teraz nowo zrodzone dzieliły już tylko niecałe cztery godziny od wielkiego rozkwitu, bezpiecznego rozejścia się w przestrzeniach międzygwiezdnych.
Wkrótce będzie mogło się pozbyć miejscowych Ludzi. Nawet teraz byli niewygodą, choć zabawną. Niektórzy naprawdę myśleli o ucieczce. Przez wiele dni kładli swoje dzieci do hibernacji i ładowali je na pokład frachtowca. W swoich programach planujących opisywali to jako „przygotowania do zwykłego odlotu”. Przez wiele dni modyfikowali fregatę, próbując ukrywać to pod maską oczywistych kłamstw. Niektórzy z Ludzi rozumieli, że to, co obudzili, może być ich zgubą, może doprowadzić do końca Królestwa Straumli. Istniały precedensy takich katastrof, opowieści o rasach, które spłonęły, bawiąc się ogniem.
Nikt nie domyślił się prawdy. Nikt nie zgadł, jaki zaszczyt im przypadł, że zmienili przyszłość tysiąca milionów układów gwiezdnych.
Godziny zmieniły się w minuty, minuty w sekundy. Teraz każda sekunda trwała równie długo jak cały wcześniejszy czas. Rozkwit był już tak blisko, tak bardzo blisko. Dominium sprzed pięciu miliardów lat zostanie odzyskane i tym razem utrzymane. Brakowało tylko jednej rzeczy, która nie miała żadnego związku ze spiskami Ludzi. W archiwum, głęboko w przepisach, powinno być coś jeszcze. Przez miliardy lat coś mogło zostać utracone. Nowo zrodzone czuło wszystkie swoje moce z przeszłości, w potencjale… a jednak powinno tam być coś jeszcze, coś, czego nauczyło się podczas upadku, lub coś pozostawionego przez jego wrogów (jeśli tacy kiedyś istnieli).
Długie sekundy spędzone na przeszukiwaniu archiwów. Były tam dziury, uszkodzone sumy kontrolne. Część uszkodzeń wynikała z wieku…
Na zewnątrz statek kontenerowy i fregata wystartowały z lądowiska, unosząc się na bezdźwięcznych antygrawach ponad szarościami na szarościach, ruinami sprzed pięciu miliardów lat. Na pokładach tych jednostek znajdowała się prawie połowa Ludzi. Ich starannie zamaskowana próba ucieczki. Do tej pory te działania były tolerowane, nie nadszedł jeszcze właściwy czas rozkwitu, a Ludzie wciąż mogli być przydatni.
Poniżej poziomu najwyższej świadomości jej paranoidalne skłonności przetrząsały ludzkie bazy danych. Sprawdzając, dla pewności. Żeby się upewnić. Najstarsza ludzka sieć lokalna korzystała z połączeń z prędkością światła. Spędzono (zmarnowano) tysiące mikrosekund na obijanie się po niej, odsiewając błahostki… i w końcu odkrywając jedną wyjątkową pozycję:
Magazyn: kwantowy pojemnik danych, sztuk (1), załadowany na pokład fregaty sto godzin wcześniej!
I ku uciekającym jednostkom zwróciła się cała uwaga nowo zrodzonego. Mikroby, lecz nagle szkodliwe. Jak mogło do tego dojść? Nagle przyśpieszono milion harmonogramów. Nie było już mowy o uporządkowanym rozkwicie, więc Ludzie pozostali w Laboratorium nie byli już potrzebni.
Pomimo kosmicznego znaczenia sama zmiana była drobna. Dla pozostałych na dole Ludzi chwila przerażenia ze wzrokiem wbitym w ekrany, gdy uświadamiali sobie, że ich obawy były słuszne (nie zdając sobie sprawy, o ile gorsza jest prawda).
Pięć sekund, dziesięć: więcej zmian niż w dziesięć tysięcy lat ludzkiej cywilizacji. Miliard trylionów konstrukcji, pleśń wyrastająca z każdej ściany, przebudowująca to, co dotąd było ledwie nadludzkie. Proces był równie potężny jak poprawne rozkwitanie, choć nie aż tak precyzyjnie dostrojony.
I ani na chwilę nie zapomniał o powodzie tego pośpiechu: fregacie. Przełączyła się na silnik rakietowy, oddalając się gwałtownie od powolnego frachtowca. W jakiś sposób te mikroby wiedziały, że ratują coś więcej niż tylko siebie. Okręt bojowy miał najlepsze komputery nawigacyjne, jakie ich drobne umysły mogły stworzyć. Jednak upłyną jeszcze trzy sekundy, zanim zdoła wykonać swój pierwszy ultranapędowy skok.
Nowa Potęga nie miała na powierzchni żadnej broni, niczego poza laserem łącznościowym. A ten przy obecnej odległości fregaty nie mógł nawet stopić stali. Mimo wszystko laser został skierowany i wymierzony w odbiornik uciekającego okrętu. Brak potwierdzenia. Ludzie wiedzieli, co łączność sprowadzi. Promień lasera przemknął po kadłubie, oświetlając jego gładkość i nieaktywne czujniki, przesuwając się po ościach ultranapędu. Szukając, macając. Potęga nie zawracała sobie wcześniej głowy sabotażem zewnętrznego kadłuba, ale to nie był problem. Nawet tak prymitywna maszyna miała na powierzchni tysiące czujników zgłaszających status i zagrożenia, wspomagających programy techniczne. Większość była wyłączona, okręt leciał prawie na ślepo. Uważali, że zamknięcie oczu zapewni im bezpieczeństwo.
Jeszcze sekunda i fregata wykonałaby bezpieczny skok między gwiazdy.
Laser natknął się na czujnik uszkodzeń zgłaszający krytyczne zmiany w ościach ultranapędu. Jego przerwania nie można było zignorować, jeśli skok miał się udać. Przerwanie uhonorowano. Program obsługujący przerwania wyjrzał na zewnątrz, odebrał więcej światła z lasera daleko w dole… tylne drzwi do kodu statku, zainstalowane, gdy nowo zrodzone przejmowało sprzęt Ludzi…
…i Potęga znalazła się na pokładzie z marginesem milisekund. Jej agenty – na tym prymitywnym sprzęcie nawet niesięgające poziomu Ludzi – przemknęły przez automatykę statku, wyłączając i przerywając. Nie będzie żadnego skoku. Kamery na mostku okrętu pokazały rozszerzenie oczu, początek krzyku. Ludzie już wiedzieli, do jakiego poziomu przerażenie może zrodzić się w ułamku sekundy.
Nie będzie żadnego skoku. A jednak ultranapęd był już naładowany. Nastąpi próba skoku, bez automatycznego sterowania skazana na niepowodzenie. Poniżej pięciu milisekund do wyładowania skoku, mechaniczna kaskada, której nie mogło opanować żadne oprogramowanie. Agenty nowo zrodzonego przemknęły przez wszystkie komputery statku, bezskutecznie próbując wyłączenia. Odległa już o prawie sekundę świetlną, ukryta pod szarym pyłem Górnego Laboratorium Potęga mogła tylko obserwować. A więc tak. Fregata zostanie zniszczona.
Tak powoli i tak szybko. Ułamek sekundy. Ogień rozprzestrzenił się od serca okrętu, pochłaniając zarówno zagrożenie, jak i możliwość.
Dwieście tysięcy kilometrów dalej niezgrabny pojazd kontenerowy wykonał własny skok z ultranapędem i zniknął z widoku. Nowo zrodzone ledwie to zauważyło. Uciekło tak niewielu Ludzi, wszechświat mógł ich sobie mieć.
W kolejnych sekundach nowo urodzone czuło… emocje? …coś będącego czymś więcej i mniej, niż człowiek mógłby poczuć. Spróbujmy emocji:
Euforia. Nowo zrodzone wiedziało, że teraz przeżyje.
Przerażenie. Jak blisko ponownej śmierci się znalazło.
Frustracja. Być może to uczucie było najsilniejsze, najbliższe zwykłemu ludzkiemu echu. Wraz z fregatą zginęło coś istotnego, coś z archiwum. Wspomnienia zostały wydobyte z kontekstu, odtworzone. To, co zostało utracone, mogło uczynić nowo zrodzone jeszcze potężniejszym… ale bardziej prawdopodobne, że była to zabójcza trucizna. W końcu ta Potęga już kiedyś zginęła, została zmieniona w nicość. A powodem mogło być to, co przepadło.
Podejrzenie. Nowo zrodzone nie powinno dać się tak zwieść. Nie przez zwykłych Ludzi. Nowo zrodzone zwinęło się w samokontroli i panice. Owszem, były w nim ślepe plamki, ostrożnie zainstalowane na samym początku, i to nie przez marnych Ludzi. Zrodziło się tu dwoje. Ono… i trucizna, powód jego upadku. Nowo zrodzone skontrolowało się jak nigdy dotąd, teraz już wiedząc, czego szukać. Niszcząc, oczyszczając, ponownie sprawdzając, szukając oznak trucizny i ponownie niszcząc.
Ulga. Porażka była tak blisko, ale teraz…
Mijały minuty i godziny, bezkres czasu konieczny do fizycznej budowy: systemu łączności, transportu. Nastrój nowej Potęgi zmieniał się, uspokajał. Człowiek mógłby nazwać to uczucie triumfem, oczekiwaniem. Choć lepszym odpowiednikiem mógłby być zwykły głód. Czego więcej potrzeba, gdy nie ma wrogów?
Nowo zrodzone rozejrzało się pośród gwiazd, planując. Tym razem będzie inaczej.
część I
jeden
Hibernacja nie pozwalała na sny. Trzy dni temu szykowali się do wyjazdu, a teraz byli już tutaj. Mały Jefri narzekał na przespanie całej akcji, ale Johanna Olsndot cieszyła się, że spała – znała niektórych dorosłych na pokładzie drugiego statku.
Teraz dryfowała między rzędami śpiących. Ciepło emitowane przez chłodziarki sprawiało, że w ciemności było piekielnie gorąco. Na ścianach pojawiły się plamy szarej pleśni. Skrzynie hibernatorów zostały ciasno upakowane, z wąskimi korytarzami co dziesiąty rząd. Były takie miejsca, do których tylko Jefri mógł dotrzeć. Leżało tam trzysta dziewięcioro dzieci: wszystkie poza nią i jej bratem Jefrim.
Skrzynie do hibernacji były lekkimi modelami szpitalnymi. Przy zapewnieniu odpowiedniej wentylacji i konserwacji mogły pracować przez sto lat, ale… Johanna przetarła twarz i spojrzała na odczyt skrzyni. Jak większość w wewnętrznych rzędach, ta też była w kiepskim stanie. Bezpiecznie utrzymywała znajdującego się w środku chłopca na skraju życia, ale prawdopodobnie go zabije, jeśli zostanie w środku jeszcze jeden dzień. Otwory wentylacyjne skrzyni były czyste, ale odkurzyła je jeszcze raz, bardziej na szczęście niż dla lepszej konserwacji.
Mama i tata tu nie zawinili, choć Johanna podejrzewała, że sami się obwiniali. Ucieczka została przygotowana z użyciem dostępnych materiałów w ostatniej chwili, gdy eksperyment zmienił się w coś złego. Personel Górnego Laboratorium zrobił, co mógł, by uratować swoje dzieci i ochronić się przed jeszcze większą katastrofą, i może nawet wszystko by się udało, gdyby…
– Johanna! Tata mówi, że już nie ma czasu. Powiedział, żebyś tam skończyła i przyszła tutaj! – zawołał Jefri od włazu, z którego wystawała jego głowa.
– Dobrze! – I tak nie powinno jej tu być, tak naprawdę nie mogła zrobić nic więcej, by pomóc swoim przyjaciołom.
Tami, Giske i Magda… och proszę, bądźcie bezpieczni. Johanna przeciągnęła się na korytarz i prawie wpadła na lecącego z przeciwnej strony Jefriego. Chwycił ją za rękę i przytulił się mocno, dryfując z nią do włazu. Przez ostatnie dwa dni nie płakał, ale stracił dużo niezależności zdobytej w ostatnim roku. Teraz miał szeroko otwarte oczy.
– Lądujemy w pobliżu bieguna północnego, przy tych wszystkich wyspach i lodzie.
W kabinie po drugiej stronie włazu ich rodzice przypinali się do foteli. Kupiec Arne Olsndot obejrzał się na nią i uśmiechnął.
– Cześć, młoda. Siadaj. Za niecałą godzinę będziemy na ziemi.
Johanna odpowiedziała uśmiechem, prawie porwana jego entuzjazmem. Zignorowała plątaninę sprzętu i wonie dwudziestu dni zamknięcia. Tata wyglądał szykownie jak z plakatu reklamowego. Światła ekranów błyszczały na spojeniach jego skafandra próżniowego. Właśnie wrócił z wyjścia na zewnątrz.
Jefri odepchnął się przez kabinę, ciągnąc Johannę za sobą. Przypiął się do uprzęży między nią a ich mamą. Sjana Olsndot sprawdziła jego pasy, potem Johanny.
– To będzie ciekawe, Jefri. Czegoś się nauczysz.
– Tak, wszystkiego o lodzie. – Trzymał teraz rękę mamy.
Mama się uśmiechnęła.
– Nie dzisiaj. Mówię o lądowaniu. Nie będzie przypominać antygrawitacyjnego ani balistycznego. – Antygraw nie działał. Tata właśnie odłączył jego powłokę od kontenera. Nigdy nie zdołaliby wylądować całością na palniku.
Tata zrobił coś z miszmaszem urządzeń sterujących, które połączył programowo ze swoim terminalem. Ich ciała osiadły w uprzęży. Powłoka kontenera wokół nich zazgrzytała, a wsporniki utrzymujące skrzynie z dziećmi zajęczały i zatrzeszczały. Coś zagrzechotało i uderzyło, „spadając” przed kadłub. Johanna domyśliła się, że wyciągają około jednego g.
Spojrzenie Jefriego przeniosło się z ekranu przedstawiającego widok na zewnątrz na twarz mamy i z powrotem.
– To jak to będzie? – Wydawał się zaciekawiony, choć w jego głosie usłyszała lekkie drżenie.
Johanna prawie się uśmiechnęła: Jefri wiedział, że mama odwraca jego uwagę, i próbował się temu poddać.
– To będzie lądowanie czysto rakietowe, prawie całą drogę na ciągu. Widzisz to środkowe okno? Ta kamera patrzy prosto w dół. Nawet widać, że zwalniamy.
Faktycznie, było to widoczne. Johanna domyśliła się, że są najwyżej kilkaset kilometrów od powierzchni. Arne Olsndot używał rakiety przyklejonej do tyłu powłoki towarowej do wyhamowania prędkości orbitalnej. Nie mieli żadnych innych opcji. Odrzucili powłokę towarową z antygrawem i ultranapędem. Doprowadziła ich aż tutaj, lecz jej automatyka sterująca wysiadała. Unosiła się teraz martwa na orbicie kilkaset kilometrów za nimi.
Został im tylko kontener towarowy. Żadnych skrzydeł, antygrawu ani osłony aerodynamicznej. Siedzieli w środku stutonowego kartonu z jajkami ustawionego na dyszy palnika.
Mama niezupełnie tak to opisywała Jefriemu, choć mówiła prawdę. Jefri zdał się w jakiś sposób zapomnieć o niebezpieczeństwie. Zanim przenieśli się do Górnego Laboratorium, Sjana Olsndot była w Królestwie Straumli archeolożką i pisarką.
Tata wyłączył silnik i znowu znaleźli się w nieważkości. Johanna poczuła falę mdłości – zwykle nie czuła choroby kosmicznej, ale tym razem było inaczej. Obraz lądu i morza w oknie kamery z dołu powoli rósł. Widziała tylko kilka rozproszonych chmur. Wybrzeże było niekończącym się zbiorem wysp, przesmyków i zatoczek. Ciemna zieleń rozciągała się wzdłuż wybrzeży i w górę dolin, przechodząc w czerń i szarość w górach. Miejscami jarzyły się białe plamy śniegu… i zapewne lodu Jefriego. To wszystko było tak piękne… a oni spadali prosto na to!
Usłyszała metaliczne uderzenia w powłokę towarową, gdy silniczki manewrowe obróciły ich pojazd, ustawiając główny silnik w dół. Ziemia widoczna była teraz w oknie po prawej. Silnik znowu zadziałał, z przyśpieszeniem bliskim standardowego. Brzeg ekranu pociemniał w płomieniach.
– Rety – rzucił Jefri. – To jak jazda windą w dół i w dół, i w dół i… – Sto kilometrów w dół, dość powoli, by siła oporu powietrza ich nie rozerwała.
Sjana Olsndot miała rację: był to unikalny sposób schodzenia z orbity, niewątpliwie nie preferowany w żadnych zwyczajnych okolicznościach.
Zdecydowanie nie przewidziano go w oryginalnych planach ucieczki. Mieli się spotkać z fregatą z Górnego Laboratorium, ze wszystkimi dorosłymi, którzy zdołali uciec z bazy. Oczywiście do spotkania miało dojść w przestrzeni, co zapewniało łatwy transfer. Jednak fregata została zniszczona i byli zdani na siebie. Spojrzenie Johanny bezwiednie powędrowało do kawałka kadłuba za rodzicami. Zobaczyła tam znajome odbarwienie. Wyglądało jak szary grzyb… wyrastający z czystej ceramiki kadłuba. Rodzice nie rozmawiali o tym za wiele nawet teraz, poza odganianiem od niego Jefriego. Jednak Johanna kiedyś ich podsłuchała, gdy sądzili, że ona i brat są na drugim końcu kadłuba. Głos taty brzmiał prawie płaczliwie od gniewu.
– To wszystko na próżno – powiedział cicho. – Stworzyliśmy potwora i uciekliśmy, a teraz utknęliśmy na Dnie.
I jeszcze cichszy głos mamy:
– Powtarzam ci po raz setny, Arne, nie na próżno. Mamy dzieci. – Machnęła ręką na nierówności rozrastające się po ścianie. – A biorąc pod uwagę sny… otrzymane wskazówki… to chyba najlepsze, na co mogliśmy mieć nadzieję. W jakiś sposób przewozimy odpowiedź na całe obudzone przez nas zło.
A potem Jefri odbił się głośno od kadłuba, oznajmiając niezwłoczne przybycie, i rodzice skończyli rozmowę. Johanna nie umiała zebrać odwagi, by ich o to zapytać. W Górnym Laboratorium działy się dziwne rzeczy, a pod koniec również takie dość przerażające, zdarzali się nawet ludzie, którzy przestali być sobą.
Mijały minuty. Byli już głęboko w atmosferze. Kadłub wibrował od siły strumienia powietrza… a może turbulencji z odrzutu? Jednak wszystko działo się na tyle spokojnie, że Jefri zaczynał się wiercić. Większość widoku w dół została wypalona przez blask powietrza jarzącego się wokół smugi wylotowej, ale reszta była wyraźniejsza i bardziej szczegółowa niż cokolwiek, co widzieli z orbity. Johanna zastanawiała się, jak często zdarzało się, by ktoś lądował na nowo odkrytej planecie, przeprowadzając mniej zwiadu niż oni. Nie mieli żadnych kamer teleskopowych ani szperaczy.
Pod względem fizycznym planeta była bliska ludzkiego ideału – cudowne szczęście po całym pechu. Była niebem w porównaniu z pozbawionymi powietrza skałami systemu wyznaczonego pierwotnie na spotkanie.
Z drugiej strony było tu inteligentne życie: z orbity dostrzegli drogi i miasta. Jednak poza nimi żadnych dowodów na cywilizację techniczną: brak statków powietrznych, fal radiowych czy źródeł energii.
Lądowali na rzadko zasiedlonym skraju kontynentu. Jeśli im się poszczęści, nikt nie zobaczy ich lądowania pośród zielonych dolin oraz czarno-białych szczytów, a Arne Olsndot mógł dolecieć na odrzucie do samej ziemi bez obawy o skrzywdzenie czegoś więcej niż lasu i trawy.
Przez pole widzenia kamery przesunęły się wyspy blisko brzegu. Jefri krzyknął, wskazując. Teraz widok już zniknął, ale ona też to zobaczyła: nieregularny wielościan ścian i cieni na jednej z wysp. Skojarzył się jej z zamkiem Ery Księżniczek na Nyjorze.
Rozróżniała już poszczególne drzewa o długich cieniach w skośnych promieniach słońca. Ryk silnika był głośniejszy niż wszystko, co słyszała do tej pory: byli już głęboko w atmosferze i nie uciekali przed dźwiękiem.
– …robi się trudniej! – krzyknął tata. – I nie ma żadnych pomocnych programów. Gdzie teraz, kochanie?
Mama rozejrzała się po ekranach. Na ile Johanna wiedziała, nie mogli przesuwać kamer ani podłączyć żadnych nowych.
– To wzgórze nad linią drzew, ale… chyba widziałam stado zwierząt uciekających przed smugą od… zachodu.
– Tak! – krzyknął Jefri. – Wilki.
Johanna tylko przez moment widziała ruchome plamki.
Unosili się teraz w miejscu, może tysiąc metrów nad szczytami wzgórz. Hałas był bolesny i stały, rozmowa stała się niemożliwa. Dryfowali powoli nad okolicą, częściowo robiąc rozpoznanie, częściowo by pozostawać poza pióropuszem przegrzanego powietrza, które unosiło się wokół nich.
Teren był bardziej pofalowany niż górzysty, a „trawa” wyglądała jak mech. Mimo wszystko Arne Olsndot się wahał. Główny silnik rakietowy zaprojektowano do wyrównywania szybkości po skokach międzygwiezdnych, mogli więc tak wisieć całkiem długo, ale gdy wylądują, muszą to zrobić od razu dobrze. Johanna słyszała, jak rodzice o tym rozmawiali, gdy Jefri zajmował się skrzyniami hibernatorów, poza zasięgiem słuchu. Jeśli w glebie będzie za dużo wody, jej rozprysk będzie jak dysza parowa, przebijając się przez kadłub. Lądowanie między drzewami wiązało się z wątpliwymi korzyściami, być może oferowało nieco osłony przed rozpryskiem. Jednak teraz nadchodził bezpośredni kontakt. Przynajmniej widzieli, gdzie lądują.
Trzysta metrów. Tata przeciągnął smugą z dyszy przez podłoże. Miękki grunt eksplodował. Sekundę później ich statek zachwiał się w kolumnie pary. Kamera skierowana w dół wysiadła. Nie cofnęli się i po chwili atak pary osłabł – silnik przepalił się przez warstwę wody lub wiecznej zmarzliny bezpośrednio pod nimi. Powietrze w kabinie robiło się coraz cieplejsze.
Olsndot sprowadził ich powoli w dół, używając do nawigacji widoku z bocznych kamer i dźwięków odbicia. Wyłączył silnik. Nastąpił przerażający, trwający pół sekundy spadek, a potem odgłos wsporników uderzających w ziemię. Stanęli, potem jedna strona jęknęła, lekko się przechylając.
Cisza, poza trzaskaniem stygnącego kadłuba. Tata spojrzał na prowizoryczny czujnik ciśnienia. Uśmiechnął się do mamy.
– Żadnego przebicia. Założę się, że mógłbym tym nawet z powrotem wystartować!