„Krew na rękach moich” to czwarta powieść Wacława Holewińskiego, która ukazuje się nakładem PIW. Czytelnicy odnajdą w tej książce to, co u Holewińskiego najlepsze: oszczędny styl, bogactwo historycznego detalu, a także sugestywnie odmalowane portrety bohaterów.


Krew na rękach moichTym razem są nimi dwaj Polacy mieszkający w Warszawie. Jednak zdecydowanie więcej ich dzieli, niż łączy.

Pierwszy to Emanuel Szafarczyk, uczestnik powstania styczniowego, skrytobójca-sztyletnik, naczelnik Straży Zbrojnej i organizator zamachów na Aleksandra Wielopolskiego oraz Fiodora Fiodorowicza Trepowa. Drugim jest zaś Andriej Konstantynowicz Różycki, pułkownik, który służy w rosyjskiej policji i wypiera się swojej polskości.

Podczas zażartego pojedynku, jaki przez wiele miesięcy toczyć będą ze sobą mężczyźni – pojedynku o tragicznym zakończeniu – obaj zmuszeni będą zadać sobie pytania, na które nie znajdą odpowiedzi.

Co to znaczy być Polakiem?
Ile można poświęcić dla własnej ojczyzny?
Czym właściwie jest ojczyzna?

Przede wszystkim zaś: jak w czasach zła, terroru i wszechobecnej krzywdy pozostać dobrym człowiekiem?

Wacław Holewiński (ur. 27 marca 1956 w Warszawie) – polski pisarz, prawnik, wydawca, redaktor, działacz opozycji demokratycznej i więzień polityczny w PRL.

Wacław Holewiński
Krew na rękach moich
PIW Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 12 maja 2021
 
 

Krew na rękach moich


„Zapewne wiecie już, że Szafarczyk i Waszkowski
skazani zostali na karę śmierci przez powieszenie.
Kara ta została wykonana dziś o godzinie 10-ej z rana
na stoku warszawskiej Cytadeli Aleksandrowskiej”
„Dziennik Warszawski” z 5/17 lutego 1865

1.

24 września 1864


Źle się czuł. Miał migrenę. To się zdarzało i wcześniej, zanim przybył do tego przeklętego miasta, ale tu także źle sypiał. Nie pokochał Warszawy, bo i za co miał ją kochać? Brzydkie, brudne miasto oferujące niewielkie możliwości rozrywki, za to sporą szansę na utratę życia albo kalectwo.
Był wczoraj w teatrze na placu Marywilskim1. Słabi aktorzy, niewiele lepsi muzykanci. Brakowało mu Nastasji Iwanowny. Tęsknił za nią. Za jej piękną twarzą, uśmiechem, delikatnością przynależną tylko damom. Przypomniał sobie tę pierwszą chwilę, gdy ją zobaczył na placu Czerwonym koło pomnika Minina i Pożarskiego2. Szła z ojcem do soboru Wasyla Błogosławionego3.
To był odruch. Choć czekano na niego w garnizonie, ruszył za nimi. Stanęli przy ikonostasie, a on zbliżył się tak bardzo, iż zdawało się, że słyszy oddech dziewczyny. W którymś momencie Iwan Aleksiejewicz skierował na niego wzrok, a on dostrzegł w jego oczach ogrom smutku, przeżytej tragedii. Ten pięćdziesięcioletni elegancki mężczyzna – tego dowiedział się później – ledwie miesiąc wcześniej pogrzebał ukochaną żonę, matkę Nastasji.
Pułkownik Andriej Konstantynowicz Różycki otarł usta białą, lnianą chusteczką. Zadzwonił na adiutanta, kazał nastawić samowar.
Zaręczyli się kilka miesięcy później. Dzięki Wasylisie Griegoriewnie Abakidze, ale nie bez pewnej niechęci ze strony obu rodzin. Był Polakiem. To, po wybuchu buntu, nie była dobra rekomendacja. Niechęci nie łagodził nawet fakt, że od dawna czuł się Rosjaninem. Może nawet od urodzenia? Inaczej niż ojciec, który, choć wiernie służył imperatorowi, nie krył się ze swoim pochodzeniem ani wiarą.
Tak, zdarzało mu się w Warszawie, jak innym oficerom, folgować namiętnościom, ale w ramionach żadnej z kobiet nie czuł się dobrze. Wszystkie spełniały jego zachcianki, lecz żadna nie mogła mu dać tego, czego oczekiwał. W Nastasji urzekły go jej oczy, złote włosy, uroczy perlisty śmiech. Był pewien, że jest kobietą jego życia.
Spojrzał w leżące przed nim akta. Był przekonany, że człowiek, którego zaraz przyprowadzą, jest tym, na którego polowano od dawna. Że wreszcie uchwyci ich, tę zgraję skrytobójców, za gardło, zdusi, zetrze z powierzchni ziemi.
Posłodził czaj więcej niż zwykle. Zdawało mu się, że cukier złagodzi uporczywy ból głowy. Rozpiął ostatni guzik munduru, ten pod szyją. Podszedł do zakratowanego okna, otworzył je i natychmiast przeszyły go ziąb i wilgoć. Odetchnął głęboko. Rzucił okiem na wewnętrzny dziedziniec więzienia. Choć był dopiero początek października, czuło się już jesień. Na placu podoficer rozdzielał warty. Żołnierze sprawiali wrażenie osowiałych.
– Przy każdym nie postawisz sołdata – powiedział na głos i, słysząc pukanie, ze złością zamknął okno. – To miasto…
Zobaczył w drzwiach lisią twarz Zujewa. Kapitan był wysoki, ale astenicznej budowy. Miał wrażenie, że oficer okazuje mu jawne lekceważenie. Wiedział jednak, że Zujew jest tu z poręki Fiodora Fiodorowicza4, musiał więc to akceptować. Przynajmniej do czasu.
– Przyprowadzono więźnia, panie pułkowniku.
Kiwnął głową i usiadł za biurkiem. Rozłożył akta. Chwilę potem go zobaczył. Wydał mu się bardzo młody i zmęczony. Nie wyglądał na dwadzieścia cztery lata. Gdyby spotkał go na ulicy, nie dałby mu nawet dwudziestu. Kazał strażnikowi i Zujewowi zostawić ich samych. Potem wskazał mężczyźnie stołek z drugiej strony biurka.
– Kak wasza familia5? – zapytał po rosyjsku.
Więzień popatrzył na niego z mieszaniną pogardy i rozbawienia. Dostrzegł jednak w twarzy tamtego coś jeszcze. I w jednej chwili to zrozumiał. Szafarczyk badał możliwość ucieczki. Ale jak, w jaki sposób? Nie miał tu żadnej szansy.
– Nie rozumiem, nie znam… – nie skończył, jakby zapadł się w sobie.
Różycki roześmiał się. Wiedział, z kim ma do czynienia, wiedział, że mogliby bez trudu porozmawiać po rosyjsku, ale nie zamierzał z tego robić problemu.
– Jak wam wygodnie, możemy i po polsku – oznajmił.
Szafarczyk uniósł głowę z zainteresowaniem, ale może tylko mu się wydawało, nie był tego pewien. Równie dobrze mógł to być element gry. Na co obliczonej, nie wiedział.
– Bito was? – zapytał, wskazując posiniaczoną twarz więźnia.
Młodzieniec podniósł głowę.
– Jakie to ma znaczenie, pułkowniku? Przecież pan wie, że nikt tu się nie patyczkuje z więźniami – to nie była skarga, raczej potwierdzenie ogólnie znanej prawdy.
Tak, pułkownik wiedział to doskonale. Nie akceptował takich metod śledztwa, ale godził się z nimi. Czasem nawet przyznawał rację Aloszy Kawierinowi, że inaczej się nie da. Co prawda jego druh miał i inne metody, znacznie gorsze od bicia. Kiedyś zobaczył, jak własnoręcznie podtapiał więźnia w ogromnej balii.
– Pytałem o pańskie nazwisko.
– Jan Kamiński.
– Pytałem o pańskie prawdziwe nazwisko.
– Jan Kamiński. Proszę sprawdzić…
W swojej karierze Różycki widział wielu takich, którzy próbowali go okłamać. Wiedział jednak, że prędzej czy później każdy z nich się załamie, otworzy, obciąży innych. Z tym też nie powinno być kłopotu. Wydał mu się słabym podrostkiem.
– Sądzi pan, że nie sprawdziłem? Może Szafarczyk? A może Holzendorf? Albo Bezręki? Przepraszam, że zadam panu niedyskretne pytanie. Nie włada pan ręką od dziecka, od zawsze?
– Nie, pułkowniku. Miałem wypadek osiem lat temu.
– Naprawdę? A mnie tu, durnie – kpił – napisali, że taki się pan urodził. I tylko mnie to dziwi, że bez prawej ręki umieliście tak dobrze…
Tym razem to on nie skończył, poczekał na reakcję Szafarczyka.
– Bierzecie mnie za kogoś, kim nie jestem.
Odczekał chwilę.
– Emanuel Szafarczyk – nadał swojemu głosowi pewną nutę stanowczości. – Urodzony w Ratiborze na Śląsku w tysiąc osiemset czterdziestym. Ukończył cztery…
Niezbyt dokładnie wiedział, gdzie jest ten Ratibor. Wiedział, gdzie Wilno, Grodno, Witebsk, Moskwa i Piter. No, jeszcze tuzin innych miast. To, o którym mówił, nie mogło być zbyt duże.
– Jan Kamiński.
Nie słyszał, domyślił się z ruchu warg, że tamten powtórzył swoje kłamstwo. Więc – po chwili przerwy – kontynuował.
– …klasy szkoły realnej. – Głowa wciąż nie przestawała go boleć. Miał wrażenie, że jest coraz gorzej. – Jesteście ewangelikiem?
– Jestem rzymski katolik, pułkowniku.
Tego nie był pewien. Mogło być tak i tak. Ale jego śledczy nos wiązał ten Śląsk z inną wiarą. To da się jednak sprawdzić. Bez trudu.
– Znaleziono przy was sztylet.
– Nóż, pułkowniku, nóż.
Wyciągnął szufladę biurka i, zanim położył na nim to, co bez wątpienia nie było nożem, przez chwilę trzymał przedmiot w dłoni. Przejechał wskazującym palcem po ostrzu. To nie było z jego strony ostrożne. Gdyby Szafarczyk zerwał się ze swego miejsca, wyrwał mu puginał, zadał jeden cios…
– Nóż, powiadacie. Bardzo ostry nóż. W sam raz do zabijania. Mówią o was: sztyletnicy…
Popatrzył na więźnia, ale w jego twarzy nie dostrzegł lęku, raczej obojętność. Musiał sobie zdawać sprawę, że nie uratuje głowy. No chyba że… A skoro tak…
Wtedy, w cerkwi, Nastasja Iwanowna zgubiła szylkretową spinkę do włosów. Odnalazł ją, dogonił, zanim wsiedli z ojcem do powozu. Przedstawił się. Zobaczył na jej twarzy uśmiech. Był przystojnym mężczyzną, podobał się wielu kobietom, ale…
Usłyszał bzyczenie muchy, która chwilę później przysiadła na kaftanie Szafarczyka. Była wyjątkowo duża. Obaj ją widzieli. Żaden jednak nie reagował.
– Macie szansę, jeszcze macie…
Kłamał. To też wiedzieli obaj.

2.

19 września 1863


Był zdenerwowany od kilku dni, ale dzisiejszego ranka poczuł suchość w gardle i nie pomogła ani pierwsza, ani druga szklanka wody.
– Bądź przeklęty. I niech się uda. Świat zobaczy, że nie ujdą ci na sucho wszystkie twoje zbrodnie – szeptał sam do siebie.
To nie był dobry plan, nie dawał stuprocentowej gwarancji, że Berg zostanie rozerwany na strzępy. Ale który zamach taką gwarancję daje? Zgadzał się z Chmieleńskim6, że bezczynność jest drogą donikąd. Że na terror trzeba odpowiedzieć tym samym.
„Bugajczyk”7 i Lampke byli jego wyborem. Miał do nich zaufanie. Byli młodsi od niego, niewiele, ale młodsi. I miał wrażenie – nie, nie wrażenie, pewność – że stanowił dla nich wzór do naśladowania.
Pałac Zamoyskich, ciągle nie wiedział, czy to Nowy Świat, czy już Krakowskie Przedmieście, poddasze. Ogromny gmach, w którym mieszkało ponoć ponad sześćset osób. To on znalazł to poddasze, wybrał, pokazał innym. Łatwo się tam było dostać. A potem… Wyobrażał sobie krzyk, widział rozszarpane ciała, krew, konie ciągnące rozerwany powóz, uciekających ludzi.
Śledzili trasę przejazdu generała. Prawie nigdy jej nie zmieniał. Więc i dziś pojedzie tak samo, prosto do Pałacu Namiestnikowskiego. Tylko, chciał w to wierzyć, dziś nie dojedzie.
Chmieleński mówił mu coś o operze. O operze w tym pałacu. Ponoć najstarszej. Musiał poszukać w pamięci. Jak ta opera się nazywała? Dłuższy czas nie mógł sobie przypomnieć. Miała w tytule „nędzę”8. Nie, nie przypomni sobie. Machnął ręką.
Wyciągnął chleb, posmarował smalcem. Żuł ze smakiem. Był szczupły, ale lubił jeść. Nie po to, aby się nasycić, lubił samą czynność jedzenia. Zdarzało mu się czasami dłuższą chwilę wpatrywać w to, co ma na talerzu, i wyobrażać sobie, co za chwilę poczuje. Rozalia, jego narzeczona, do której zawsze mówił „Różyczko”, czasami śmiała się z niego z tego powodu, a potem dawała mu kuksańca w bok.
– Jedz – nakazywała głosem nieznoszącym sprzeciwu, a on przyjmował jej rozkazy ze śmiechem, z radością.
Miała duże piersi, które falowały, gdy się denerwowała. I ciepłe ręce, które kładła na jego dłoniach, gdy była szczęśliwa.
Zamiast tytułu opery przypomniał sobie krążący ostatnio po Warszawie wierszyk:

A dalej Berg jedzie, mumia ze szlifami,
Oczy jak tygrysie świecą pod rzęsami.
Wąsy farbowane, a mina Mefista,
Wygląda, jak gdyby miał lat tysiąc trzysta.

I wystarczy – pomyślał. Był pewien, że nie dożyje wieku namiestnika, ale było mu to obojętne. Gotów był na śmierć od pierwszego dnia, gdy zrozumiał, że tylko walcząc z bronią w ręku, można się cieszyć wolnością.
Usłyszał uporczywe, nerwowe kołatanie do drzwi. W pierwszej chwili pomyślał, że może to policja, ale odrzucił tę myśl prawie natychmiast. Uchylił drzwi. W progu stał „Bugajczyk”. Wpuścił go do środka i pokazał miejsce przy stole. Przez chwilę milczeli, potem podsunął mu chleb.
– Nie mogę – usłyszał. – Przez gardło by mi nie przeszedł.
Zobaczył, że Pawełek cały się trzęsie. Miał twarz przestraszonej madonny.
Szafarczyk wiedział, że nie może okazać nawet cienia lęku. Ale zdał sobie nagle sprawę, że w tym stanie „Bugajczyk” może popełnić błąd, za który wszyscy zapłacą najwyższą cenę. Wyciągnął z szafki butelkę, nalał mu do kieliszka wódki.
– Pij.
Wypił posłusznie i przez chwilę wydawało się, że spłynęło zeń napięcie.
– Co będzie… – popatrzył mu prosto w oczy – co będzie…?
Chciał wlać w niego otuchę, ale jedyne, co mu przyszło do głowy, to twarda przygana.
– Przysięgałeś!
Znów milczeli. Włożył do ust kęs chleba.
– Kiedy ja nie o tym. Tyś mnie źle zrozumiał.
– Źle?
– Pójdę tam i rzucę bombę. Zabiję go. Potem mnie powieszą…
Milczał. Życie za życie, to była dobra cena. Bo ten bandyta – był pewien – jeśli nie zginie, zgotuje Polakom kaźń, której rozmiarów nawet się nie domyślali. Chętnie by się zamienił z „Bugajczykiem”, ale ta lewa ręka, wyćwiczył ją, to prawda, nigdy nie będzie w niej tyle siły…
– Będziesz żył. – Sam nie wiedział, skąd nagle powziął takie przekonanie.
– A jeśli nie? Matka dała mi ten medalik. – Rozpiął koszulę i zdjął z szyi srebrny łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej. – Miała mnie chronić. Ale jeśli – zwilżył usta językiem – jeśli…
Położył medalik na stole. Szafarczyk kiwnął dłonią.
– Rzucacie, a potem szybko schodami na dół, na ulicę. Wmieszacie się w tłum, nikt was nie złapie. Będzie z nim ledwie sześciu kozaków i adiutant. Jeśli traficie, macie sporo czasu na ucieczkę.
Bomby zrobił Laskowski, zdolny stolarz z Nowolipia. Gwarantował, że wybuchną po uderzeniu w powóz. Były też flasze z płynem zapalającym, wszystko już na miejscu, na poddaszu.
Pożegnał „Bugajczyka”. Wiedział, że to przybrane nazwisko, ale nie chciał znać prawdziwego. Cenił w tym chłopcu odwagę, determinację, oddanie sprawie. Nie był jednak pewien, czy torturami, jeśli go ujmą, nie będą go w stanie skłonić do wydania towarzyszy. Odrzucił te myśli, ale jednocześnie podjął decyzję, że tej nocy nie spędzi u siebie. Tak będzie bezpieczniej. Dla wszystkich.
Wyszedł na ulicę. Owiało go ciepłe powietrze. Wrześniowa pogoda, już nie lato, ale przecież i nie jesień. Ktoś go potrącił. Odwrócił się, zobaczył twarz wciąż młodej, ale zniszczonej, steranej życiem kobiety. Zaśmiała się, ukazując braki w uzębieniu. Wyciągnęła w jego kierunku rękę, oferując rozkosze swego skrofulicznego ciała. Zaklął szpetnie i jak smagnięty szpicrutą ruszył przed siebie.
Szedł Rymarską, minął pałac Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu. Chwilę potem wszedł w Senatorską. Zwykle spotykał się ze swoimi ludźmi w sklepie z tytoniem, ale tym razem uchylił drzwi do piwiarni „Pod Nadzieją”. Rozejrzał się i w rogu, pod oknem, dostrzegł Wilusza. Przysiadł się do niego.
– Staniesz nie za blisko, tak, aby widzieć, ale też tak, abyś mógł wziąć nogi za pas. Potem pobiegniesz do Rittera.
– Nie do ciebie?
Pokręcił głową.
– Nie będę nocował w domu. Pamiętaj, aby niczego nie mieć przy sobie. Gdyby cię zatrzymali…
Wilusz kiwnął głową i roześmiał się.
– Nie mnie. Nie daszą rady – chłopak trochę seplenił.
Lubił tego wesołego młodzieńca. Zwerbował go do policji narodowej w zeszłym roku i nigdy się na nim nie zawiódł. Z najgorszej opresji potrafił się wykręcić, wyjść obronną ręką. Miał za sobą kilka akcji, kilka trupów. Jak sam mówił, umiera się tylko raz. Więc nie ma się czego bać.
Chłopak dopił swoje bawarskie piwo i wyszedł pierwszy. Przez szybę zobaczył, jak mija go patrol trzech kozaków na bułanych koniach. Jeden z nich krzyknął coś do przechodzącej obok eleganckiej kobiety. Ta bez słowa odwróciła się i otworzyła drzwi sklepu modowego.
Pomaszerował do zakładu garbarskiego Pfeifferów przy Orlej. Wszedł do dużego ciemnego pomieszczenia. Z trudem łapał oddech. Zapach roztworu wody, wapna i siarczku sodu był dla niego zbyt intensywny. Poszukał wzrokiem Rittera. Stał na drewnianym podeście i wyciągał z jakimś podrostkiem skórę z wielkiej kadzi.
Wyciągnął go na zewnątrz.
– Anna w domu? – zapytał
Majster kiwnął głową. Przetarł ręką siwe włosy. Był ledwie po czterdziestce, ciężka praca spowodowała jednak, że wyglądał o wiele starzej. Miał dużo młodszą żonę, ale z jakiejś przyczyny, pięć lat po ślubie, wciąż nie dorobili się dzieci.
– Zostaniesz u nas? – Ritter wiedział, że nie szukałby go w pracy bez potrzeby.
– Tylko jedną noc. Lepiej, żeby mnie nie znaleźli.
– A szukają?
Roześmiali się obaj.

 
Wesprzyj nas