“Pharmacon” to pełen rozmachu, ale wciąż będący przede wszystkim opowieścią o człowieku, thriller socjologiczny. Wiele z opisanych w nim zjawisk może wydać się Czytelnikowi aż nazbyt znajomych…


PharmaconBiolog Niv Sokol, wciąż dość młody by wierzyć, że dobry pomysł poparty ciężką pracą gwarantuje sukces, wynajduje wykorzystującą nanoboty technologię, która ma szansę przedłużyć ludzkie życie. Kiedy orientuje się, że firmy farmaceutyczne nie cofną się przed niczym, żeby przejąć wyniki jego rewolucyjnych badań, decyduje się na niespodziewany ruch, który ma zapewnić wszystkim równy dostęp do końcowego produktu.

Pięć lat później okazuje się, że ten szlachetny gest doprowadził do dramatycznych wydarzeń, które ponownie krzyżują losy naukowca i jego korporacyjnych adwersarzy. Bohaterowie zostają wciągnięci w sieć intryg, w której przeplatają się i ścierają interesy przedstawicieli farmaceutycznego światka i finansjery, dziennikarzy i blogerów, terrorystów i agentów tajnych służb, a także waszyngtońskich gangsterów i polityków najwyższej rangi. Czy zdołają zakopać wojenny topór i wspólnie zmierzyć się z siłami, które mogą wywrócić do góry nogami globalny ład? Czy taka współpraca jest w ogóle możliwa, jeśli na drodze do zgody stoją dawne urazy, zawodowe ambicje, a także… kobieta?

Pharmacon to pełen rozmachu, ale wciąż będący przede wszystkim opowieścią o człowieku, thriller socjologiczny. Wiele z opisanych w nim zjawisk może wydać się Czytelnikowi aż nazbyt znajomych: utrata zaufania do autorytetów, rozkwit teorii spiskowych i fake newsów, postępujące nierówności, korupcja, populizm, rozkład demokracji, czyli wszystko to, co składa się na pejzaż charakterystyczny dla schyłku epoki rozumu.

***

PharmaconPharmacon to bogata w detale, dopracowana i błyskotliwa powieść, która absorbuje do samego końca. Jeśli masz ochotę na dobry technothriller, koniecznie sięgnij po tę książkę.
Wioleta Sadowska

dr Marlena Siwiak – bioinformatyk, doktor biofizyki, pracowała w Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN w Warszawie, obecnie mieszka w Londynie, gdzie pracuje jako badacz danych.

dr Marian Siwiak – bioinformatyk, doktor biofizyki, pionier konsultingu strategicznego dla jednostek badawczych w Polsce, były dyrektor naukowy prywatnego instytutu badawczego Applied Research Institute for Prospective Technologies w Wilnie, obecnie badacz danych w Londynie.

Wspólnie autorzy opowiadań “Pokój z widokiem na wojnę” (w antologii “Umieranie to parszywa robota”, 2019) i “Ciemnością spowity” („Esensja”, 2013), satyrycznej serii “Skontaktujemy się z panem” („Korpo Voice”, 2021) oraz jej anglojęzycznego odpowiednika We Will Call You („Towards Data Science”, 2020), felietonów (m.in. w „Gazecie Wyborczej” i „Forum Akademickim”), a także publikacji naukowych w kilku branżowych periodykach.

Marlena Siwiak, Marian Siwiak
Pharmacon
tom 1, tom 2
Wydawnictwo Key Text
Premiera: 30 marca 2021
 
 


Prolog
Konferencja

— Przepraszam… przepraszam… przepraszam — pomrukiwał młody, szczupły mężczyzna w tweedowej marynarce, przeciskając się przez tłum wypełniający salę bankietową. Przeprosiny nie były szczere – koncentrował się na doniesieniu w upatrzone miejsce przynajmniej części zdobytego z trudem szampana.
Po kilku chwilach dotarł pod filar, który nie tylko chronił mu plecy przed przypadkowym popchnięciem i utratą zdobyczy, ale także pozwalał na oparcie się i odciążenie zmęczonych niewygodnym obuwiem stóp.
Pierwszy łyk z wysokiego kieliszka nie przyniósł jednak oczekiwanej ulgi – organizator przyjęcia miał najwyraźniej bardziej naglące sprawy niż dogadzanie podniebieniom uczestników. Choć podniebienie mężczyzny nie należało do wymagających, zaczął rozglądać się za możliwością odstawienia kieliszka, czując, że z tej jakości trunków wyrósł już jakiś czas temu. Nie dostrzegłszy kelnera ani dostępnego kawałka blatu, westchnął, podparł łokieć drugą ręką i zajął się kontemplacją zgromadzonych.
Na pierwszy rzut oka było jak zawsze. Doktoranci i świeżo upieczeni doktorzy albo upijali się we własnym gronie, albo kłębili wokół profesorów, starając się wywrzeć jak najkorzystniejsze wrażenie. Ci z kolei uśmiechali się ni to z sympatią, ni to z politowaniem, jednym uchem słuchając górnolotnych banałów, przechwałek i żałosnych prób połechtania ich ego, nieodmiennie zmierzających do najczęściej słyszanego tego wieczoru pytania: „Czy nie ma pan miejsca dla postdoca?”.
Patrząc na poczynania młodzieży, widział samego siebie sprzed kilku lat. Do dziś zastanawiał się, czy ujął wtedy swojego obecnego szefa banałem, czy przechwałką. Po latach wspólnych badań wiedział już, że profesor Bielawski nie ma ego, które dałoby się połechtać.
Upił łyk szampana, zadowolony, że może cieszyć się samotnością. Młody wygląd dyskwalifikował go jako obiekt zainteresowania doktorantów, zaś osiągnięta pozycja zwalniała z obowiązku puszenia się przed starszyzną. Jego spokój mógł zakłócić jedynie któryś ze zgromadzonych na sali reporterów.
Sama ich obecność burzyła utarty porządek. Notki prasowe z konferencji naukowych były na ogół symboliczne, a na łamach ukazywały się tylko wtedy, gdy wymagała tego estetyka składu. Tymczasem mężczyzna naliczył już kilkunastu przedstawicieli mediów. Ich identyfikacja była łatwa, gdyż w swych nienagannych strojach przypominali papugi pośród wróbli. Wrażenie potęgował fakt, że większość z nich miotała się między grupkami naukowców właśnie niczym spłoszone ptactwo. Inni daremnie szukali wskazówek u obsługi, nieodmiennie zbywającej ich wzruszeniem ramion. Pozostali albo gorączkowo wertowali program konferencji, albo dyskutowali przez komórki. Mężczyzna ze zdziwieniem rozpoznawał pośród tych zdezorientowanych twarzy czołowych amerykańskich dziennikarzy.
Tymczasem wokół niewielkiego podium w kącie sali zapanowało poruszenie. Wszyscy goście, jeden za drugim, kierowali uwagę w stronę mównicy. Ze zniecierpliwieniem wyczekiwano powitalnego przemówienia – szczególnie że zaraz po jego zakończeniu miała rozpocząć się uczta. Przypominały o niej suto zastawione stoły w holu, już od półgodziny drażniąc nosy zgromadzonych zapachem potraw.
Wreszcie przed mikrofonem pojawił się przygarbiony mężczyzna w znoszonym fraku. Światło reflektorów odbijało się od jego łysiny, prześwitującej przez zaczesane ze skroni rzadkie siwe włosy. Szmery i chrząknięcia ucichły jak nożem uciął.
— Przepraszam najmocniej koleżanki i kolegów, jednak moim obowiązkiem jest przywitanie wszystkich szanownych gości. Zważywszy na bliskość kolacji, postaram się mówić krótko.
Staruszkowie wybuchnęli szczerym śmiechem, zaś młodzież chichotała nerwowo.
— Ponieważ nie wszyscy mnie znają, pozwolą państwo, że się przedstawię. Nazywam się Frank Sestiere i mam niewątpliwy zaszczyt być gospodarzem tej konferencji.
Oparty o filar mężczyzna spostrzegł, jak kilku reporterów wpisało nazwisko w swoje smartfony i niemal parsknął śmiechem na widok ich wydłużających się ze zdziwienia twarzy. Powoli docierało do nich, kim jest skromny, lekko uśmiechnięty staruszek. Chyba inaczej wyobrażali sobie trzykrotnego noblistę.
Łysina profesora Sestiere rozbłysła ponownie, tym razem światłem fleszy.
— Zostaną tu zaprezentowane wyniki badań, które, moim zdaniem, będą odkryciem na miarę wynalezienia koła.
Goście zesztywnieli. Dziennikarze wpatrywali się tępo w swoje smartfony, ale tym razem chyba nie przychodziło im do głów żadne zapytanie, którym mogliby uraczyć wyszukiwarki. I nic dziwnego. Co mogły oznaczać takie słowa płynące z ust człowieka, który stworzył pierwszy w pełni syntetyczny organizm minimalny i wysłał neutrino – czymkolwiek by to nie było – do równoległego wszechświata?
— Pozwoliłem sobie, jako organizator, poinformować media o doniosłości wydarzeń, które, wedle mojej wiedzy, będą tu miały miejsce. Przyzwoitość nie pozwala mi jednak na ujawnienie samego odkrycia przed jego autorem, ale i tak wszystko wyjaśni się do niedzieli. Uważam, że obowiązkiem obecnych tu przedstawicieli mediów jest opisanie tego, co wkrótce usłyszą, w sposób możliwie przystępny, acz wolny od przekłamań.
Mimo stanowczego tonu i niepozostawiającej wątpliwości apostrofy reporterzy rozglądali się na boki, jakby nie rozumiejąc, że to nie o nich mowa. Na szczęście profesor Sestiere miał już za słaby wzrok, by to dostrzec, więc niezrażony zakończył:
— A teraz zapraszam do stołów!
Staruszek z trudem zszedł z podium i zniknął w bocznych drzwiach, ku którym natychmiast rzuciło się kilku stojących najbliżej dziennikarzy. Oparty o kolumnę mężczyzna jako jeden z nielicznych nie sięgnął po program konferencji, lecz ruszył spokojnym krokiem w kierunku pieczonego prosiaka. Zdążył skroić plaster golonki, dorzucić na talerz kilka pomidorków koktajlowych i podmienić kieliszek na pełny, nim za jego plecami na powrót rozległ się gwar. Pierwszy szok już minął i uczestnicy konferencji przypomnieli sobie, że na najlepsze kawałki na stole popyt zawsze przekracza podaż. Mężczyzna, balansując talerzem, wydostał się z tłumu i wrócił na swoje miejsce. Westchnął i odstawił kieliszek na podłogę. Najwyraźniej nauka nie rozwinęła się jeszcze na tyle, żeby opracować wynalazek pozwalający stojącej osobie na jednoczesne jedzenie z talerza i trzymanie kieliszka.
Zjadł pomidorki, po czym z irytacją spojrzał na leżącą na talerzu wieprzowinę. Nawet wziął ze sobą nóż i widelec, ale znów brakowało mu dodatkowej ręki.
— Dzień dobry. Doktor Niv Sokol, jak przypuszczam? — Nie­przyjemnie wysoki, męski głos wyrwał go z rozważań nad kajdanami savoir-vivre’u.
Niv musiał podnieść głowę, żeby spojrzeć rozmówcy w oczy. W pamięci próbował umiejscowić go w którejś z obserwowanych wcześniej grup – bez powodzenia. Nawet dziennikarze nie charakteryzowali się tak wymodelowaną sylwetką, równym uzębieniem, symetrią twarzy będącą wynikiem pracy skalpela chirurga plastycznego i ostentacyjnie drogim ubraniem. Na pierwszy rzut oka dałby mu maksymalnie trzydzieści lat. Dopiero bliższe oględziny skóry dłoni i szyi – cokolwiek już zniszczonej – kazały zwiększyć tę liczbę przynajmniej o piętnaście.
— Z kim mam przyjemność?
— Nazywam się John Adams. Jestem przedstawicielem Blue Pill Corporation, a konkretnie dyrektorem do spraw kontaktów z uniwersytetami i instytutami badawczymi. — Mężczyzna zawiesił na chwilę głos, jakby w oczekiwaniu na reakcję, ale odpowiedziało mu tylko poirytowane spojrzenie. — Chciałbym z panem porozmawiać.
— Rozmawiaj pan. — Niv ukucnął, sięgając po kieliszek. Nie miał zamiaru silić się na uprzejmości. Nie lubił firm farmaceutycznych i nie widział powodu, dla którego miałby to ukrywać. Szczególnie gdy ich przedstawiciele wylewają na siebie pół butelki wody kolońskiej po każdym goleniu. Dyrektor Adams nachylił się nad Nivem i zniżył głos do szeptu:
— Tutaj jest zbyt… głośno. Poza tym nie sądzę, żeby chciał pan zobaczyć reakcję tych wszystkich ludzi, jeśli wskażę im właśnie pana, jako osobę, o której mówił profesor Sestiere.
— Skąd to przypuszczenie? — Niv wyprostował się tak gwałtownie, że tylko refleks uratował jego rozmówcę przed nokautem.
— Wie pan, w przeciwieństwie do pana kolegów po fachu, nie mówiąc o tych pismakach, zapoznajemy się z osiągnięciami prelegentów każdej istotnej konferencji i typujemy interesujące odkrycia. Pańskie prace osiągnęły w naszym systemie wynik bliski maksymalnemu. A i to pomimo stosowanych przez pana ogólników. To jak? Porozmawia pan ze mną… czy może mam wydać z siebie okrzyk zdumienia i zachwytu?
Niv bez słowa podał tamtemu talerz z mięsem i kieliszek, a następnie wyjął zmiętoszony program konferencji z kieszeni marynarki. Przejrzał wykłady, które wydawały mu się interesujące, wreszcie odezwał się:
— Myślę, że znajdę czas jutro, w trakcie przerwy na lunch. Pan dyrektor pozwoli, że najpierw zjem w spokoju i spotka się ze mną nie wcześniej niż o wpół do drugiej.
— Myśli pan, że pół godziny nam wystarczy? Mam wrażenie, że nie wie pan, z kim ma pan do czynienia.
Niv odebrał talerz i kieliszek, a następnie zawartość jednego i drugiego umieścił na spodniach rozmówcy. Przez chwilę obaj patrzyli, jak mokra plama w okolicy krocza się powiększa, a plaster świniny zsuwa się z nogawki na nieprawdopodobnie długi nosek kowbojskiego buta ze skóry aligatora. Twarz Adamsa wykrzywił grymas wściekłości, błyskawicznie się jednak opanował i wbił wyczekujące spojrzenie w Niva, który odparł:
— Przepraszam najmocniej, ale jak ktoś mnie straszy, to zaczynają mi się trząść ręce. Widzimy się jutro o godzinie trzynastej trzydzieści. A teraz muszę coś zjeść, konam z głodu.
Naukowiec odwrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając pod filarem czerwieniejącego przedstawiciela Blue Pill. Przy stole, na resztkach pozostawionych przez profesorów, żerowała młodzież, głośno przechwalająca się zdobytymi kontaktami. Niv, przezornie krojąc nową porcję mięsa na drobniutkie kawałeczki, jednym uchem przysłuchiwał się tej radosnej paplaninie. Mimowolnie uśmiechnął się, gdy wróciło do niego wspomnienie podniecenia, jakie ogarnęło go, gdy na takiej konferencji jego obecny szef po raz pierwszy zadał mu pytanie, na które szczęśliwie znał odpowiedź.
Ze wspomnień wyrwał go przyjemny damski głos.
— Cześć. Ładny manewr — rzuciła drobna brunetka o okrągłej buzi i wielkich, zielonych oczach. Jej twarz przywodziła na myśl pyszczki szczeniaków lub kociąt z kolorowych nalepek dla dzieci.
Niv, wciąż myślami znajdujący się kilka lat wstecz, spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem.
— Widziałam, jak załatwiłeś tego bubka z Blue Pill. Pół roku temu ten bydlak dosiadł się do mnie i przez godzinę próbował wyciągnąć nasze protokoły badawcze. Tak w ogóle to jestem Daiva. — Wskazała przypiętą na piersi plakietkę.
Niv podążył wzrokiem za jej palcem. Po pięciu sekundach zaświtała mu myśl, że być może zbyt bezczelnie gapi się na biust, skądinąd świetnie podkreślony krojem bordowej sukienki. Jego rozmówczyni delikatnie odchrząknęła:
— Coś nie tak?
— Nie, nie, skąd. — Zmusił się do spojrzenia z powrotem w stronę stołu. — Po prostu zastanowił mnie twój świetny… — przez chwilę szukał odpowiedniego słowa — akcent!
— Nie wszyscy Amerykanie uczą się mówić z gumą do żucia w ustach.
— Przepraszam, nie jesteś Litwinką? — Niv złapał się na tym, że znów wlepił wzrok w okolice plakietki.
— Nie, skąd ten pomysł? — Roześmiała się perliście.
— Twoje imię jest litewskie. Wymyślił je nasz pisarz, Wilhelm Storost.
— Na nazwisko mam Parker. To chyba nie kwalifikuje się do pierwszej dziesiątki najpopularniejszych nazwisk na Litwie, a co do imienia… myślałam, że moi rodzice po prostu źle zapisali awestyjskie „Daeva”. A ty?
— Co ja? — Niv zamrugał. Jego myśli zdążyły powędrować z powrotem tam, gdzie wzrok nie powinien.
— Masz jakieś imię?
Daiva wygięła się i wyciągnęła szyję, by dojrzeć jego niedbale przypiętą plakietkę. Niv po raz trzeci skarcił się w duchu za obłapianie jej wzrokiem.
— Niv. Niv Sokol — wydukał. Odrobinę roztrzęsioną ręką chwycił za ucho sosjerki w próbie zajęcia uwagi czymś trywialnym.
Daiva przez chwilę bacznie przyglądała się jego reakcji, po czym skwitowała ją łobuzerskim uśmiechem, a w jej oczach zamigotały iskierki rozbawienia.
— Spokojnie, nie szukam pracy — rzuciła swobodnie. — Jestem postdocem na Harvardzie. Co badasz?
— Siedzę w Weizmannie. Zajmuję się DNA.
— Naprawdę? A ja biologią.
Niv się zmieszał.
— To znaczy… modyfikacją DNA. Tkanki nowotworowe, te rzeczy…
— Następny od leku na raka?
— Wprost przeciwnie.
— Mutageny? Jeśli w laboratorium radzisz sobie równie sprawnie, jak tu — Daiva patrzyła z zainteresowaniem na jego talerz — to będziesz miał ciekawe dzieci.
Niv mrugnął kilka razy i dopiero wtedy udało mu się skupić wzrok na tym, co robił. Odruchowo złapał najbliższą serwetkę i próbował wytrzeć brązową plamę, która ściekała z talerza. Po chwili gęsty sos pokrywał sporą część obrusa. Kątem oka widział, jak poszerza się kpiący uśmiech Daivy.
— Nie pracuję nad mutagenami, tylko nad nanobotami — wypalił, przyklepując serwetką lepką plamę. — Dają się programować. W przeciwieństwie do sosu.
Ugryzł się w język. Przyjechał tu z mocnym postanowieniem nieopowiadania o swojej pracy przed oficjalnym wystąpieniem. Na szczęście Daiva nie podjęła tematu. Skwitowała jego wypowiedź krótkim „aha”, wyjęła mu z rąk brudną serwetkę i przykryła nią talerzyk. Następnie ujęła go pod ramię i delikatnym ruchem dała do zrozumienia, że pozwoli poprowadzić się w kierunku sali balowej. Niv ruszył potulnie, mimo że jego żołądek chętnie pozostałby w towarzystwie jedzenia.
— Swoją drogą, jak ci się spodobał tajemniczy wstęp Sestiere? — zagadnęła Daiva. — Idę o zakład, że połowa zgromadzonych ma nadzieję, że mówił o nich.
— Tylko połowa?
— Druga połowa jest tego pewna.
— A ty? Do której połowy należysz?
— Tej z nadzieją, chociaż po tym, co od ciebie usłyszałam, już z mniejszą.
Niv zatrzymał się i spojrzał na nią zaskoczony. Daiva z uśmiechem klepnęła go w ramię.
— Nie wątpię, że Sestiere mówił o tych twoich nanobotach. Chyba każdy chciałby móc zaprogramować sobie raka, który go wykończy… — Przewróciła oczami, gdy zauważyła, jak zdziwienie na twarzy jej rozmówcy przeradza się w irytację. — Przepraszam, nie chciałam cię urazić.
Niv próbował przywołać na twarz uśmiech, ale był naprawdę wściekły. Znad ramienia Daivy zobaczył bowiem, że jego szef daje mu rozpaczliwe, przywołujące znaki. Zawsze miał fatalne wyczucie czasu! Na domiar złego Daiva źle zinterpretowała jego reakcję. W myślach szukał bon motu, który pozwoliłby mu przeprosić, wyjaśnić i obrócić wszystko w żart, ale prawda była taka, że w towarzystwie atrakcyjnych kobiet błyskotliwe komentarze z trudem przychodziły mu do głowy. A figlarne spojrzenie jej ogromnych oczu tylko pogorszyło sytuację, paraliżując go kompletnie.
— Ja… no… tego… bo tam… — dukał, jednocześnie starając się dać do zrozumienia szefowi, że podejdzie za chwilę, ale ten był kompletnie odporny na przekazy niewerbalne.
Jak zwykle.
Daiva zmarszczyła brwi, obserwując jego miny, wreszcie odwróciła się i dostrzegła machającego staruszka.
— Twój szef?
— Ta… Tak. Profesor Joshua Bielawski.
Widząc, że zwrócili na niego uwagę, podekscytowany profesor zaczął podskakiwać, machając już obiema rękami.
— To idź do niego, chyba ma do ciebie sprawę. Poczekam na parkiecie. Rozgrzeję się trochę.
Niv ukłonił się i niemal biegiem pokonał dystans dzielący go od szefa.
— Co się stało? Jak pan profesor widzi, jestem trochę zajęty. — Niv nerwowo oglądał się za niknącą na parkiecie bordową sukienką.
— Widzę, widzę. Nie chciałem przeszkadzać, ale rozumiesz, sprawa jest ważna. — Nieobecny uśmiech profesora budził niepokój. — Nie masz może dodatkowej przejściówki na tutejsze gniazdka? W recepcji się skończyły, a następna dostawa pojutrze.
Niv pokręcił głową z niedowierzaniem, ale zanim znalazł słowa, którymi mógł, nie łamiąc dobrych obyczajów – ani swojej kariery – skomentować to pytanie w obecności szefa, ten machnął ręką.
— No, ale nie po to cię zawołałem. Nie uwierzysz, ale po tych wszystkich latach moje badania nad helikazami zainteresowały przemysł. Chcą zamówić u mnie konsultacje!
— Świetnie! Cieszę się — burknął Niv, chociaż wcale się nie cieszył. Z każdą sekundą rosła szansa, że bordowa sukienka zniknie mu z oczu na dobre. — Ale co to ma wspólnego ze mną?
— Pomyślałem, że może też trochę zarobisz i wspomniałem temu miłemu człowiekowi, że powinien także porozmawiać z tobą. W końcu twoje nanoboty też mają aktywność helikazową.
Słysząc to, Niv ukrył twarz w dłoniach. Nie chciał sprawiać staremu profesorowi przykrości, ale prosił go przecież…
Profesor Bielawski, o dziwo, znalazł się myślami na tyle blisko ziemi, żeby dobrze zinterpretować jego gest.
— Spokojnie, nie podawałem żadnych szczegółów, bo znowu bym coś pokręcił. Po prostu mamy się z nim spotkać.
— Czy ten miły człowiek miał może kwadratową szczękę, jedwabny garnitur i buty ze skóry aligatora?
— Nie! Skąd ten głupi pomysł? Kto poważny ubrałby się tak na konferencję?!
Niv uśmiechnął się mimowolnie, słysząc to z ust człowieka ubranego w kraciastą, flanelową koszulę i wełnianą kamizelkę wyciętą w serek. Profesor kontynuował:
— Zostawił mi wizytówkę. Sprawdź w sieci, co to za firma.
Podał Nivowi kartonik z logo InnoMed Pharmaceuticals, po czym zamilkł, utkwiwszy wzrok w przestrzeni. Niv tego nie znosił, bo nigdy nie wiedział, czy profesor za chwilę coś doda, o coś zapyta, zmieni temat, czy też właśnie uznał rozmowę za zakończoną i odpłynął myślami do znanej tylko sobie krainy. Na szczęście tym razem z pomocą przyszła orkiestra, która nagle uderzyła w żywsze tony. Profesor zatrzepotał powiekami, popatrzył na parkiet i klepnął Niva w ramię.
— Jeszcze tu jesteś? Błąd! Nie sądzę, żeby tak piękna niewiasta czekała na kogoś takiego jak ty dłużej niż trzy minuty. Tylko nie zapomnij. Jutro o wpół do drugiej w kafeterii. Do zobaczenia! — Odwrócił się i tanecznym krokiem, choć najwyraźniej w rytm jakiejś innej muzyki, poczłapał do wyjścia.
Niv przez chwilę zastanawiał się, czy nie pobiec za profesorem i nie powiedzieć mu, że o wpół do drugiej ma także rozmawiać z przedstawicielem Blue Pill, ale gdy odwrócił się w stronę parkietu, chcąc zasygnalizować Daivie, że za minutę wróci, zamarł. Wirowała w tańcu na samym środku, a wokół niej błyskawicznie zwiększała się liczba podrygujących samców. Sądząc po nadętych minach i niezbornych ruchach, bardziej niż na tańczeniu skupieni byli na głośnym omawianiu swoich wyników i otrzymanych nagród.
Niv wyprostował się, nabrał powietrza w płuca i ruszył w stronę Daivy. Choć nie uważał się za dobrego tancerza, nie miał wątpliwości, że i tak rusza się lepiej od zdecydowanej większości zgromadzonych, choćby z uwagi na fakt, że – w przeciwieństwie do nich – niemal zawsze znajdował czas, by trochę poćwiczyć, najlepiej na świeżym powietrzu. Przywykłe do wysiłku mięśnie i nabyta podczas wspinaczki koordynacja sprawiały, że ruchy miał pełne gracji, zaś częsty kontakt z pogodą pozbawił go zielonkawej bladości cery, tak charakterystycznej dla młodego pokolenia naukowców, hodowanych przy świetle monitorów w klimatyzowanych laboratoriach. I chociaż na sali gimnastycznej nie wyróżniałby się ani sprawnością, ani muskulaturą – w końcu dzięki skałkom bardziej rosły mu ścięgna niż mięśnie – to tutaj z satysfakcją zauważył, że jako jeden z nielicznych w towarzystwie ma koszulę, która dopina mu się na brzuchu.
Daiva przyjęła jego pojawienie się z ostentacyjną ulgą, i gdy pół godziny później skierowali się z powrotem do sali bankietowej, nie podążał już za nimi żaden z podrywaczy.
Niv nalał szampana do kieliszków, po czym zajęli jeden ze stolików na uboczu. Zarówno spora część dyskutantów średniego szczebla, jak i młodzieży uprzednio oblegającej starszyznę, wywędrowała na parkiet, więc wyraźnie było widać, jak przez ostatnią godzinę zmieniła się sytuacja geopolityczna. Teraz stoliki okupowały wyłącznie monokultury profesorów. Wszystkie krawaty i muchy, już wcześniej nieliczne, powędrowały do kieszeni, na blatach pojawiały się kolejne butelki wina, a uśmiechy robiły coraz szersze. Niewprawny obserwator mógłby uznać, że prowadzone rozmowy nie wykraczają poza omawianie sukcesów wnuków w rozmazywaniu dżemu po ścianach.
Wrażeniu temu najwyraźniej dali się zwieść wciąż zagubieni dziennikarze, którzy nie potrafili dostrzec, że na ich oczach tworzą się projekty warte miliony dolarów. Korzystało z tego kilku doktorantów, którzy znaleźli sobie nową rozrywkę. Zaczepiali reporterów i – z wymalowaną na twarzach troską – pomagali im przeglądać program konferencji, objaśniając znaczenie poszczególnych punktów. Niv i Daiva pękali ze śmiechu, słysząc, jak każdemu z dziennikarzy opowiadają inną bajkę.
— Gdyby zobaczył to Sestiere, powyrywałby im nogi z… — Niv zreflektował się, że rozmawia z damą i urwał wymownie.
— A każdy z nich dałby sobie dodatkowo obciąć rękę, żeby móc opowiadać wnukom, że miał z nim bezpośredni kontakt.
— Ciekawe, ile jeszcze te papugi tu wytrzymają?
— A która jest godzina? — Daiva zaczęła nerwowo szperać w torebce.
— O północy zmieniasz się w Kopciuszka? — Niv udał zaniepokojenie.
— Nie, dziś siódmy mecz play-offu Byków i Magików. Kwadrans po dziewiątej powinny być wyniki.
Niv teatralnym gestem uniósł palce do skroni.
— Mmm… — inkantował przez dwie sekundy, po czym zamrugał gwałtownie. — Jeszcze grają.
Daiva rzuciła okiem na swój telefon i rozejrzała się uważnie, ale nie dostrzegłszy żadnego ekranu telewizyjnego, posłała Nivowi podejrzliwe spojrzenie.
— Skąd wiedziałeś?
— Wierzysz w magię?
— Jasne. Dlatego Magicy rozniosą dziś Byki w pył.
— Brzmi logicznie.
— Kolejnym argumentem przemawiającym za jej istnieniem jest fakt, że większość facetów, z którymi się umawiałam, magicznie znikała, gdy dowiadywali się, że mam trzycyfrowe IQ.
— A masz? — Niv zrobił przerażoną minę, po czym uśmiechnął się wymijająco. — To świetnie. Wspaniale! Tylko robi się późno, wiesz? Dzięki za taniec i w ogóle, ale ja będę leciał…
Daiva pokazała mu język.
— Nie odpowiedziałeś na pytanie.
— Prawdziwy magik nie zdradza swoich sztuczek, ale dla ciebie zrobię wyjątek. Kolega wyśle mi wiadomość z wynikami zaraz po meczu.
— No tak, każda odpowiednio zaawansowana technologia niczym nie różni się od magii. Jak myślisz, kto wygra półfinały?
— Zależy, kto jutro wygra w Bostonie…
Rozmowa zdążyła zejść na Konferencję Zachodnią, gdy Niv dostrzegł w drzwiach uważnie rozglądającego się po sali Johna Adamsa.
— Masz ochotę jeszcze potańczyć? Grają spokojniej, więc będziemy mogli kontynuować obstawianie, a tu zaraz dopadnie mnie nasz znajomy bubek z Blue Pill.
— Myślałam, że już nigdy tego nie zaproponujesz! — Daiva ochoczo przyjęła podstawione ramię. — Ale jeśli jeszcze raz nadepniesz mi na palce, to sama go zawołam.
— Nie zrobiłabyś tego! — Niv wziął się pod boki, udając oburzenie. — Kara powinna być współmierna do winy.
— No właśnie. Swoją drogą… Widziałam, że podłożyłeś mu świnię, dosłownie i w przenośni, już po minucie rozmowy. Czym cię tak wkurzył?
— Rozmawiałaś z nim, powinnaś wiedzieć.
— Mnie wkurzył, bo próbował, do tego fatalnie, wyciągnąć za darmo informacje, za które ostatecznie zapłacił nam siedmiocyfrową kwotę.
Niv zatrzymał się z wrażenia.
— To w końcu z nim współpracowałaś?
— Nie osobiście. Katedra podpisała z nim umowę licencyjną na kilka naszych metod. Chociaż ta jego firma była dla nas cierniem w… no wiesz. — Błysk w oku Daivy zdradzał głęboką irytację. — Szef zdecydował się na współpracę z nimi, bo płacili najwięcej, ale potem wydaliśmy połowę zysku na prawników. Blue Pill pozywał nas za to, że metoda działała zgodnie z opisem, a nie z ich wyobrażeniami.
— Nie szkoda wam czasu na takich jak oni?
— W Stanach połowa pieniędzy na badania idzie z przemysłu. Myślałam, że w Weizmannie ten odsetek jest jeszcze wyższy.
— Szczerze mówiąc? Nie mam pojęcia — Niv zmarszczył brwi — ale na pewno nie u Bielawskiego. Jedyna firma, z jaką mamy styczność, to serwis naszego ekspresu do kawy.
— To może poproszę go o stypendium. — Daiva uśmiechnęła się, nie zauważając, że Niv, słysząc te słowa, pogubił krok.
W końcu dotarli do parkietu. Czując, jak partnerka przywiera do niego w tańcu, Niv modlił się, żeby orkiestra utrzymywała senne tempo.
— Nie odpowiedziałeś mi, czemu z miejsca zapałałeś sympatią do Adamsa.
— Nie lubię ludzi, którzy myślą, że wszystko można dostać za pieniądze.
— A wiesz, że on tak samo myślał o mnie?
— Że uważasz, że wszystko możesz dostać za pieniądze? — Niv kątem oka zlustrował jej biżuterię. Nagle nabrał przeświadczenia, że przeszacował liczbę atomową głównego składnika białych kryształków rozświetlających jej szyję, uszy i ręce. O całe trzydzieści dwa.
— Nie. Że mnie także można kupić. — Westchnęła.
— Idiota.
— Skąd wiesz, że nie miał racji?
— Bo tańczysz teraz ze mną.
— Co ma do tego taniec? Widziałeś te jego buty? Naprawdę nie lubię deptania po palcach.
— Myślałem, że nie znalazłaś maski przeciwgazowej pasującej do jedwabnej sukienki.
Obydwoje parsknęli śmiechem. Niestety, ta chwila nieuwagi wystarczyła, żeby podeszwa Niva znalazła się na stopie Daivy. W panice próbował się odsunąć, ale ona przytuliła się do niego mocniej.

 
Wesprzyj nas