Powieść Maria Escobara, autora bestsellerów „Kołysanka z Auschwitz” i „Dzieci żółtej gwiazdy”. Taki list mógł napisać tylko ktoś, kto kocha książki miłością bez granic…


Bibliotekarka z Saint-MaloJocelyn Ferrec, bibliotekarka i pasjonatka literatury, boryka się z samotnością po tym, jak jej ukochany mąż Antoine wyruszył na front. Nie mija wiele czasu, kiedy kobieta staje w obliczu kolejnego dramatu.

Latem 1940 roku do Saint-Malo wkraczają wojska niemieckie, a ich brutalne prześladowania mają dotyczyć także biblioteki, w której pracuje Jocelyn.

Niemiecki kapitan Hermann von Choltiz otrzymuje odgórny nakaz zniszczenia wszelkich wywrotowych książek w Saint-Malo. Utrudnia to fakt, że jest on wielkim miłośnikiem literatury ze słabością do wspaniałej bibliotecznej kolekcji Jocelyn. Między tą dwójką nawiązuje się zupełnie nierealna przyjaźń. Książki ich łączą, jednak wojna dzieli.

Swoje przeżycia Jocelyn opisuje w liście do słynnego pisarza Marcela Zoli, którego książki zajmują szczególne miejsce w jej sercu i księgozbiorze. Rozpoczyna przepiękną korespondencję o przepełnionym tragicznym szaleństwem świecie, w którym zmuszona jest żyć, ale w którym miłość jest w stanie pokonać nawet wojnę…

Mario Escobar
Bibliotekarka z Saint-Malo
Przekład: Patrycja Zarawska
Wydawnictwo Kobiece
Premiera: 14 kwietnia 2021
 
 

Bibliotekarka z Saint-Malo

PRZEDMOWA

BIBLIOTEKARKA Z SAINT-MALO opowiada o miłości, zemście, sumieniu, poczuciu winy i o przeszłości, która łapie nas jak w pułapkę i warunkuje nasze życie.
Pomysł na tę powieść narodził się podczas mojej wizyty w Saint-Malo we wrześniu 2018 roku. Miasto, choć jego zabytki są w dużej mierze nie tyle autentyczne, ile odbudowane ze zniszczeń wojennych, urzekło mnie natychmiast. Ogromne wrażenie wywarły na mnie jego imponujące mury obronne, rozległe piaszczyste plaże w kolorze cynamonu, umocnienia z jasnobeżowego kamienia i moc przyboju chłoszczącego niewielki półwysep z taką zaciekłością, jakby pragnął rzucić na pastwę oceanowi te dumne mury miejskie. Spacerując po wieńcu umocnień otaczających starówkę, powiedziałem do Elisabeth, mojej żony: „Muszę napisać powieść o tym miejscu”.
Moje poprzednie opowieści skupiały się na okropnych następstwach Holokaustu, teraz jednak zapragnąłem ukazać cierpienia zwykłych ludzi podczas niemieckiej okupacji Francji, a przede wszystkim rzucić nieco światła na straszne prześladowania, które podczas tej okupacji dotknęły kulturę, w szczególności zaś książki.
Właśnie tam, stojąc przed zamkiem księżnej Anny, przypomniałem sobie pewne emocjonujące doświadczenie sprzed roku, gdy jedna z moich młodych czytelniczek w krótkich słowach opowiedziała mi w Saragossie, w Hiszpanii, swoją niewiarygodną historię miłości, bólu i choroby. Te dwa pomysły się połączyły i tak powstała niniejsza powieść, zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami.
Po kapitulacji Francji 22 czerwca 1940 roku pod okupacją niemiecką znalazła się znaczna część kraju, w tym Saint-Malo. Naziści zajęli je i włączyli w łańcuch umocnień tworzących słynny Wał Atlantycki, a także kontrolowali stąd północną część Bretanii. Mieszkańcy miasta – nieustraszeni ludzie wierni wielowiekowej tradycji korsarstwa – próbowali stosować wobec okupanta bierny opór, ale komendant niemieckiego garnizonu Andreas von Aulock okazał się człowiekiem nieubłaganym i dusił w zarodku najmniejsze przejawy opozycji. Z jego rozkazu przeprowadzono czystkę w części miejskich bibliotek, by pozbyć się z nich wywrotowych książek figurujących na niesławnej liście Ottona*.
Bibliotekarka z Saint-Malo opowiada o Jocelyn i Antoinie Ferrecach, o ich życiu pełnym miłości i literatury. Czyste serca powinny lśnić nawet w najciemniejszych momentach swej historii.

Mario Escobar
Madryt, październik 2019 roku

* Haniebną Listę Ottona, czyli spis książek skazanych na banicję przez okupanta, uzasadnili francuscy wydawcy w celu „uzdrowienia atmosfery” i w trosce o „stworzenie warunków potrzebnych do sprawiedliwszej i obiektywniejszej oceny problemów europejskich”, postanowili bowiem wycofać z księgarń i ze sprzedaży wymienione tam dzieła. Chodziło o książki, które „kłamliwie i tendencyjnie zatruwały opinię francuską”, w szczególności zaś o publikacje uchodźców politycznych czy pisarzy żydowskich, którzy „zdradzając gościnę udzieloną im przez Francję, bez skrupułów zagrzewali do wojny, z której pragnęli wyciągnąć korzyści dla własnych celów egoistycznych […]”.

Na podstawie: N. Taylor-Terlecka, Antonina Vallentin – lwowianka – poliglotka – literatka [w:] Żydzi wschodniej Polski, seria III: Kobieta żydowska, red. A. Janicka, J. Ławski, B. Olech, Wydział Filologiczny Uniwersytetu w Białymstoku, naukowa seria wydawnicza: Colloquia Orientalia Bialostocensia, Białystok 2015 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

PROLOG

Drogi Marcelu Zola!
Czas z nikim nie obchodzi się łaskawie. Wczepia się w nas i przygina nam plecy, jakby nas chciał upokorzyć; utrudnia nam stawianie kroków, aż robią się niepewne i chwiejne. Zaczynamy życie biegiem, ale stopniowo zwalniamy i w końcu ledwie jesteśmy w stanie iść o lasce. Potem, kiedy opuszczą nas już zdrowie i uroda, czas po trochu odbiera nam wszystko, co cenimy, co jest dla nas naprawdę ważne: ukochane osoby. Najpierw dziadków i rodziców, następnie przyjaciół i wreszcie, jeśli zdołamy na tyle go oszukać, zabiera nam nasze dzieci.
Nikt nie wygra z Kronosem. Nigdy nie ma zwycięzców. W miarę jak dorastamy i starzejemy się, stopniowo tracimy życie, aż w chwili śmierci zostaje nam wydarte wszystko. Cała egzystencja obraca się wokół tego, że strata nastąpi na pewno. Starość nie jest przemijaniem lat, lecz zniszczeniem wszystkiego, co kochamy. To właśnie obserwuję w Pańskich pismach: zdolność do zatrzymywania nieuniknionego upływu czasu. Dlatego kocham literaturę – Kronos nie ma nad nią władzy. Tylko słowa Platona, Arystotelesa, Seneki, Balzaca, Tołstoja i tych wszystkich pisarzy, których podarował nam świat, są w stanie powstrzymać potwora pożerającego, co mu się nawinie, i zamieniającego to w proch.
Pańskie dzieła darzę ogromnym podziwem. W życiu kocham jedynie trzy rzeczy: mego drogiego małżonka Antoine’a, piękne miasteczko Saint-Malo oraz starą bibliotekę, którą kieruję. Hôtel Désilles, gdzie mieści się księgozbiór, został zbudowany w 1628 roku przez Jeana Grave’a, pana de Launay, i jego żonę Bernardine Sere krótko po ich ślubie. Tu przyszedł na świat André Désilles, bohater z Nancy, a teraz w tym gmachu znajdują się najpiękniejsze i najstarsze książki w Saint-Malo. Zastanawia się Pan, dlaczego opowiadam Mu to wszystko: kim jestem, bibliotekarka z prowincji, która nie widziała wiele świata, a całe jej królestwo zamyka się w tym starym budynku miejskim. Sama również zadaję sobie to pytanie. Może dlatego, że tak mi się spodobała Pańska powieść Plaga: ten rozdzierający i zarazem prosty opis zniszczenia miasta. Tak, Panie Zola, płakałam nad nieszczęściem Pańskich bohaterów i nad okropną chorobą Gabrielle, teraz jednak żyję własnym strapieniem i plagą Francji.
Możliwe, że nie uwierzy Pan w rzeczy, które zamierzam tu opowiedzieć, albo – co zasmuciłoby mnie jeszcze bardziej – że nie będą Pana obchodzić. Nie robię tego po to, aby napisał Pan książkę o historii mojej miłości i o przerażającej niemieckiej okupacji Francji. Moim gorącym pragnieniem byłoby raczej, aby pewnego dnia ludzie, gdy odzyskają rozsądek, dowiedzieli się, że jedyne, co nas może uratować od barbarzyństwa, to miłość. Miłość do książek, do osób oraz – choć pewnie pomyśli Pan, że jestem szalona – do własnych wrogów. Bez wątpienia kochanie jest najbardziej rewolucyjnym aktem i z tego powodu spadają na nie tak wielkie prześladowania i zniewagi. Wciąż rozbrzmiewa mi w głowie poruszające zdanie z Augustyna z Hippony: „Kochaj i czyń, co chcesz!”.
Moje strapienie rozpoczęło się w tym samym dniu co moje szczęście. Nam, ludziom, zawsze trudno jest przyjmować troski i smutki, tak jakby były dziedzictwem kogoś innego, a nas nigdy nie mogłaby dosięgnąć ich okropna aureola. W tym samym dniu, gdy Niemcy uderzyli na Polskę i pogrążyli świat w bezlitosnej wojnie, Antoine i ja pobraliśmy się w katedrze Świętego Wincenta w pięknym miasteczku Saint-Malo. Oto jest nasza historia.
Jocelyn Ferrec

ROZDZIAŁ 1
PODRÓŻ POŚLUBNA

Saint-Malo, 1 września 1939 roku

DO OŁTARZA POPROWADZIŁ MNIE nasz wielki przyjaciel Denis Villeneuve, najsłynniejszy księgarz w Bretanii. Antoine i ja poznaliśmy się w jego księgarni dwa lata wcześniej. Podczas gdy przeglądałam pierwsze wydanie Nędzników, za moimi plecami potknął się przystojny młodzieniec, potrącając stos książek. Na wysłużone deski podłogi poleciały kaskadą spadające tomy. Uśmiechnęłam się lekko, ale zaraz, widząc jego skrępowanie, pochyliłam się, by mu pomóc. Podniósł wzrok i nasze oczy się spotkały, oddalone zaledwie o kilka centymetrów. Intensywnie niebieski kolor tęczówek przywiódł mi na myśl turkusowy odcień, w jakim w słoneczne dni skąpane są plaże wokół miasta. Przyjechałam do Saint-Malo na kilka miesięcy. Wcześniej uczyłam się u sióstr zakonnych w Bordeaux, a potem w Rennes, gdzie na uniwersytecie studiowałam filologię. Nie wracałam do nadmorskiego miasteczka od prawie dziesięciu lat – odkąd moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, nic mnie nie wiązało z Saint-Malo – ale jeden z profesorów w Rennes powiedział mi, że zwolniło się miejsce asystentki w bibliotece, i zgłosiłam się na to stanowisko bez większych nadziei.
Idąc długim przejściem między ławkami w katedrze, poczułam, że w oczach wzbierają mi łzy. W pierwszych rzędach siedziała rodzina Antoine’a, lecz ja nie miałam na świecie nikogo. Mój smutek się rozproszył, kiedy ujrzałam twarz człowieka, którego kochałam. Kręcone ciemnorude włosy opadały mu na czoło, rysy miał łagodne, usta cienkie, ale gościł na nich szeroki, oszałamiający uśmiech.
Ceremonia była prosta i skromna, mimo że odbywała się w pięknej kaplicy katedralnej. Biskup udzielił nam ślubu bez zbędnego przeciągania. Było piątkowe popołudnie, za dwie godziny odjeżdżał nasz pociąg do Paryża i gdybyśmy na niego nie zdążyli, stracilibyśmy rezerwację w wagonie sypialnym, a następnego dnia – rezerwację w Ritzu. Moje zarobki w bibliotece nie były zbyt wysokie, wiele nie zarabiał też mój narzeczony, będący sierżantem policji.
Kierując się już do wyjścia, pozdrawiałam zaproszone osoby, a tymczasem Denis wyszedł po samochód, którym miał nas zawieźć na dworzec.
Na zewnątrz pośpiesznie zeszliśmy ze schodów i ledwie dotknęliśmy stopami chodnika, czarne chmury – od rana grożące ulewą – spuściły na nas tak gęstą, nieustępliwą zasłonę deszczu, że zanim schroniliśmy się w podstawionym starym kabriolecie renault, przemokliśmy do suchej nitki. Nasz przyjaciel, biegając dokoła, prędko podniósł i zamknął dach samochodu, po czym znowu siadł za kierownicą. Podskakując na nierównym bruku, przetoczyliśmy się przez uliczki i wyjechaliśmy poza mury starego miasta, zostawiając z boku port, a następnie jak najszybciej podążyliśmy w stronę dworca.
Denis zatrzymał samochód przed wejściem na dworzec i wyjął z bagażnika walizki. Antoine wziął mnie na ręce, żebym nie musiała się przeprawiać przez wielkie kałuże na brukowanej nawierzchni, i w ten sposób przestąpiliśmy próg dworca niczym młoda para wkraczająca do własnego domu. Potem jak dzieci pobiegliśmy na peron. Stał już przy nim pociąg. Lokomotywa sapała, wypuszczając parę, a nieliczni pasażerowie zwlekali z pożegnaniami, jakby się obawiali, że nigdy już tutaj nie wrócą. Gdy kończyło się lato, w Saint-Malo robiło się trochę samotnie i smutno. Tysiące letników, którzy w ciepłych dniach korzystali z tutejszych plaż i podziwiali miejskie fortyfikacje, co roku odpływały z nadejściem jesieni.
– Jakże wam zazdroszczę! Paryż to najpiękniejsze miasto w Europie!
– Nie przesadzaj, Denis. Wiesz, że nie będziemy spacerować nad Sekwaną czy po Polach Elizejskich ani zwiedzać przepięknej katedry Notre Dame.
– W greckim świecie Pola Elizejskie są zarezerwowane dla cnotliwych dusz – odrzekł Denis, pomagając nam wnieść walizki do wagonu.
Zawsze robił tego rodzaju uwagi, jakby życie i literatura były nierozłączne niczym niebo i ocean stykające się gdzieś na horyzoncie.
– Jedź z nami – zaproponowałam.
– To wasza podróż poślubna. Miasto świateł może na mnie poczekać.
Uścisnęliśmy przyjaciela i w momencie, gdy schodził na skraj peronu, pociąg ruszył z wolna. Uczepieni drążka przy drzwiach, machaliśmy Denisowi na pożegnanie, aż zamienił się w plamkę na horyzoncie.
Gdy tylko pociąg wytoczył się z dworca, po naszych twarzach znów pociekły strumieniem duże zimne krople ulewnego deszczu. Spojrzeliśmy sobie w oczy, tak jak wtedy w księgarni, za pierwszym razem, i uśmiechnięci poszliśmy do naszego przedziału. Mieliśmy miejsca sypialne, ale zanim się położymy, zamierzaliśmy zjeść jeszcze kolację i wznieść toast szampanem. Ślub nie jest należycie dopełniony, dopóki nowożeńcy nie trącą się kieliszkami z musującym winem.
Znaleźliśmy miejsce przy jedynym wolnym stoliku. Siedzący tuż obok wojskowy w słusznym wieku uśmiechnął się, widząc, że mam na sobie ślubną sukienkę, choć była tak dyskretna, że mogła uchodzić po prostu za wieczorowe ubranie z jedwabiu w kolorze kości słoniowej.
– Dobry wieczór – przywitaliśmy się z nim.
– Życie toczy się dalej – odpowiedział.
Antoine zaskoczony zmarszczył brwi, nie rozumiejąc tej uwagi.
– Co pan ma na myśli?
– Nie słyszeliście ostatnich wiadomości?
Usiedliśmy, ale kelner jeszcze do nas nie podchodził, zwróciliśmy się więc do staruszka, by posłuchać, co ma do powiedzenia.
– Nie. Pobraliśmy się niecałą godzinę temu i z kościoła pojechaliśmy prosto na pociąg – wyjaśniłam, wciąż nie rozumiejąc, co się wydarzyło.
– Niemcy właśnie najechali na Polskę, zdaje się, że pod pretekstem jakiejś pogranicznej utarczki. Jeśli się nie wycofają, Wielka Brytania i nasz kraj wypowiedzą Rzeszy wojnę, a to doprowadzi do kolejnego konfliktu zbrojnego.
Tak mnie to zaniepokoiło, że Antoine otoczył mnie ramionami i pocałował w policzek.
– Prezydent naszej Republiki i premier Wielkiej Brytanii dali Hitlerowi trzy dni na złożenie broni, ale ten austriacki kapral przecież się nie podda. Wcześniej zaanektował Saarę, Austrię, znaczną część Czechosłowacji… Już się nie zatrzyma.
– Cóż, wszyscy dostaliśmy nauczkę podczas wielkiej wojny, nikt nie pragnie kolejnego konfliktu – zauważył Antoine, lecz starszy oficer wzruszył na to ramionami.
– Pan nie walczył w tej wojnie, a to była prawdziwa rzeźnia. W końcu zwyciężyliśmy, ale za bardzo wysoką cenę, za cenę straconego pokolenia. Teraz sytuacja się zmieniła. Jeśli dojdzie do wojny, będzie ona okrutniejsza. Jestem wojskowym, ale zapewniam pana, że nie ma nic, czego nienawidziłbym tak mocno jak walki. Bardzo mi żal was, młodych, ponieważ to starcy zwykle wywołują wojny, lecz młodzi na nich giną.
Podszedł do nas kelner, polecił nam coś na kolację i przyniósł butelkę szampana. Ponure wróżby odebrały nam radość. Bez apetytu skubaliśmy posiłek, a szampana piliśmy, nie wznosząc toastów, aby tylko rozproszyć strach, który zaczął nas chwytać za gardło.
Godzinę później byliśmy w swoim przedziale. Rozbieraliśmy się w milczeniu. Przez okno wpadał blask księżyca, podczas gdy pociąg mknął do Paryża. Pocałowaliśmy się. Czułe ramiona Antoine’a sprawiły, że serce zabiło mi żywiej niż kiedykolwiek.
– Powołają cię do wojska. Na pewno będzie masowy pobór.
– Nie myślmy teraz o tym. Dopiero co się pobraliśmy, jedziemy do Paryża i mamy jedynie teraźniejszość – odparł Antoine, starając się pocałunkami załagodzić moje obawy.
Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że majaczą przed nami posępne lata. Najdziwniejsze było to, że wszystko wydawało się takie samo jak kilka godzin wcześniej: krople deszczu bębniące w dach wagonu, rytmiczny dźwięk metalowych kół na szynach, monotonnie przesuwające się za szybą pola i lasy skąpane w ciemności, która zdawała się pochłaniać cały świat.
Następnego ranka pociąg przybył do Paryża. Spaliśmy do późna. Na śniadanie zjedliśmy trochę owoców, oglądając przez okno rozległe połacie zieleni, potężne rzeki i miejscowości, które im bliżej stolicy, tym stawały się większe i bardziej okazałe. Potem przecięliśmy przedmieścia Paryża, szare, brudne dzielnice robotnicze, pełne ogrodów i kwiatów rejony zamieszkane przez burżuazję, aż oszołomiła nas ogromna sceneria Komedii ludzkiej. I takie też było jej zadanie, po to zostało zbudowane to piękne miasto miłości.
Tragarz pomógł nam przenieść walizki do starej rozklekotanej taksówki. Kilkanaście minut później wkroczyliśmy w progi słynnego hotelu Ritz. Wystawne wejście przypominało pałac. Patrzyliśmy na nieskazitelnie białe markizy, na portierów w liberiach i cylindrach na głowie, na boyów hotelowych popychających złocone wózki z walizkami arystokratów i przedstawicieli burżuazji przybywających z prowincji do wielkiego miasta, by przeżyć w nim wspaniałą przygodę.
Szliśmy po obrzeżonych na niebiesko dywanach. Aksamitne zasłony zdawały się gładkie jak obłoczki, a pomponiki, którymi je wykończono, błyszczały złotem. Recepcjonista przydzielił nam mały pokój na pierwszym piętrze. Boye otworzyli drzwi i Antoine znów wziął mnie na ręce, wniósł do środka, po czym ostrożnie położył na łóżku.
– Bardzo ładny ten pokój – powiedziałam, kiedy zostaliśmy sami. – Myślisz, że możemy sobie na niego pozwolić?
– Nie, najdroższa, ale pobieramy się tylko raz. Jesteśmy dziś żywi i zdrowi, reszta się nie liczy.
Kochaliśmy się więc, aż zatraciliśmy się na białym oceanie pościeli. Potem wzięliśmy prysznic i przebraliśmy się. Chcieliśmy odwiedzić jak najwięcej stoisk paryskich bukinistów, zanim pozamykają się na noc. Przenośne księgarenki funkcjonowały nad Sekwaną już od XVI wieku. Przetrwały kościelną cenzurę, wojny religijne, rewolucję francuską, rządy Napoleona i wielką wojnę.
W rześkim wieczornym powietrzu doszliśmy nad rzekę, gdzie niektóre drewniane stoiska były już zamknięte, ale i tak udało nam się przejrzeć wiele książek i zakupić kilka dzieł François Villona, Charles’a Perraulta i George Sand. Następnie skierowaliśmy się do jednego z pobliskich ogródków kawiarnianych. W ostatniej chwili wyszło jeszcze słońce i w jego promieniach patrzyliśmy na przechodniów oraz oglądaliśmy zakupione tomy.
– Mój Boże! Jak dobrze są zachowane! – zachwyciłam się.
– Należały do osób, które już nie żyją – odpowiedział Antoine, żeby mnie zniechęcić.
– Książki nie mają właściciela. Są po prostu książkami, a my jesteśmy w ich posiadaniu przez krótki wycinek czasu. Popatrz na tę, ktoś na niej napisał „tysiąc osiemset osiemdziesiąt cztery” i imię kobiety. Teraz trzymam ją w dłoni ja, a być może za sto lat przeczyta ją jakaś inna osoba. Za każdym razem, gdy ktoś ją otworzy, bohaterowie powieści obudzą się ze snu i zaczną działać na nowo.
– Zawsze Komedia ludzka. Nie wiem, dlaczego masz taką słabość do twórczości Balzaca, był przecież oszustem, sprzedawcą słów.
– Czyż nie są nimi wszyscy pisarze? – spytałam, marszcząc czoło. Nie podobała mi się klasyfikacja, jakiej Antoine i krytycy poddawali literaturę, przypisując jednych pisarzy do pierwszej kategorii, a innych do drugiej.
– Oszustami czy sprzedawcami słów?
– Jednym i drugim.
– Życie jest oszustwem, najdroższa. Rodzimy się, uważamy sami siebie za wiecznych, po czym znikamy na zawsze…
Mój zapał na chwilę zgasł. Nie lubiłam rozmawiać o śmierci. Dla Antoine’a była ona jedynie abstrakcyjnym pojęciem, dla mnie zaś smutnym przypomnieniem o nieżyjących rodzicach. Poczułam dotkliwy ból w piersi; od kilku tygodni kaszlałam i czasem brakowało mi powietrza.
– Dobrze się czujesz? – zapytał mój mąż, widząc, że wciąż się krztuszę.
Podał mi czystą białą chusteczkę, a ja znów zakaszlałam. Tkanina niemal natychmiast zabarwiła się na czerwono. Schowałam ją, zanim zdążył to dostrzec – nie chciałam, by się martwił. Wiedziałam już wtedy, że śmierć i choroba ścigają nas od dnia narodzin. Aby przed nimi uciec, należało biec szybciej, a książki były dla mnie jedyną drogą ucieczki, jedynym znieczuleniem dla zbolałej duszy.

ROZDZIAŁ 2
W OBJĘCIACH ŚMIERCI

Saint-Malo, 1 stycznia 1940 roku

ZDAWAŁO SIĘ, ŻE ZIMA postanowiła za wszelką cenę pochłonąć miasto. Każdego ranka pomimo choroby ubierałam się jak najcieplej, wchodziłam na fortyfikacje miejskie i patrzyłam na fale uderzające w stare kamienne mury. Sprawiało to takie wrażenie, jakby mimo upływu stuleci ocean wciąż nie zamierzał dać za wygraną i niestrudzenie próbował zalać ulice starej rybackiej osady założonej przed wiekami przez Galów. Lekarz zalecił mi te kąpiele w czystym zimnym powietrzu na złagodzenie mojej dolegliwości, ale i tak byłam coraz słabsza, a kaszel niejednokrotnie pozbawiał mnie tchu. Następnie wyjmowałam książeczkę Marie de France Słowik i czytałam ją, czując na twarzy lodowaty powiew z północy i słone krople oceanu. Uwielbiałam tę piękną opowieść o dwóch rycerzach zakochanych w tej samej kobiecie. Mowa o urodziwej małżonce, która straciła ogień miłości do męża, oraz o jej kochanku, który mógł z nią jedynie rozmawiać przez okno w ciepłe letnie noce. Uważałam to za urzekającą metaforę mojej własnej choroby. Kobieta, przyłapana przez męża, powiedziała mu, że spędza noce w ogrodzie, słuchając śpiewu słowika. Ten nakazał wówczas schwytać ptaszka i zamknąć go w klatce. Gdy żona prosiła o uwolnienie skrzydlatego śpiewaka, mąż zabił go i rzucił na jej suknię, plamiąc ją krwią. Krwią tak czerwoną jak ta, która stale płynęła mi z nosa i z ust z powodu gruźlicy.
Tym razem głośny szum fal wyrwał mnie ze skupienia nad lekturą. Otuliłam się płaszczem i z książeczką wetkniętą do kieszeni poszłam do biblioteki mieszczącej się w gmachu Hôtel Désilles. Mieszkaliśmy zaledwie kilkaset metrów od niej. Otwarłam drzwi. Wiedziałam, że o tej porze bibliotekę odwiedza niewielu ludzi, wolałam jednak towarzystwo książek od samotności w naszym mieszkaniu.
Powiesiłam płaszcz na drewnianym wieszaku. Światło było zapalone – Céline Beauvoir siedziała już za swoim stolikiem. Rok temu przeszła na emeryturę, powierzając mi kierowanie biblioteką, ale nie umiała sobie odmówić poranków spędzanych w byłej pracy – pomagała mi przy wypełnianiu kart i naprawianiu zniszczonych książek.
– Jak sobie radzisz w taką pogodę? Powinnaś o siebie dbać, zdrowie to jedyny skarb, którego nie wolno marnować.
– Właśnie tego skarbu jestem pozbawiona – odparłam. Słaby oddech ledwie pozwolił mi usiąść za stolikiem.
– Masz przynajmniej młodość. Gruźlica na pewno cię nie wykończy. Nie trać wiary.
– Zastanawiam się, czym jest ta wiara – powiedziałam, zakładając okulary i sprawdzając, których książek czytelnicy jeszcze nie oddali. Wiedziałam, że Céline jest bardzo religijna, nie rozumiałam tego jednak. Zawsze mi się zdawało, że wiara nie przystaje do książek.
– Nie pochodzisz z chrześcijańskiej rodziny? – spytała tak bezpośrednio, że odwróciłam wzrok, by nie spostrzegła mojego zmieszania.
– Owszem, wywodzę się z długiej linii hugenotów. W dzieciństwie chodziłam do kościoła, ale od śmierci rodziców nie praktykuję. Ciotka wysłała mnie do szkoły prowadzonej przez zakonnice, lecz surowość tamtejszych rygorów przekonała mnie, że prawda tkwi w książkach.
Staruszka się uśmiechnęła. Zawsze promieniowała dogłębnym wewnętrznym spokojem.
– Książki, droga przyjaciółko, pomagają nam zadawać pytania, rzadko jednak udzielają odpowiedzi.
Pochyliłam głowę i skryłam się za tomami. Teraz, gdy należało się spodziewać, że Antoine lada chwila zostanie powołany do wojska, gdy moje zdrowie się pogarszało, a wojna była coraz bliżej, nie chciałam myśleć o śmierci ani o tym, co może za sobą pociągać. Usłyszałam wiszący u drzwi dzwoneczek. Do budynku wszedł młody, zaledwie trzynastoletni chłopak. Miał na sobie krótkie szkolne spodnie, mimo że na zewnątrz panował ziąb przenikający nawet przez ściany biblioteki.
– Pani Ferrec, przysyła mnie Denis, księgarz.
Uśmiechnęłam się do chłopaka, a on przez chwilę patrzył na mnie zmieszany.
– Mów, słucham.
– Księgarz, pan…
– Wiem, kim jest…
– Powiedział mi, że biblioteki to księgarnie dla tych, których nie stać na książki. Lubię rysować, a u was podobno są podręczniki uczące rysunku.
Wskazałam mu odpowiednią półkę. Komuś niewtajemniczonemu biblioteka mogła się wydawać nieogarnionym labiryntem, ale w rzeczywistości miała przejrzysty koncentryczny układ: pośrodku znajdowały się najstarsze zbiory, a najcenniejsze trzymano pod kluczem.
– Dziękuję – powiedział chłopak.
– Gdy coś sobie wybierzesz, będziesz musiał podać mi swoje dane, żebym ci wypisała kartę.
Chłopak ruszył niepewnie we wskazanym kierunku, po czym zatrzymał się przed regałem, wziął jedną z książek, otwarł ją i zastygł w zdumieniu. Następnie usiadł przy jednym ze stolików i resztę poranka spędził, przeglądając w nabożnym skupieniu wielki tom.
Céline podeszła do mojego stołu i rzekła z uśmiechem:
– Nie gniewaj się na mnie, nie chciałam ci się naprzykrzać. Po prostu się rozchmurz. Czasami nadzieja to jedyne, co nas odgradza od szaleństwa. W życiu dotyka nas wiele zmartwień i zapewniam cię, że nie znalazłam pewniejszej kotwicy niż wiara.
– Dziękuję, Céline. Nie naprzykrzasz mi się, ale zawsze, gdy poruszasz ten temat, przypominam sobie swoich biednych rodziców. Wyruszyli w podróż i nigdy już nie wrócili. Kiedy tracimy kogoś kochanego, kto wyjechał, z jakiegoś powodu pozostaje nam wrażenie, że ten ktoś w każdej chwili może wrócić, że zaraz wejdzie przez te drzwi.
– Sieroctwo to jedno z najtrudniejszych przeżyć, jakie mogą na nas spaść, zwłaszcza w okresie, kiedy rodzice są jeszcze całym naszych światem. Ich śmierć sprowadza na nas bardziej strach niż smutek. Czujemy się niepewni, wiemy, że przeszłość w rzeczywistości nie istnieje, że tak naprawdę jest opowieścią, którą przytaczamy sami dla siebie.
– Boję się – wyznałam w końcu i rozpłakałam się.
– Wszyscy musimy umrzeć, nikt przed tym nie ucieknie – stwierdziła Céline, kładąc chłodną dłoń na moim ramieniu.
– Łatwo się mówi, kiedy się nie umiera. Masz pojęcie, jakie to uczucie? Co wieczór zamykam oczy, bojąc się, że już ich nie otworzę. Śmierć jest końcem, nie poczuję już niczego, nie będę mogła cieszyć się widokiem oceanu, szarych chmur ani tej pełnej książek sali.
– Masz rację, nie myślę o tym. Sądzę, że tak naprawdę wszyscy unikamy rozmyślania o śmierci. Napawa nas strachem, ale starość też jest jakąś formą umierania, stopniową, powolną, aż w końcu wraz z ostatnim tchnieniem człowiek pozwala, by jego duch opuścił słabe, schorowane ciało.
– Nie jestem na to gotowa – powiedziałam głosem zdławionym przez łzy. – Jedynie te książki podtrzymają we mnie ducha, one i miłość Antoine’a. Co wieczór siadamy przy dużym oknie z herbatą na stoliku i oboje czytamy. Czasami on przestaje i spogląda na mnie, wyciąga rękę i bierze moją dłoń, jakby się chciał upewnić, że wciąż tam jestem. Potem czytamy dalej, każde swoją książkę, ale ze splecionymi palcami. Moje są zimne, jego rozpalone, aż zajdzie słońce i muszę sama stawić czoło nocy.
– Moja droga, nie żyj przeszłością ani nie bój się przyszłości, żyj teraźniejszością. Tu zawsze świeci słońce.
Niepostrzeżenie zbliżył się do nas nasz młody gość. Drewniana podłoga nie zdradziła go nawet skrzypnięciem, jakby z trzymaną w ręku książką unosił się w powietrzu. Spojrzał na nas z ożywioną twarzą i przez moment pozazdrościłam mu tej nadziei na przyszłość, ale zwróciłam się do niego z uśmiechem. Jego młodość przywróciła mnie do obecnej chwili – przypomniała mi, że świat wciąż się kręci.
– Wezmę tę. Nazywam się Pierre…
Uśmiechając się, przygotowałam mu kartę czytelnika. Reszta poranka przemknęła już szybko. To dlatego wolałam iść do pracy, niż zostawać w domu niczym bezużyteczna chora roślina.
W drodze powrotnej do domu zatrzymałam się przed ciastkarnią, spoglądając na wystawione pyszności. Kupiłam kilka babeczek i zanim dotarłam do drzwi swojej kamienicy, wyjęłam jedną i zjadłam łapczywie. Jej smak sprawił, że na chwilę poczułam się lepiej. Potem ciężkim krokiem, prawie bez tchu, zaczęłam się wspinać po schodach, mając nadzieję, że Antoine jest już w domu i że we dwoje usiądziemy przy oknie, by czytać. Książki przynosiły ulgę mojej zbolałej duszy i osłaniały przed objęciami śmierci, jakby ich oprawione w płótno kartonowe okładki czyniły mnie niepodatną na choroby i nieśmiertelną niczym postacie uwiecznione na zapisanych stronicach.

 
Wesprzyj nas