Bestseller „New York Timesa”, zdobywca National Book Award, finalista Nagrody Pulitzera i National Book Critics Circle Award. W wybitnym i poruszającym eseju, będącym listem ojca do syna, Ta-Nehisi Coates dzieli się opowieścią o własnym przebudzeniu.


Między światem a mnąCo znaczy być ojcem, gdy wiesz, że nie możesz ochronić swojego dziecka? Kiedy każdego dnia przedstawiciele twojego rządu mogą bez żadnej przyczyny zabrać ci syna i odebrać mu ciało: skazać je na ból, poniżenie i śmierć?

Co znaczy być ojcem, gdy ciało twojego dziecka jest ciałem czarnoskórego nastolatka, a twoim krajem są Stany Zjednoczone?

W wybitnym i poruszającym eseju, będącym listem ojca do syna, Ta-Nehisi Coates dzieli się opowieścią o własnym przebudzeniu. Prawdę o swoim miejscu na świecie odkrywa dzięki serii otwierających oczy doświadczeń – od studiów na Uniwersytecie Howarda po wizyty na polach bitew wojny secesyjnej, od chicagowskiej South Side po Paryż, od rodzinnego domu po mieszkania matek, których dzieci pochłonęła Ameryka.

Jego książka, przepięknie utkana z prywatnego doświadczenia, odkrytej na nowo historii i ożywczego, pełnego emocji reportażu, oświetla przeszłość i konfrontuje się z teraźniejszością, podsuwając czytelnikom przełomową wizję przyszłości.

„Między światem a mną” to już współczesna klasyka, wydawniczy fenomen, który miliony czytelników uznały za wyraz własnych uczuć i opis kondycji rozdartej duszy Ameryki.

***

Odważna i osobista refleksja nad kwestią rasy i przeszłością Ameryki pióra najważniejszego amerykańskiego twórcy, który zajmuje się tym tematem. „New York Observer”

Ta-Nehisi Coates jest jednym z najwybitniejszych afroamerykańskich twórców, wielokrotnie nagradzanym dziennikarzem, pisarzem, autorem komiksów. Jego eseje ukazywały się m.in. na łamach: „Washington Monthly”, „The Village Voice”, „The New Yorker” i „The New York Times”. Rozgłos przyniosły mu teksty publikowane na blogu magazynu „The Atlantic”, które dwukrotnie zostały wyróżnione National Magazine Award (2013, 2014).
Opublikowany w 2015 roku autobiograficzny esej „Między światem a mną” stał się bestsellerem obsypanym najważniejszymi literackimi nagrodami i wyróżnieniami, m.in. National Book Award. Ta-Nehisi Coates jest także laureatem Nagrody MacArthurów.

Ta-Nehisi Coates
Między światem a mną
Przekład: Dariusz Żukowski
Wydawnictwo Agora
Premiera: 26 maja 2021
 
 

Między światem a mną


Synu,
w zeszłą niedzielę redaktorka prowadząca popularny program publicystyczny zapytała mnie, co to znaczy stracić ciało. Ona nadawała z Waszyngtonu, a ja siedziałem w studiu w zachodniej części Manhattanu. Satelita zniwelował dzielący nas dystans, lecz żaden wynalazek techniczny nie mógłby zasypać przepaści między jej rzeczywistością a światem, w imieniu którego miałem na jej prośbę przemówić. Gdy redaktorka pytała mnie o ciało, jej twarz znikła z ekranu zastąpiona słowami, które napisałem kilka dni wcześniej.
Odczytała je publiczności, po czym poruszyła temat mojego ciała, choć nie wprost. Zdążyłem jednak przywyknąć do tego rodzaju pytań, które stawiają nawet inteligentni ludzie, nie zdając sobie sprawy, o co tak naprawdę pytają. Redaktorka pragnęła się zwłaszcza dowiedzieć, dlaczego według mnie postęp białej Ameryki, czy raczej tych spośród Amerykanów, którzy wierzą, że są biali, opiera się na grabieży i przemocy. Poczułem wtedy znajome, niedookreślone przygnębienie. Odpowiedź na to pytanie dają czyny samych wierzących. Odpowiedzią jest amerykańska historia.
W tym stwierdzeniu nie ma żadnej skrajności. Amerykanie deifikują demokrację w sposób, który niekiedy pozwala im uświadomić sobie mgliście, że sprzeciwiali się własnemu bóstwu. Demokracja jest jednak boginią łagodną, zaś występki Ameryki – tortury, grabież, niewolnictwo – są tak powszechne wśród jednostek i narodów, że nie sposób wskazać nikogo, kto by się nimi nie skalał. Amerykanie nigdy zresztą na dobrą sprawę nie zdradzili bogini. Kiedy Abraham Lincoln w 1863 roku oświadczył, że w konsekwencji bitwy pod Gettysburgiem „rządy ludzi, przez ludzi i dla ludzi nie znikną z powierzchni Ziemi”, nie wyrażał wyłącznie swoich życzeń. Na początku wojny domowej w Stanach Zjednoczonych działał największy odsetek ruchów emancypacyjnych na świecie. Pytanie brzmi nie tyle, czy Lincoln rzeczywiście pragnął zaprowadzić „rządy ludzi”, ile: jak w historii naszego kraju ujmowano polityczną koncepcję „człowieka”? W 1863 roku nie wpisywaliśmy się w nią twoja matka czy babka, ty czy ja. Problem Ameryki polega więc nie na zdradzie idei „rządów ludzi”, lecz na tym, w jaki sposób „ludzie” otrzymywali status „człowieka”.
Przechodzimy tu do kolejnego, równie ważnego ideału, który Amerykanie bezwiednie przyjmują. Otóż wierzą oni, że „rasa” jest zdefiniowaną, bezdyskusyjną cechą świata naturalnego. Nieuniknionym skutkiem tej wiary jest rasizm – skłonność do przypisywania pewnych głęboko przyrodzonych cech ludziom, by ich następnie upokarzać, umniejszać i niszczyć. Tym samym rasizm przedstawia się jako niewinne dziecko Matki Natury, a wówczas nad Przejściem Środkowym[1] czy Szlakiem Łez[2] ubolewać można tak samo jak nad trzęsieniem ziemi, tornadem czy innym niezależnym od ludzkiej woli zjawiskiem.
Lecz rasa jest córką, a nie matką rasizmu. Natomiast zaliczanie w poczet „ludzi” było kwestią nie tyle genealogii czy fizjonomiki, ile władzy. Różnice w kolorze skóry i włosów istniały od zawsze. Wiara w ich wagę, w to, że na ich podstawie można prawidłowo zorganizować społeczeństwo, gdyż są przejawami głębiej ukrytych, nieusuwalnych cech – to idea nowa, krzewiąca się w sercach nowych ludzi, których wychowano w beznadziejnym, tragicznym, oszukańczym przekonaniu, że są biali.
Ci nowi ludzie – podobnie jak my – są wynalazkiem nowoczesności. W przeciwieństwie do nas ich nowe określenie nie ma jednak żadnego znaczenia, jeśli odseparować je od przestępczego aparatu władzy. Nowi ludzie określali się inaczej, zanim nazwali się białymi – byli katolikami, Korsykanami, Walijczykami, menonitami, Żydami – i jeśli wielkie nadzieje naszego narodu mają się kiedykolwiek spełnić, znów będą musieli się nazwać inaczej. Być może naprawdę staną się Amerykanami i zasadzą swoje mity na szlachetniejszej glebie. Nie potrafię tego przewidzieć. Tymczasem trzeba jednak stwierdzić, że proces wybielania się tych różnorodnych plemion i wynoszenia statusu białego do rangi cnoty odbywał się nie podczas degustacji win i towarzyskich spotkań przy herbatce, lecz w toku odbierania życia, wolności, pracy i ziemi, obdzierania Czarnych ze skóry, skuwania ludzi w łańcuchy, duszenia dysydentów, niszczenia rodzin, gwałcenia matek, sprzedaży dzieci oraz dokonywania różnych innych aktów mających przede wszystkim na celu pozbawić ciebie i mnie prawa do bezpieczeństwa i władzy nad własnym ciałem.
Nowi ludzie tego nie wymyślili. Być może w jakimś momencie dziejów powstało gdzieś mocarstwo, którego wzrost nie zależał od brutalnego wyzysku ciał innych ludzi. Jeśli tak, jeszcze go nie odkryłem. Banalność przemocy nie usprawiedliwia jednak Ameryki, ponieważ Ameryka za banalną się nie uważa. Ameryka sądzi, że jest wyjątkowym, najwspanialszym i najszlachetniejszym państwem w historii, samotnym wojownikiem słusznej sprawy, broniącym białego miasta demokracji przed terrorystami, despotami, barbarzyńcami i innymi wrogami cywilizacji. Nie można się uważać za nadczłowieka i jednocześnie popełniać błędów typowych dla śmiertelnika. Proponuję poważnie potraktować tezy naszych współziomków o wyjątkowości Ameryki, a więc – innymi słowy – uznać, że nasz kraj podlega wyjątkowym normom moralnym. To trudne, ponieważ system, który nas zewsząd osacza, przekonuje, że powinniśmy uwierzyć w amerykańską niewinność na słowo, bez dalszego zgłębiania tego tematu. Tak łatwo jest odwrócić wzrok i żyć wśród owoców naszej historii, ignorując wielkie zło wyrządzone w imieniu nas wszystkich. Lecz ty i ja nigdy nie mieliśmy tego przywileju. Myślę, że o tym wiesz.
Dziś, gdy do ciebie piszę, masz piętnaście lat. Robię to, ponieważ widziałeś, jak zaduszono Erica Garnera[3] za to, że sprzedawał papierosy; ponieważ wiesz, że Renishę McBride[4] zastrzelono za szukanie pomocy, a Johna Crawforda[5] za oglądanie towarów w supermarkecie. Widziałeś, jak mężczyźni w mundurach z okna samochodu mordują dwunastoletniego Tamira Rice’a[6], dziecko, które na mocy złożonej przysięgi powinni chronić. Widziałeś ludzi w takich samych uniformach okładających Marlene Pinnock[7], czyjąś babcię, na poboczu drogi. I dziś już wiesz – jeśli wcześniej nie wiedziałeś – że wydziałom policji tego kraju wydano pozwolenie, by unicestwić twoje ciało. To nieistotne, czy ich niszczycielska przemoc jest skutkiem niefortunnej, przesadnej reakcji. Nieważne, czy wynika z nieporozumienia. Bez znaczenia, czy jej źródłem są bezsensowne przepisy. Sprzedajesz papierosy bez pozwolenia władz i twoje ciało może zostać unicestwione. To samo może się zdarzyć, kiedy sprzeciwisz się komuś, kto chce je skrępować, lub gdy wchodzisz do ciemnej klatki schodowej. Sprawcy rzadko ponoszą odpowiedzialność. Większość z nich zachowa prawo do emerytury. Unicestwienie ciała to tylko najwyższy wyraz władzy, której inne prerogatywy obejmują przeszukiwanie, zatrzymywanie, bicie i upokarzanie. Dla czarnych ludzi są to zwyczajne, od dawna znane sytuacje. Nikt nie ponosi odpowiedzialności.
Ani sprawców, ani nawet dzisiejszych czasów nie cechuje żadne wyjątkowe zło. Niszczyciele ciał po prostu spełniają życzenia naszego narodu, prawidłowo interpretując jego dziedzictwo i schedę. Trudno się z tym mierzyć. Lecz sformułowania, jakich używamy – stosunki rasowe, przepaść rasowa, sprawiedliwość rasowa, profilowanie rasowe, przywileje białych, a nawet supremacja białych – służą zamaskowaniu faktu, że rasizm jest doświadczeniem cielesnym: uszkadza mózgi, zgniata tchawice, rozrywa mięśnie, wyszarpuje narządy, łamie kości, wybija zęby. Nie wolno o tym zapominać. Musisz pamiętać, że socjologia, historia, gospodarka, wykresy, tabele i regresje ostatecznie zawsze zadają brutalny cios ludzkiemu ciału.
W minioną niedzielę w ramach przydzielonego mi czasu próbowałem najlepiej, jak potrafię, wyjaśnić te sprawy prowadzącej program dziennikarce. Pod koniec rozmowy pokazała mi powszechnie znane zdjęcie czarnego jedenastolatka, który ze łzami w oczach obejmuje białego policjanta. Potem zapytała mnie o „nadzieję”. Zrozumiałem wówczas, że poniosłem klęskę. Od początku się tego spodziewałem. Zacząłem się zastanawiać nad źródłem niejasnego smutku, który mnie przepełnił. Wyszedłem ze studia i spacerowałem przez chwilę. Był spokojny grudniowy dzień. Rodziny uważające się za białe chodziły po ulicach. Dzieci wychowywane jako białe spoczywały w wózkach. Było mi smutno na widok tych ludzi, podobnie jak na myśl o dziennikarce i wszystkich widzach rozkoszujących się bałamutną wizją nadziei. Wtedy zrozumiałem, skąd wziął się mój smutek. Kiedy prowadząca zapytała mnie o ciało, było tak, jakby mnie prosiła, żebym wybudził ją z cudownego snu. Przez całe życie przyglądałem się temu Marzeniu. Są w nim doskonałe domy z pięknymi trawnikami. Wspólne grille z okazji Dnia Pamięci Narodowej, kluby dzielnicowe i podmiejskie uliczki. Domki na drzewie i drużyny zuchów. Marzenie pachnie miętą, smakuje ciastem truskawkowym. Długo pragnąłem się mu poddać i owinąć sobie swój kraj wokół głowy jak koc. To jednak nigdy nie wchodziło w grę, bo Marzenie opiera się na naszej krzywdzie, stoi na fundamentach zbudowanych z naszych ciał. A ponieważ rozumiałem, że trwa ono dzięki wojnie prowadzonej ze światem, jaki znamy, było mi smutno na myśl o dziennikarce, o tych rodzinach, lecz w tamtej chwili przede wszystkim o tobie.
Wcześniej w tym samym tygodniu dowiedziałeś się, że zabójcy Michaela Browna[8] pozostaną na wolności. Ludzie, którzy zostawili jego ciało na ulicy niczym jakąś złowieszczą deklarację swojej nienaruszalnej władzy, nigdy nie poniosą kary. Byłeś jednak młody i wciąż pełen wiary. Tamtej nocy nie spałeś aż do jedenastej w oczekiwaniu na wyrok, a kiedy ogłoszono, że nie dojdzie do skazania, powiedziałeś: „Muszę już iść”, i poszedłeś do swojego pokoju, a potem usłyszałem twój płacz. Poszedłem za tobą pięć minut później, ale cię nie objąłem ani nie pocieszyłem, bo wydawałoby mi się to niewłaściwe. Nie mówiłem ci, że wszystko będzie dobrze, ponieważ sam w to nie wierzyłem. Powiedziałem ci natomiast to, co próbowali mi przekazać moi dziadkowie: że to twój kraj, twój świat, twoje ciało i musisz się nauczyć jakoś żyć w tych warunkach. Dziś powiem ci, że pytanie o to, jak należy żyć w czarnym ciele w kraju zatraconym w Marzeniu, jest zasadniczym pytaniem mojego życia, a poszukiwanie odpowiedzi, jak się przekonałem, samo staje się odpowiedzią.
Na pewno wydaje ci się to dziwne. Żyjemy w epoce „zorientowania na cel”. Słownictwo naszych mediów wypełniają nośne hasła, wielkie idee i cudowne teorie wszystkiego. Jednak jakiś czas temu odrzuciłem magię we wszelkich postaciach. Ów dar wątpienia otrzymałem od twoich dziadków, którzy nigdy nie próbowali pokrzepiać mnie wizją życia pozagrobowego i sceptycznie odnosili się do tez o niepodważanej chwale Ameryki. Gdy pogodziłem się z tym, że historią rządzi chaos, a mnie czeka ostateczny kres, zyskałem swobodę. Mogłem wreszcie naprawdę zastanowić się nad tym, jak chcę żyć, a konkretniej: jak żyć jako wolny człowiek w czarnym ciele? To zasadnicza kwestia, ponieważ Ameryka uważa się za dzieło Boga, lecz czarne ciało stanowi jawny dowód, że w rzeczywistości jest dziełem rąk człowieka. Zadawałem sobie to pytanie, czytając i pisząc, słuchając muzyki za młodu, dyskutując z twoim dziadkiem i twoją matką, twoją ciotką Janai i wujem Benem. Szukałem odpowiedzi w nacjonalistycznych mitach i salach szkolnych, na ulicach i na innych kontynentach. Nie sposób odpowiedzieć na to pytanie, co nie znaczy, że nie warto go zadawać. Największą korzyścią płynącą z tych ciągłych dociekań i konfrontowania się z przemocą mojego kraju było to, że uwolniłem się od duchów i uodporniłem na przerażającą grozę odcieleśnienia.

Nadal się boję. Najbardziej, kiedy mnie opuszczasz. Ale odczuwałem ten strach na długo przed tym, zanim się pojawiłeś, podobnie jak wielu innych. W twoim wieku znałem wyłącznie Czarnych, a każdy z nich żył we władzy przemożnego, groźnego strachu. Widziałem go przez całe życie, choć nie zawsze rozpoznawałem.
Strach miałem nieustannie przed oczami. Tkwił w ekstrawaganckich chłopakach z dzielnicy, ich wielkich pierścieniach i medalionach, puchatych kamizelkach i skórzanych kurtkach ze stójką, którymi opancerzali się przed światem. Wystawali na rogu Gwynn Oak i Liberty albo Cold Spring i Park Heights, albo pod supermarketem Mondawmin z rękami wciśniętymi w kieszenie dresowych spodni. Gdy dziś wracam myślą do tych chłopaków, widzę tylko strach, widzę, jak zbroją się przeciw duchom dawnych złych dni, kiedy tłum w Missisipi spędzał ich dziadów, by palić i odrąbywać gałęzie ich czarnych ciał. Strach było widać w ich wyćwiczonym bujaniu się, opuszczonych dżinsach, za dużych T-shirtach, starannie przekrzywionych czapkach z daszkiem i katalogu zachowań czy ubrań, które miały za zadanie przekonać innych, że ci chłopcy pewną ręką chwytają wszystko, czego zapragną.
Widziałem strach w ich wojennych obyczajach. Miałem może pięć lat i siedziałem na stopniach mojego domu przy Woodbrook Avenue, obserwując dwóch chłopaków bez koszulek, którzy krążyli wokół siebie i potrącali się ramionami. Odtąd zrozumiałem, że ulicznym bójkom towarzyszą rytuały, reguły i kodeksy, których samo powstanie jasno dowodzi, jak wrażliwe są nastoletnie czarne ciała.
Słyszałem strach w pierwszej poznanej muzyce, która łomotała z boomboksów, pełna przechwałek i wściekłego słowotoku. Chłopcy zbierający się przy Garrison i Liberty w Park Heights uwielbiali tę muzykę, bo na przekór wszelkim dowodom mówiła im, że są panami własnego życia, własnych ulic i własnych ciał. Widziałem strach u głośno śmiejących się dziewczyn, w ich pozłacanych bambusowych kolczykach z trzykrotnie wklejonym imieniem. Dostrzegałem go w ich wulgarnym języku i ostrym spojrzeniu, jakby chciały człowieka pociąć wzrokiem i zniszczyć słowami za to, że za ostro pozuje. „Czego się na mnie gapisz?”, mówiły. Patrzyłem, jak po szkole stają do pojedynków niczym bokserzy, błyszczące od wazeliny, już bez kolczyków, za to w reebokach, i skaczą ku sobie.
Czułem strach podczas wizyt w filadelfijskim domu babci. Nie poznałeś jej. Sam ledwie ją znałem, ale zapamiętałem jej oschłe maniery i chropowaty głos. Wiedziałem, że ojciec mojego ojca nie żyje, tak samo jak wujowie Oscar i David, i że żaden z nich nie zmarł z przyczyn naturalnych. Widziałem strach również we własnym ojcu, który cię kocha i służy ci radą, a mnie podsuwał pieniądze, żebym się tobą dobrze zajmował. Mój ojciec bardzo się bał. Czułem to w piekących ciosach jego skórzanego paska – bił mnie, jakby się spodziewał, że ktoś może mnie ukraść, bo w naszej okolicy było to realne zagrożenie. Każdy z tego czy innego powodu stracił dziecko – zabrały je ulica, więzienie, narkotyki, broń palna. Powiadano, że te stracone dziewczyny były przesłodkie i nie skrzywdziłyby nawet muchy. Powiadano, że ci straceni chłopcy właśnie zdali maturę i zaczęli wychodzić na prostą. A teraz ich nie ma – pozostawili po sobie dziedzictwo wielkiego strachu.

 
Wesprzyj nas