“Pop!” to niezwykle zabawna, pełna akcji powieść przygodowa o sile odwagi, obronie tego, co słuszne i… napojach gazowanych, autorstwa Mitcha Johnsona, wielokrotnie nagradzanego twórcy książek dla młodzieży.



Na kalifornijskim wybrzeżu Pacyfiku ocean wyrzuca na brzeg plastikową butelkę, w której znajduje się sekretna receptura Mac-Tonicu – najpopularniejszego napoju gazowanego na świecie.

Znajduje ją miejscowa dziewczyna o imieniu Queenie. Nie wie jednak, że receptura ta jest bezcenna, a na świecie nie brakuje ludzi, którzy nie cofną się przed niczym, by ją odzyskać.

Jak skończy się ta przygoda warta miliony dolarów?

Czy Queenie padnie ofiarą bezwzględnej korporacji?

A może stanie się najbogatszą nastolatką na świecie?

Mitch Johnson
Pop!
Przekład: Tomasz Illg
Wydawnictwo Akapit Press
Premiera: 24 maja 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 


Dobra Ziemia – mogliśmy ją uratować, ale byliśmy aż nazbyt cholernie podli i leniwi.
Kurt Vonnegut, Człowiek bez ojczyzny1

OŚWIADCZENIE

Mac-Tonic™, Macfarlane’s Miracle Tonic™ i M-T™ stanowią zastrzeżone znaki towarowe, należące do firmy Mac-Tonic™ Corporation. Niniejsza książka stanowi nieautoryzowany zapis wydarzeń, które przeszły do historii pod nazwą Wielkie Pragnienie. Firma Mac-Tonic odrzuca wszelkie poczynione w niej oskarżenia i dołoży wszelkich starań, aby dochodzić swoich praw wobec jej autora oraz innych osób, rozpowszechniających fałszywe informacje na drodze sądowej. Firma Mac-Tonic zaleca nie czytać tej siejącej dezinformację książki.
Alexander Greenberg,
prawnik firmy Mac-Tonic

PROLOG

Spotkanie na wysokości 12.000 metrów

W drodze powrotnej z konferencji w Japonii Lyle Funderburk pociągnął łyk lodowatego Mac-Tonica. Zamyślony, obrócił w dłoniach szklanką wypełnioną lodem. Konferencja wypadła dobrze. Japonia była atrakcyjnym terytorium – jednym z najlepszych, ale mogła być jeszcze lepszym – bardziej rentownym. Lyle o tym wiedział. Ale jak to zrobić? Wziął kolejny łyk słodkiej jak ulep oranżady, czując jak bąbelki eksplodują mu na języku. Spojrzał na Pacyfik, rozpościerający się dwanaście kilometrów poniżej, niczym lśniące, bezkresne pustkowie, ale nic go nie zainspirowało.
Stewardessa wymieniła mu szklankę z Mac-Tonikiem, zanim lód zdążył się rozpuścić i rozcieńczyć napój. Nowa porcja miała dokładnie jeden stopień Celsjusza. Lód został perfekcyjnie pokruszony ręcznie – to było jedno z wielu wymagań, jakie stawiał przed stewardesami, na równi ze zrozumieniem potrzeb gości, balansującym na krawędzi telepatii.
I młodym wiekiem, rzecz jasna. Kiedy chodziło o flotę powietrzną Mac-Tonica, każdy w wieku powyżej dwudziestu pięciu lat miał szanse porównywalne z dźwignięciem przykręconej do podłoża lodówki.
Stewardesa uśmiechnęła się słodko – czy może raczej do-słodziła jeszcze bardziej swój i tak już słodki uśmiech – po czym oddaliła się dyskretnie.
Lyle Funderburk zwrócił na nią uwagę tylko przez moment. W końcu czas to pieniądz. Zerknął na zegarek. Samolot dowiezie go punktualnie na spotkanie z senatorem McVeighiem.
Mężczyzna nie mógł jednak wiedzieć, że samolot pędził na spotkanie z czymś, co groziło śmiercią im wszystkim.
Ponieważ z przeciwnego kierunku nadlatywał prywatny odrzutowiec, lecący nad Pacyfikiem na trasie z Kalifornii do Szanghaju. Jedynym pasażerem na pokładzie był Lewie Hewitt, który siedział zatopiony w luksusowym skórzanym fotelu i w dłoni obracał również szklankę Mac-Tonica w idealnej temperaturze jednego stopnia, podaną mu przez młodą, uśmiechniętą stewardesę. Rozmyślał o pieniądzach i o tym, skąd wziąć ich jeszcze więcej.
Lyle i Lewie znali się bardzo dobrze. Byli jednocześnie ko-legami i wrogami – każdy z nich mógł objąć funkcję prezesa firmy Mac-Tonic w sytuacji, gdyby Dwight Eagleman przeszedł na emeryturę, wybrał posadę w innej spółce lub nagle odszedł z tego świata. Lyle był szefem międzynarodowego działu marketingu i brandingu. Lewie odpowiadał za operacje globalne. Nie spodziewali się, że ich losy wkrótce się po-łączą. Najbliższe zaplanowane spotkanie mieli w przyszłym miesiącu, na dorocznym zgromadzeniu akcjonariuszy marki Mac-Tonic w Nowym Jorku. Jak się jednak okazało, czekało ich rychłe spotkanie na wysokości dwunastu tysięcy metrów.
Piloci obydwu samolotów zauważyli się w ostatniej chwili – byli wystarczająco blisko, żeby dostrzec przerażenie w swoich oczach – po czym instynktownie rzucili się do urządzeń pokładowych, na próżno starając się uniknąć kolizji. Obydwie maszyny gwałtownie zmieniły kierunek lotu, lecz ich skrzydła uderzyły o siebie, niczym dwa skrzyżowane miecze.
Siła uderzenia oderwała skrzydła. Samoloty runęły w dół i wpadły w spiralę, ciągnąc za sobą ogon gęstego czarnego dymu.
W pewnym sensie te akrobatyczne śruby miały w sobie coś pięknego, lecz nie było nikogo, kto mógłby je podziwiać.
Najbliższy ośrodek cywilizacji był ponad tysiąc kilometrów stąd.
Lyle i Lewie nie wierzyli własnym oczom. Byli przyzwyczajeni do panowania nad każdą sytuacją, posiadali nieograniczoną wręcz władzę i trudno im było pojąć, że oto spadają do Pacyfiku, mając za towarzystwo jedynie krzyczącą przeraźliwie stewardesę.
Nie mogę teraz umrzeć – pomyślał niezależnie każdy z nich.
Jeśli teraz zginę, nigdy nie zostanę prezesem Mac-Tonica.
Pomyśleli o tym, kto zajmie ich miejsce po śmierci. Martin De Witt? Donnie Holland? Alexander Greenberg? Żaden z tych ludzi nie zasługiwał na tak wysokie stanowisko. Nikt nie zasługiwał na to, by posiadać taką wiedzę.
Potem pomyśleli o swoich żonach. A raczej o tym, kogo poślubią ich żony, gdy zostaną wdowami. Obaj podejrzewali, że może to być ten stary, przebiegły Teksańczyk – Randy van de Velde.
Wreszcie, pomyśleli o swoich dzieciach, zastanawiając się, po co uwzględnili je w swoich testamentach. Nie mieli żadnych wątpliwości, że ich pociechy roztrwonią fortuny, które ich ojcowie gromadzili z takim trudem i poświęceniem.
Ich jedyną pociechą w drodze ku śmierci na dnie oceanu była świadomość, że ich macierzysta firma przetrwa. Robotnice mogą zginąć, ale mrowisko będzie żyć nadal. Słodki napój będzie dalej płynął wartkim strumieniem. Korporacja Mac-Tonic będzie rozkwitać.
Uderzyli o powierzchnię wody z uśmiechem na ustach.
Oczywiście żaden z nich nie miał pojęcia, kto znajduje się w drugim samolocie. Nikt nie mógł znać czegoś równie cennego, jak sekretna formuła napoju Mac-Tonic, dlatego każdy z dwóch dyrektorów znał tylko jej połowę. Lyle Funderburk i Lewie Hewitt byli powiernikami tajemnicy. W ramach wdrożonej polityki bezpieczeństwa nie wolno im było podróżować razem, na wypadek, gdyby ich samochód stoczył się z drogi w przepaść, jacht zatonął lub helikopter spadł na ziemię.
Nikt jednak nie wziął pod uwagę możliwości, że ich odrzutowce mogą zderzyć się w powietrzu.
Szansa na to musiała być jedna na bilion.
Niektórzy ludzie mają chyba po prostu pecha.
I tak, kiedy ostatni fragment rozbitych samolotów zniknął w odmętach największego zbiornika wody na świecie, rozpoczął się okres w dziejach, zwany Wielkim Pragnieniem.

1

North Nitch, Kalifornia

Chuckie de la Cruz wziął ukradkiem banknot studolarowy z banku i wsunął go sobie do kieszeni. Nie uszło to jednak uwadze Queenie.
Jej brat zawsze oszukiwał – tak jak to mają w zwyczaju wszyscy bracia – lecz Queenie nie odezwała się ani słowem.
Wiedziała, że im więcej pieniędzy znajdzie się w jego posia-daniu, tym więcej będzie mogła na nim zarobić. Chuckie de facto finansował własny upadek. Musiała tylko pozwolić mu uwierzyć, że ujdzie mu to na sucho, dlatego udawała, że skupia się na dźwiękach telewizora, dobiegających przez otwarte okno – chodziło o jakieś protesty ekologiczne, które miały miejsce w innej części wybrzeża. Gdy Chuckie podniósł wzrok, Queenie wpatrywała się w brązową, zaśmieconą taflę oceanu, który rozciągał się za balustradą werandy na tyłach domu.
– Twoja kolej – powiedziała.
Chuckie rzucił kośćmi, które potoczyły się po planszy.
Queenie szybko policzyła, gdzie wyląduje pionek jej brata i stłumiła uśmiech. Chuckie odliczył pola, jedno po drugim, swoim pionkiem w kształcie kapelusza (który z uporem nazywał kapeluszem kowbojskim); zwolnił dopiero przed przedostatnim zabudowanym polem. Spojrzał na Queenie, która nie dała po sobie poznać żadnych emocji.
– Płacisz – rzuciła tylko.
Chuckie zmarszczył brwi.
– Ile?
– Dwieście dolarów.
– Ile?!
– Mam wszystkie koleje, więc należy się dwieście dolarów.
Poproszę.
– Jak to możliwe, że wzbogaciłaś się tak szybko? – Chuckie sięgnął do banku. – Na pewno oszukujesz. .
Dopiero to stwierdzenie wytrąciło Queenie z równowagi.
– Płacisz ze swoich pieniędzy, debilu, nie z banku! Wiem, że miewasz problem z ich rozróżnieniem.
Chuckie zamarł.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Queenie przewróciła oczami.
– Nie zgrywaj idioty.
– Nie zgrywam.
– Dobra, więc przestań być idiotą. Wiem, że kantujesz! To oczywiste, w spodniach masz pełno kasy!
Chuckie spuścił wzrok i ujrzał pieniądze, które rzeczywiście wystawały mu z kieszeni szortów. Na jego twarzy od-malował się szok, który szybko ustąpił miejsca zawstydzeniu, a potem złości – niczym zmieniające się światła na skrzyżowaniu. W końcu rzucił się na siostrę.
Gra w Monopoly była jedną z dwóch rzeczy, które Queenie i Chuckie robili razem. Drugą były bijatyki. Można zaryzykować stwierdzenie, że grali w tę grę tylko dlatego, że zawsze kończyło się to awanturą. Dlatego Queenie była przygotowana na atak. Zrobiła unik, po czym zeskoczyła ze schodów werandy, lądując na piasku poniżej. Jednak gniew dodał jej bratu zaskakującej szybkości. Chuckie rzucił się za Queenie, rozsypując wokół kradzione pieniądze, przewrócił na ziemię i usiadł na jej klatce piersiowej. W pulchnych palcach wciąż ściskał banknoty studolarowe, które teraz próbował wcisnąć jej do gardła.
– Chcesz moją forsę? Masz, nażryj się nią!
Queenie rzucała głową na boki, starając się zepchnąć z siebie brata. Jednak Chuckie był dużym chłopcem i jego siostra miała wrażenie, że siedzi na niej mały słoń. Musiała więc uciec się do nieczystego zagrania.
Sięgnęła w bok, nabrała pełną garść piachu i sypnęła nim bratu w twarz. Chuckie puścił ją i zaczął rozpaczliwie przecierać oczy, parskając przy tym i wypluwając piasek z ust.
– Mamo! – zawył, po czym, zataczając się, ruszył w stronę domu. – Mamo!
Wspiął się z trudem po połamanych schodach na wyblakłe deski werandy, a potem wtoczył się do domu przez tylne drzwi.
Przez moment Queenie leżała, dysząc ciężko i przyglądała się domowi przez kosmyk włosów. Dom wyglądał jak wrak statku, sponiewierany i wyrzucony przez morze na brzeg.
Deski odstawały ze ścian, weranda zapadła się, zaś okiennice wisiały dosłownie na włosku. Niebo często przesłaniał dym z pobliskiej spalarni śmieci i niemal każda powierzchnia była tu pokryta tłustą sadzą. Z piaszczystej ziemi za domem wy-stawała zardzewiała rura kanalizacyjna, która biegła aż do wody, gdzie nieczystości wylewały się z niej wprost do oceanu. Leniwe fale w kolorze brązowym wyrzucały kremową pianę na brzeg, niosąc ze sobą śmieci, które złośliwe morskie prądy wtłaczały do zatoki. Całość przypominała zardzewiały automat z salonu gier, który poruszał się wahadłowym ruchem, wlokąc ze sobą nagrody, których nikt nie chciał wygrać.
Nie tak to sobie wyobrażałam, kiedy mama powiedziała, że przeprowadzamy się do Kalifornii – pomyślała po raz setny Queenie. Nic dziwnego, że nigdy nie słyszałam o North Nitch.
Miejscowości North Nitch próżno było szukać w jakimkolwiek przewodniku czy też w folderach biur turystycznych, ani na większości map. Nie było tu błękitnego nieba, białych plaż, świeżo opalonych na brąz mężczyzn o atletycznych sylwetkach, ani żadnych bogiń w krótkich szortach, jeżdżących na rolkach. Na plażach nie odbywały się imprezy ani grille (choć raz ktoś podpalił wózek sklepowy). Nie było tu wysmarowanych olejkiem ratowników, modnych restauracji serwujących owoce morza, ani ulicznych grajków. Nikt nie chodził w szpanerskich okularach przeciwsłonecznych, w których odbijaliby się piękni ludzie i urok tego miejsca. Próżno było szukać grupek nastolatków, którzy przeżywaliby tu najlepsze lata swojego życia, popijając Mac-Tonic z oszronionych butelek, które lśniły w słońcu, ale nigdy nie zostawiały na piasku brzydkich plam.
Życie w kalifornijskim North Nitch w niczym nie przypominało obrazków z reklamy, ale to właśnie to miejsce Queenie de la Cruz miała nazywać swoim domem.
Ruszyła w stronę wody i usiadła na plastikowej skrzynce, obróconej do góry dnem. Szansa, że zawoła ją matka była pół na pół, ale Queenie nie zamierzała się stąd ruszać, nawet po to, by zamknąć bratu gębę. Podparła twarz dłońmi i obserwowała zachód słońca.
Czasami słońce po prostu znikało za horyzontem, niczym moneta wrzucona w otwór automatu. Ale były i takie wieczory jak ten, kiedy słońce rozlewało się na wodzie czerwonym blaskiem, a wszystko wokół było skąpane w różowej poświacie: puste kubki po kawie, kawałki styropianu, krzesła ogrodowe zaplątane w rybackie sieci i plastikowe butelki, które wyglądały jak śnięte ryby.
Czasami Queenie brakowało zachodów słońca z Kansas.
Tutaj także słońce grzało z całą mocą, ale mimo wszystko, kalifornijska pustka była jakaś inna. Tam Queenie miała wrażenie, że może wędrować aż po horyzont, przez pola sterczącej w niebo kukurydzy i pustkę, przyprawiającą o ziewa-nie. Tutaj czuła się tak, jak gdyby stała na krawędzi czegoś nieprzekraczalnego. Jakby dotarła do najdalszego punktu, chociaż wiedziała, że przed nią jest jeszcze mnóstwo do odkrycia.
Nostalgia za Kansas tylko pogarszała sprawę. Wtedy przynajmniej był z nimi tata i razem tworzyli kompletną, choć dysfunkcyjną rodzinę. Potem jednak ojciec upił się po raz kolejny i po raz kolejny wziął kulki gradu, bombardujące dach przyczepy za piłki golfowe z pobliskiego pola. Wdrapał się więc z kijem golfowym na dach przyczepy, wrzeszcząc po raz kolejny: „Wracajcie tam, skąd przyleciałyście!” i zamachnął się na jedną z dużych kul gradowych dokładnie w tym momencie, gdy niebo przecięła potężna błyskawica.
Dom w North Nitch po tym wszystkim wydawał się całkiem niezłą perspektywą – mimo że obrażony wujek, który zapisał go w testamencie rodzinie de la Cruz, nienawidził ich do końca życia.
Dopiero kiedy przyjechali na miejsce, zorientowali się, że odziedziczyli ten dom w spadku właśnie dlatego, że wujek ich nienawidził. To była rudera ledwo nadająca się do zamieszkania.
Obserwując krwawy zachód słońca, Queenie westchnęła na to wspomnienie i trąciła stopą pustą butelkę po Mac-Tonicu. Miała ochotę dokądś pójść, coś zrobić, ale sama myśl o spacerowaniu po plaży zasypanej śmieciami sprawiała, że ten pomysł wydawał się totalnie bez sensu. Queenie była tak znudzona, że wolałaby chyba dostać reprymendę od mamy za bójkę z Chuckiem, lecz dom za jej plecami był pogrążony w ciemności i ciszy, nie licząc delikatnie migoczącego ekranu i ściszonych głosów dobiegających z telewizora.
Na widok tylu pustych butelek Mac-Tonica Queenie zachciało się pić. Miała właśnie wstać i wrócić do domu, kiedy ujrzała dwoje ludzi idących po plaży. Już samo to było dziwne – mało kto zapuszczał się w tej rejony, ale jeszcze dziwniejsze było to, co ci ludzie robili. Oboje szli bardzo wolnym krokiem, zatrzymując się co chwilę, żeby podnieść kolejny śmieć i wrzucić go do worków, które nieśli ze sobą.
Queenie stanęła jak wryta. Nigdy wcześniej nie widziała niczego podobnego.
Kiedy postacie się zbliżyły, Queenie dostrzegła, że jedną z nich jest mężczyzna, a drugą kobieta. Mężczyzna miał
długie szpakowate włosy, spięte w koński ogon, który opadał mu na plecy i okulary z okrągłymi szkłami, w których czerwonym blaskiem odbijało się zachodzące słońce. Kobieta miała głowę przewiązaną fioletową chustką i ręcznie far-bowany T-shirt, sięgający za kolana. Oboje podeszli jeszcze bliżej, uśmiechnęli się i pomachali jak na komendę Queenie, która podświadomie podniosła się ze skrzynki i zrobiła krok w ich stronę.
– Co tu robicie? – spytała.
Mężczyzna i kobieta zatrzymali się, lecz uśmiech na ich twarzach nie zniknął.
– Zbieramy śmieci – wyjaśniła kobieta i wyciągnęła w jej stronę czysty worek. – Chcesz się przyłączyć?
Queenie pokręciła głową, mrużąc oczy przed słońcem.
– Nie, to znaczy, widzę, co robicie – ale po co?
Mężczyzna podniósł pustą butelkę po Mac-Tonicu i obrócił ją w dłoniach.
– Po prostu sprzątamy.
Queenie nadal była zbita z tropu.
– Przecież to nie są wasze śmieci.
Mężczyzna uśmiechnął się i wrzucił butelkę do worka.
– Ale to jest nasz problem.
– Co z tego? Morze wyrzuci kolejne – powiedziała Queenie. – Bez względu na to, ile śmieci zbierzecie, wciąż będą przybywać następne.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Dlatego lepiej zacząć już teraz.
– Na pewno nie chcesz się przyłączyć? – spytała kobieta. –
To także twój świat.
Queenie nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Dla niej świat zaczynał się i kończył na jej sypialni. Nie miała nic, czego przed nią nie używałby – albo wyrzucił – ktoś inny.
Nawet tenisówki były z lumpeksu. Świat nie należał do nikogo, może za wyjątkiem wielkich firm, takich jak Mac-Tonic, ale z pewnością nie do ludzi takich jak ona. Prawda?
Odpowiedź na to pytanie wydała jej się zbyt trudna, więc zadała inne.
– To wy jesteście tą parą z telewizji? Tymi, co protestują?
Kobieta uśmiechnęła się serdecznie.
– Zgadza się. Ja mam na imię Linda, a to jest Max. Jesteśmy. .
– Hipisami! – rozległ się krzyk Chuckiego.
Queenie obróciła się. Chuckie stał na werandzie i pokazywał palcem w jej stronę.
– Mamo! Chodź tu szybko! Mamy hipisów!
Jeszcze przed wyjazdem do Kalifornii matka ostrzegała ich przed tulącymi się do drzew, palącymi trawkę, rozmarzonymi hipisami. Najwyraźniej, Kalifornia miała z nimi nie lada problem. Zaraza – tak ich nazwała. Chociaż nie wspomniała ani słowem o zbieraniu śmieci.
Max i Linda sprawiali wrażenie lekko rozbawionych, lecz w ich oczach pojawił się strach, kiedy ujrzeli na ganku ma-sywną sylwetkę kobiety dzierżącej w dłoniach miotłę.
– Queenie! – zawołała. – Odsuń się od tych hipisów! Nic od nich nie bierz!
Queenie pokręciła głową i zasłoniła twarz dłonią. Kiedy po kilku chwilach odsłoniła ją, Max i Linda wdrapywali się na pobliską wydmę, ciągnąc za sobą worki ze śmieciami. Matka cały czas ściskała w uniesionych rękach miotłę, dopóki nie zniknęli po drugiej stronie. Wtedy oparła miotłę o drzwi i weszła do środka.
– Świetna robota, mamo! – Chuckie pobiegł za nią. – Pokazałaś im!
Queenie spojrzała na walające się po plaży butelki Mac-Tonica, które mieli zebrać Max i Linda. Któreś z nich w trakcie ucieczki upuściło na ziemię rolkę worków na śmieci i Queenie schyliła się, żeby ją podnieść. Przez moment myślała o tym, by kontynuować ich pracę, lecz z zamyślenia wyrwał ją głos Chuckiego.
– Queenie, mama mówi, że masz tu przyjść, natychmiast!
Queenie odwróciła się w stronę domu. Prosto nad nim wisiał wschodzący księżyc. Wyglądał jak wielka czerwona zakrętka z ząbkami dookoła i logiem Mac-Toni na środku.
Kiedyś księżyc musiał być zwyczajną, bladą i głupią twarzą.
Ale Queenie o tym nie wiedziała.
Ten widok przypomniał jej o śmieciach za plecami i o plastikowych workach, które ściskała w dłoni.
Ale przede wszystkim sprawił, że poczuła pragnienie.
Queenie weszła na werandę i obejrzała się za siebie, w stronę brzegu, przykrytego plastikowym dywanem śmieci.
Co za bagno – pomyślała.
A potem weszła do walącego się domu i wyjęła z lodówki butelkę Mac-Tonica.

1 Wydawnictwo SALINAS Aleksandra Dembek, Gdańsk 2005. Tłum. Aleksandra Joanna Dambek.

 
Wesprzyj nas