Jaką cenę ma amerykański sen? Kristin Hannah pokazuje w „Gdzie poniesie wiatr” rzeczywistość Wielkiego Kryzysu i świat, w którym społeczeństwo podzielone jest na tych, którzy żyją godnie, i na tych, którzy nie mają zupełnie nic.


Gdzie poniesie wiatrTeksas, rok 1934. Miliony ludzi pozostają bez pracy, a susza pustoszy Wielkie Równiny. Rolnicy walczą o zachowanie ziemi i dobytku. Plony są niskie, studnie wysychają, a burze pyłowe niszczą wszystko na swojej drodze.

W tych niepewnych, niebezpiecznych czasach Elsa Martinelli musi dokonać bolesnego wyboru: walczyć o ziemię, którą kocha, czy udać się do Kalifornii w poszukiwaniu lepszego życia?

„Gdzie poniesie wiatr” to niezapomniany obraz „amerykańskiego snu”, widziany oczami niezwykłej kobiety, której odwaga i poświęcenie stają się znakiem szczególnym całego pokolenia.

***

Brutalny realizm, głęboko emocjonalne postaci i żywa narracja sprawiają, że ta historia od samego początku jest na wskroś prawdziwa. Elsa to kobieta konsekwentnie broniąca wyznawanych przez siebie zasad oraz ludzi, których kocha.
„Publishers Weekly”

Kristin Hannah
Gdzie poniesie wiatr
Przekład: Anna Zielińska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 14 kwietnia 2021
 
 

Gdzie poniesie wiatr

Pro­log

Moneta, z którą się nie roz­staję, mówi o nadziei; jed­no­cen­tówka poda­ro­wana przez męż­czy­znę, któ­rego poko­cha­łam. Były takie chwile w mojej podróży, kiedy czu­łam, że tylko nadzieja, któ­rej sym­bo­lem jest ta moneta, trzyma mnie przy życiu.
Przy­je­cha­łam na zachód w poszu­ki­wa­niu lep­szego życia, tym­cza­sem bieda, zły los i chci­wość zmie­niły mój ame­ry­kań­ski sen w kosz­mar. Ostat­nie lata są cza­sem rze­czy stra­co­nych: pracy, domu, środ­ków do życia.
Zie­mia, którą kocha­li­śmy, zwró­ciła się prze­ciwko nam, zła­mała nas wszyst­kich, nawet tych upar­tych sta­rych męż­czyzn, któ­rzy roz­pra­wiali o pogo­dzie i nawza­jem gra­tu­lo­wali sobie obfi­tych plo­nów psze­nicy. Tutaj męż­czy­zna musi wal­czyć, żeby utrzy­mać rodzinę – mówili.
Męż­czy­zna.
Zawsze tylko męż­czyźni. Im się pew­nie wydaje, że goto­wa­nie, sprzą­ta­nie, wycho­wy­wa­nie dzieci i upra­wia­nie ogrodu nic nie zna­czy. A prze­cież my, kobiety z Wiel­kich Rów­nin, też haro­wa­ły­śmy od świtu do nocy na far­mach psze­nicy, aż spa­lone słoń­cem wysy­cha­ły­śmy na wiór jak ta zie­mia, którą kocha­ły­śmy.
Cza­sami, gdy zamy­kam oczy, jestem gotowa przy­siąc, że na­dal mam w ustach pył…

1921

Szko­dząc ziemi, szko­dzisz swoim dzie­ciom.
Wen­dell Berry, far­mer i poeta

1

Elsa Wol­cott przez wiele lat spę­dzo­nych w wymu­szo­nej izo­la­cji czy­tała o przy­go­dach fik­cyj­nych postaci i snuła wyobra­że­nia o innym życiu. W samotni swo­jej sypialni, oto­czona książ­kami, jej jedy­nymi przy­ja­ciół­kami, cza­sami, choć nie­zbyt czę­sto, ośmie­lała się marzyć o prze­ży­ciu wła­snej przy­gody. Nie­ustan­nie sły­szała od rodziny, że cho­roba, którą prze­szła w dzie­ciń­stwie, nad­wą­tliła jej zdro­wie, na zawsze zmie­nia­jąc życie, i ska­zała na samot­ność, a ona w dobre dni w to wie­rzyła.
W złe, takie jak ten, czuła, że zawsze była obca we wła­snej rodzi­nie. Oni zawsze dawali jej do zro­zu­mie­nia, że jest inna, że do nich nie pasuje.
Ten wieczny brak apro­baty, wra­że­nie, że bra­kuje jej cze­goś nie­na­zwa­nego, nie­okre­ślo­nego, spra­wiały jej ból. Elsa zdą­żyła do niego przy­wyk­nąć; sie­działa cicho, nie doma­ga­jąc się ani nie szu­ka­jąc uwagi, pogo­dzona z tym, że była kochana, lecz nie­ko­niecz­nie darzona sym­pa­tią. Zdą­żyła przy­wyk­nąć do chłod­nego trak­to­wa­nia i rzadko je zauwa­żała. Wie­działa jed­nak, że to dystan­so­wa­nie się rodziny nie miało nic wspól­nego z koniecz­no­ścią izo­la­cji przy­pi­sy­waną cho­ro­bie.
Teraz sie­działa z książką w swoim ulu­bio­nym fotelu w salo­nie. Zamknęła ją i pogrą­żyła się w myślach. Wiek nie­win­no­ści coś w niej obu­dził, bole­śnie przy­po­mniał o upły­wie czasu.
Jutro są jej uro­dziny.
Dwu­dzie­ste piąte.
Podobno to mło­dość. Wiek, w któ­rym męż­czyźni piją samo­gon, jeż­dżą samo­cho­dami jak sza­leńcy, słu­chają rag­time’ów i tań­czą z dziew­czy­nami z opa­skami na gło­wach, wystro­jo­nymi w suk­nie z frędz­lami.
Z kobie­tami było ina­czej.
Nadzieja sła­bła około dwu­dziestki. Gdy kobieta koń­czyła dwa­dzie­ścia dwa lata, odpro­wa­dzały ją dłu­gie, smutne spoj­rze­nia, zaczy­nały się szepty na mie­ście i w kościele. W wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat klamka zapa­dała. Nie­za­mężna kobieta sta­wała się starą panną. „Na półce” – mówili za jej ple­cami i krę­cąc gło­wami, cmo­kali z dez­apro­batą, myśląc o utra­co­nych szan­sach. Zazwy­czaj ludzie zasta­na­wiali się, dla­czego, co takiego spra­wiło, że nor­malna dziew­czyna z dobrego domu koń­czyła jako stara panna. Jed­nak w przy­padku Elsy dla wszyst­kich to było oczy­wi­ste. Pew­nie uwa­żali, że jest głu­cha, kiedy o niej mówili. Bie­dac­two. Chuda jak szczapa. Daleko jej z urodą do sióstr.
Uroda. Elsa wie­działa, że na tym pole­gał pro­blem. Nie nale­żała do atrak­cyj­nych kobiet. Gdyby ktoś obcy zoba­czył ją w jej dobrym dniu w naj­bar­dziej ele­ganc­kiej sukni, mógłby ewen­tu­al­nie uznać ją za przy­stojną. Pod każ­dym wzglę­dem była „za”. Za wysoka, za chuda, za blada, za nie­śmiała.
Elsa uczest­ni­czyła w ślu­bach obu sióstr. Żadna nie popro­siła, żeby towa­rzy­szyła jej przed ołta­rzem i ona to rozu­miała. Mając pra­wie metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, góro­wa­łaby nad ich wybran­kami i to zepsu­łoby foto­gra­fie, a u Wol­cot­tów naj­bar­dziej liczył się wize­ru­nek. Jej rodzice cenili go ponad wszystko.
Nie potrzeba było geniu­sza, żeby prze­wi­dzieć, jak poto­czy się życie Elsy i jaka czeka ją przy­szłość. Zosta­nie tutaj, w domu rodzi­ców na Rock Road, pod opieką Marii, słu­żą­cej, która od wie­ków pro­wa­dziła im gospo­dar­stwo. Kie­dyś, gdy Marii zabrak­nie, na Elsę spad­nie opieka nad rodzi­cami, a po ich śmierci zosta­nie sama jak palec.
Czym się wykaże w życiu? Jaki zostawi po sobie ślad? Kto ją będzie pamię­tał i za co?
Zamknęła oczy i oddała się od dawna pie­lę­gno­wa­nym marze­niom: mieszka w jakimś innym miej­scu. We wła­snym domu. Sły­szy śmiech dzieci. Swo­ich dzieci.
Życie, a nie zale­d­wie egzy­sten­cja. To było jej marze­nie: świat, gdzie życia i wybo­rów nie ogra­ni­cza gorączka reu­ma­tyczna, na którą zapa­dła w wieku czter­na­stu lat; życie, w któ­rym odkrywa w sobie nie­znane dotąd talenty i nie jest oce­niana jedy­nie na pod­sta­wie wyglądu.
Fron­towe drzwi otwo­rzyły się z trza­skiem i jej rodzina, gło­śno tupiąc, wkro­czyła do domu. Jak zwy­kle trzy­mali się razem, hała­śliwi i roze­śmiani. Na prze­dzie kor­pu­lentny ojciec o czer­wo­nej od alko­holu twa­rzy, z dwoma pięk­nymi młod­szymi sio­strami Elsy, Char­lottą i Suzanną, po bokach, a za nimi szła ele­gancka matka, gawę­dząc z przy­stoj­nymi zię­ciami.
– Elso? – Ojciec przy­sta­nął nad nią. – Dla­czego jesz­cze nie jesteś łóżku?
– Chcia­łam z wami poroz­ma­wiać.
– O tej porze? – zdzi­wiła się matka. – Masz rumieńce. Może gorącz­ku­jesz?
– Mamo, ja od lat nie mie­wam gorączki, dobrze wiesz. – Elsa wstała z fotela, splo­tła dło­nie i patrzyła z napię­ciem na swoją rodzinę.
Teraz – pomy­ślała. Musi to zro­bić. Zanim kolejny raz zabrak­nie jej odwagi.
– Papo. – Zabrzmiało to tak cicho, że pew­nie nie usły­szał, spró­bo­wała więc jesz­cze raz, gło­śniej, tro­chę natar­czy­wie. – Papo!
Pod­niósł na nią wzrok.
– Jutro koń­czę dwa­dzie­ścia pięć lat.
Matkę chyba ziry­to­wało to przy­po­mnie­nie.
– Wiemy, Elso.
– Tak, oczy­wi­ście. Ja tylko chcę powie­dzieć, że pod­ję­łam decy­zję.
W rodzi­nie zapa­dła cisza.
– Ja… W Chi­cago jest col­lege, gdzie wykła­dają lite­ra­turę i przyj­mują kobiety. Chcę się kształ­cić…
– Elsi­nore – zaczął ojciec – po co ci nauka? Swego czasu byłaś zbyt chora, żeby dokoń­czyć szkołę. To absur­dalny pomysł.
Poczuła się nie­zręcz­nie, widząc swoją klę­skę odbi­ja­jącą się w tylu oczach. Walcz o swoje. Odwagi.
– Ale papo, jestem doro­sła. Nie cho­ruję, odkąd skoń­czy­łam czter­na­ście lat. Myślę, że tam­ten lekarz… zbyt pochop­nie posta­wił dia­gnozę. Jestem zdrowa. Naprawdę. Mogła­bym zostać nauczy­cielką. Albo pisarką…
– Pisarką? – pod­chwy­cił. – Masz jakiś ukryty talent, o któ­rym nic nam nie wia­domo?
– Moż­liwe – wydu­siła z tru­dem pod miaż­dżą­cym spoj­rze­niem ojca.
Pan Wol­cott odwró­cił się do żony.
– Elsa potrze­buje cze­goś na uspo­ko­je­nie.
– Wcale nie histe­ry­zuję, papo.
Wie­działa, że roz­mowa została zakoń­czona. Tej bitwy nie mogła wygrać. Miała sie­dzieć cicho i naj­le­piej scho­dzić wszyst­kim z oczu, a nie zdo­by­wać świat.
– Nic mi nie jest. Pójdę na górę.
Odwró­ciła się od rodziny, bo i tak nikt już na nią nie patrzył. Znik­nęła z pokoju, jakby roz­pły­wa­jąc się w powie­trzu.
Żało­wała, że w ogóle prze­czy­tała Wiek nie­win­no­ści. Co dobrego jej przy­szło z tych nie­wy­po­wie­dzia­nych tęsk­not? Ni­gdy się nie zako­cha, ni­gdy nie uro­dzi dziecka.
Na scho­dach dobie­gły ją dźwięki muzyki z dołu. Słu­chali płyty na nowym gra­mo­fo­nie.
Przy­sta­nęła.
Zejdź do nich, przy­suń sobie krze­sło.
Zatrza­snęła drzwi, odci­na­jąc tamte dźwięki. Nie byłaby tam mile widziana.
W lustrze nad umy­walką zoba­czyła odbi­cie bla­dej twa­rzy. Wyglą­dała, jakby jakieś nie­przy­chylne dło­nie wycią­gnęły ją za spi­cza­sty pod­bró­dek. Dłu­gie, cien­kie włosy w kolo­rze psze­nicy opa­dały pro­sto, aku­rat gdy nosiło się fale. Matka nie pozwo­liła ich mod­nie obciąć, twier­dząc, że z krót­kimi będzie wyglą­dać jesz­cze gorzej. Poza nie­bie­skimi oczami wszystko w Elsie było bez­barwne, jakby wyprane z kolo­rów.
Zapa­liła lampkę i wzięła z noc­nego sto­lika jedną ze swo­ich ulu­bio­nych powie­ści.
Pamięt­niki Fanny Hill.
Weszła do łóżka i zatra­ciła się w skan­da­li­zu­ją­cej lek­tu­rze. Poczuła budzącą lęk, grzeszną chęć doty­ka­nia sie­bie i o mało jej nie ule­gła. Ból, jaki wywo­ły­wały czy­tane słowa, był trudny do znie­sie­nia; fizyczny ból powo­do­wany tęsk­notą.
Zamknęła książkę z jesz­cze więk­szym poczu­ciem odrzu­ce­nia. Nie­spo­kojna. Nie­za­spo­ko­jona.
Jeżeli wkrótce cze­goś nie zrobi, nie posu­nie się do jakie­goś sza­lo­nego kroku, jej przy­szłość będzie wyglą­dać tak samo jak teraź­niej­szość. Do końca życia będzie tkwić w tym domu, dzień i noc postrze­gana przez pry­zmat cho­roby sprzed dzie­się­ciu lat i swo­jej wąt­pli­wej urody, na którą nie miała wpływu. Ni­gdy nie pozna pod­nie­ce­nia, jakie budzi dotyk męż­czy­zny, ani rado­ści z dzie­le­nia łoża. Ni­gdy nie będzie miała dziecka. Ani wła­snego domu.

Tam­tej nocy drę­czyła ją tęsk­nota. Nad ranem wie­działa, że musi coś zro­bić, żeby zmie­nić swoje życie.
Ale co?
Nie każda kobieta była piękna albo cho­ciaż ładna. Inne też w dzie­ciń­stwie cho­ro­wały, a potem żyły peł­nią życia. Podej­rze­wała, że szkoda, jaką cho­roba wyrzą­dziła jej sercu, była jakimś medycz­nym wymy­słem. Zawsze biło równo i ni­gdy nie dawało powo­dów do nie­po­koju. Musiała uwie­rzyć, że nie bra­kuje jej wigoru, cho­ciaż nie miała oka­zji tego spraw­dzić. Bo niby w jaki spo­sób? Ni­gdy nie pozwa­lano jej bie­gać, bawić się czy tań­czyć. Kiedy miała czter­na­ście lat, zmu­szono ją do porzu­ce­nia szkoły, więc ni­gdy nie miała ado­ra­tora. Więk­szość życia spę­dziła zamknięta w swoim pokoju, czy­ta­jąc wymy­ślone histo­rie, ukła­da­jąc wła­sne i samo­dziel­nie uzu­peł­nia­jąc edu­ka­cję.
Tam, na zewnątrz, musiały ist­nieć jakieś moż­li­wo­ści, ale gdzie miała ich szu­kać?
Biblio­teka. W książ­kach znaj­dzie odpo­wie­dzi na wszel­kie pyta­nia.
Zasłała łóżko, pode­szła do umy­walki, roz­cze­sała dłu­gie do pasa włosy, splo­tła je, ubrała się w pro­stą gra­na­tową sukienkę z krepy, wło­żyła jedwabne poń­czo­chy i pan­to­fle na obca­sach. Uzu­peł­niła strój o giem­zowe ręka­wiczki oraz kape­lusz w kształ­cie hełmu i wzięła torebkę.
Zeszła na dół, zado­wo­lona, że matka śpi o tak wcze­snej porze. Ona nie lubiła, kiedy Elsa wycho­dziła z domu. Wyją­tek sta­no­wiły nie­dzielne msze, na któ­rych zawsze pro­siła wier­nych o modli­twę za zdro­wie córki. Elsa wypiła fili­żankę kawy i wyszła na sło­neczny majowy pora­nek.
Dal­hart, mia­sto poło­żone w regio­nie Tek­sas Pan­han­dle, budziło się do życia w jaskra­wym słońcu. Otwie­rano sklepy sto­jące wzdłuż drew­nia­nych chod­ni­ków, na drzwiach odwra­cano tabliczki z napi­sem: „Zamknięte”. Dalej, za mia­stem, pod ogrom­nym, błę­kit­nym nie­bem cią­gnęły się Wiel­kie Rów­niny, bez­kres żyznej ziemi.
Sto­lica hrab­stwa prze­ży­wała wła­śnie okres pro­spe­rity. Bar­dzo się roz­ro­sła, odkąd jeź­dził tędy pociąg z Kan­sas do Nowego Mek­syku. Na linii nieba domi­no­wała nowa wieża ciśnień. Pod­czas Wiel­kiej Wojny psze­nica i kuku­ry­dza zmie­niły te akry ziemi w żyłę złota. Powie­dze­nie, które wtedy krą­żyło: Psze­nica wygra wojnę!, na­dal wbi­jało far­me­rów w dumę. Zro­bili, co do nich nale­żało.
Poja­wie­nie się trak­to­rów uczy­niło pracę lżej­szą, a lata dobrych zbio­rów – z desz­czem i z korzyst­nymi cenami – pozwo­liły far­me­rom orać coraz więk­sze poła­cie ziemi pod psze­nicę. Susza z tysiąc dzie­więć­set ósmego roku, o któ­rej nie­gdyś opo­wia­dali sta­rusz­ko­wie, poszła w zapo­mnie­nie. Od lat regu­lar­nie padały desz­cze, przy­no­sząc bogac­two miesz­kań­com mia­sta, z ojcem Elsy, który zara­biał na sprze­daży rol­ni­czego sprzętu, na czele.
Tego ranka far­me­rzy zebrali się przed restau­ra­cją i roz­ma­wiali o cenach skupu, a kobiety pro­wa­dziły dzieci do szkoły. Zale­d­wie parę lat wcze­śniej jeź­dziły tutaj konne wozy, a teraz auto­mo­bile, plu­jąc spa­li­nami i trą­biąc klak­so­nami, sunęły z war­ko­tem w jasną przy­szłość. W szybko roz­ra­sta­ją­cym się Dal­hart urzą­dzano towa­rzy­skie spo­tka­nia i potań­cówki, a w nie­dziele cho­dziło się na poranną mszę. Ciężko pra­cu­ją­cym, podob­nie myślą­cym ludziom dobrze się tutaj żyło dzięki zyskom z ziemi.
Elsa szła Main Street. Miała wra­że­nie, że pod­ska­kuje, bo deski chod­nika ugi­nały się lekko pod jej sto­pami przy każ­dym kroku. Nad nie­któ­rymi skle­pami wisiały pod­cze­pione do oka­pów skrzynki z kwia­tami, two­rząc tak tutaj pożą­dane barwne plamy. Miej­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Deko­ra­to­rek zaj­mo­wało się nimi z wielką dba­ło­ścią. Elsa minęła kasę zapo­mo­gowo-pożycz­kową i nowy salon sprze­dawcy for­dów. Zdu­mie­wało ją, że można tak po pro­stu wejść do sklepu, wybrać auto­mo­bil i jesz­cze tego samego dnia poje­chać nim do domu.
Skrzyp­nęły drzwi składu kolo­nial­nego i wła­ści­ciel, pan Hurst, wyszedł za próg z mio­tłą. Pod­wi­nął rękawy koszuli, demon­stru­jąc musku­larne przed­ra­miona. Miał rumianą twarz z domi­nu­ją­cym nad cało­ścią okrą­głym, mię­si­stym nosem podob­nym do hydrantu. Ten kupiec nale­żał do naj­bo­gat­szych ludzi w mie­ście. Był wła­ści­cielem składu kolo­nial­nego, restau­ra­cji, budki z lodami i apteki. Jedy­nie Wol­cot­to­wie miesz­kali tutaj dłu­żej od niego. Podob­nie jak oni nale­żał do trze­ciego poko­le­nia Tek­sań­czy­ków, dum­nych z tego faktu. Uko­chany dzia­dek Elsy, Wal­ter, do śmierci nazy­wał sie­bie Straż­ni­kiem Tek­sasu.
– Dzień dobry, panno Wol­cott – przy­wi­tał ją, odgar­nia­jąc kilka pasm wło­sów z rumia­nej twa­rzy. – Zanosi się na piękny dzień. Idzie panienka do biblio­teki?
– Tak – odparła. – Bo niby dokąd?
– Mam czer­wony jedwab. Pro­szę powie­dzieć sio­strom. Wyjdą z tego ładne suk­nie.
Elsa przy­sta­nęła.
Czer­wony jedwab.
Ni­gdy nie miała nic z czer­wo­nego jedwa­biu.
– Pro­szę poka­zać.
– Ach! Oczy­wi­ście. Zasko­czy panienka sio­stry.
Pan Hurst szybko cof­nął się w głąb sklepu. Gdzie­kol­wiek Elsa spoj­rzała, widziała kolory: skrzynki pełne zie­lo­nego groszku i czer­wo­nych tru­ska­wek, stosy lawen­do­wych myde­łek, a każde owi­nięte w bibułkę, worki mąki i cukru, słoje z mary­na­tami.
Wzdłuż pó­łek z por­ce­laną, sre­brami sto­ło­wymi i sto­sami poskła­da­nych barw­nych obru­sów oraz far­tu­chów popro­wa­dził ją do regału z belami mate­ria­łów. Prze­kła­dał je przez chwilę, zanim dogrze­bał się do kuponu ciem­no­czer­wo­nego jedwa­biu.
Elsa ścią­gnęła giem­zowe ręka­wiczki, odło­żyła je na ladę i wzięła jedwab do ręki. Ni­gdy nie doty­kała cze­goś tak deli­kat­nego. A dzi­siaj miała uro­dziny…
– Przy kar­na­cji Char­lotte…
– Ja go wezmę – powie­działa.
Czy jej się zda­wało, że wymó­wiła „ja” z lek­kim naci­skiem? Tak. Musi go mieć.
Pan Hurst zer­k­nął na nią z dziwną miną, zawi­nął kupon w brą­zowy papier, obwią­zał paku­nek sznur­kiem i podał go Elsie.
Już miała wycho­dzić, kiedy rzu­ciła jej się w oczy poły­sku­jąca srebrna opa­ska na włosy ozdo­biona kora­li­kami. Dokład­nie coś takiego mogła nosić hra­bina Ellen Olen­ska z Wieku nie­win­no­ści.

Wra­cała do domu z biblio­teki, przy­ci­ska­jąc do piersi brą­zową paczkę z jedwa­biem.
Pchnęła skrzy­dło bogato zdo­bio­nej czar­nej bramy i zna­la­zła się w kró­le­stwie matki – sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­nym ogro­dzie prze­sy­co­nym zapa­chem róż i jaśminu. Na końcu ścieżki obsa­dzo­nej żywo­pło­tem stał duży dom Wol­cot­tów. Dzia­dek Elsy zbu­do­wał go zaraz po woj­nie sece­syj­nej dla uko­cha­nej kobiety.
Nie było dnia, żeby Elsa za nim nie tęsk­niła. Dzia­dek był krew­kim męż­czy­zną, sko­rym do bitki i do wypitki, ale jeżeli kogoś poko­chał, to kochał na zabój. Całymi latami opła­ki­wał żonę. Jako jedyny Wol­cott, oprócz Elsy, uwiel­biał czy­tać, a w trak­cie rodzin­nych spo­rów czę­sto sta­wał po jej stro­nie. Nie martw się umie­ra­niem, Elso. Martw się, żeby nie prze­ga­pić życia. Odwagi.
Po jego śmierci nikt już nie mówił tak do Elsy i bar­dzo jej dziadka bra­ko­wało. Jego opo­wie­ści o awan­tur­ni­czych począt­kach Tek­sasu w Loredo, w Dal­las, w Austin i dalej, na Wiel­kich Rów­ni­nach, nale­żały do jej naj­lep­szych wspo­mnień.
On na pewno kazałby jej kupić czer­wony jedwab.
Mama pod­nio­sła głowę znad róż i odchy­liła nowy cze­pek.
– Gdzie byłaś, Elso?
– W biblio­tece.
– Powin­naś popro­sić papę, żeby cię pod­wiózł. Cho­dząc, nie­po­trzeb­nie się for­su­jesz.
– Nic mi nie jest, mamo.
Oni wszy­scy chyba naprawdę chcą, żeby była chora.
– Idź, połóż się. Zanosi się na upał. Powiedz Marii, żeby zro­biła ci lemo­niadę. – Mama wró­ciła do ści­na­nia kwia­tów i ukła­da­nia ich w koszu.
Elsa weszła fron­to­wymi drzwiami do ciem­na­wego holu. W dni, kiedy gro­ził upał, wszyst­kie okien­nice pozo­sta­wały zamknięte. W tej czę­ści stanu więk­szość domów tonęła w pół­mroku. Zamknęła za sobą drzwi. Maria w kuchni śpie­wała coś po hisz­pań­sku.
Elsa prze­mknęła przez par­ter i poszła na górę do sypialni. Odwi­nęła brą­zowy papier i zapa­trzyła się na poły­skliwy, rubi­nowy jedwab. Musiała go pogła­skać. Śli­ski mate­riał przy­po­mi­nał w dotyku wstążkę, którą nosiła w dzie­ciń­stwie, kiedy jesz­cze ssała kciuk. Z jakie­goś powodu podzia­łało to na nią kojąco.
Czy się odważy, czy zrobi to, co nagle przy­szło jej do głowy?
Zacznie od wyglądu…
Odwagi.
Chwy­ciła w garść pęk się­ga­ją­cych talii wło­sów i obcięła je na wyso­ko­ści pod­bródka. Czuła się tro­chę oszo­ło­miona, ale nie prze­sta­wała ciąć, dopóki pod­łogi u jej stóp nie zasłały dłu­gie pasma jasnop­sze­nicz­nych wło­sów.
Puka­nie do drzwi tak ją zasko­czyło, że prze­stra­szona upu­ściła nożyczki. Upa­dły ze szczę­kiem na komodę.
Matka otwo­rzyła drzwi i weszła do pokoju. Zamarła na widok zma­sa­kro­wa­nych wło­sów Elsy.
– Coś ty zro­biła?
– Chcia­łam…
– Nie wyj­dziesz z domu, dopóki nie odro­sną. Co by ludzie powie­dzieli?
– Młode kobiety noszą teraz boby, mamo.
– Ale nie te porządne młode kobiety. Przy­niosę ci kape­lusz.
– Chcia­łam ład­nie wyglą­dać – wyznała Elsa.
Litość, którą dostrze­gła w oczach matki, była nie do znie­sie­nia.

2

Przez wiele dni Elsa nie wycho­dziła ze swo­jego pokoju, twier­dząc, że źle się czuje. Prawdę mówiąc, nie miała odwagi poka­zać się ojcu z postrzę­pio­nymi wło­sami. Z początku pró­bo­wała czy­tać. Książki zawsze przy­no­siły jej pocie­sze­nie, pozwa­lały marzyć. Pięk­niała, sta­wała się zadziorna i odważna; nie­stety, jedy­nie w wyobraźni.
Tym­cza­sem ten czer­wony jedwab kusił, prze­ma­wiał do niej szep­tem, aż w końcu odło­żyła książki i z gazety zro­biła wykrój sukni. Ponie­waż żal jej było na tym poprze­stać, pokro­iła mate­riał i zaczęła go zszy­wać, tylko po to, żeby zająć czymś ręce.
Towa­rzy­szyło jej przy tym nie­zro­zu­miałe uczu­cie nadziei.
Wresz­cie w sobotę wie­czo­rem suk­nia była gotowa. To był ostatni krzyk mody; góra z dekol­tem w szpic i obni­żo­nym sta­nem i spód­nica z asy­me­trycz­nym dołem. Odważny fason na cza­sie. Suk­nia dla kobiety, która tań­czy całą noc i niczym się nie przej­muje. Nazy­wano je lata­wi­cami. Młode dziew­czyny, które osten­ta­cyj­nie demon­stro­wały nie­za­leż­ność, piły samo­gon, paliły papie­rosy i tań­czyły w sukien­kach odsła­nia­ją­cych nogi.
Nawet gdyby ni­gdy miała nie wyjść w tej sukni poza próg sypialni, musiała ją przy­mie­rzyć.
Wyką­pała się, ogo­liła nogi, nacią­gnęła jedwabne poń­czo­chy. Nawi­nęła włosy na wałki, modląc się, aby choć tro­chę dały się uło­żyć w fale. Cze­ka­jąc, aż wyschną, zakra­dła się do sypialni matki i poży­czyła parę kosme­ty­ków z jej toa­letki. Sły­szała docho­dzące z dołu dźwięki gra­mo­fonu.
W końcu roz­cze­sała jako tako pofa­lo­wane włosy i nasu­nęła cudną srebrną opa­skę nieco powy­żej linii brwi. Wło­żyła lekką niczym mgiełka suk­nię. Paso­wała na nią jak ulał, a asy­me­tryczny dół korzyst­nie pod­kre­ślał dłu­gość jej nóg.
Pochy­liła się do lustra, czarną kredką obry­so­wała nie­bie­skie oczy i nało­żyła odro­binę jasno­ró­żo­wego pudru na policzki. Usta poma­lo­wane czer­woną szminką wyda­wały się peł­niej­sze, dokład­nie tak jak to obie­cy­wano w maga­zy­nach dla kobiet.
Obej­rzała się w lustrze. O Boże. Jestem pra­wie ładna.
– Dasz radę – powie­działa na głos. Odwagi.
Wyszła z sypialni. Na scho­dach poczuła się zaska­ku­jąco pewna sie­bie. Całe życie sły­szała, że nie jest atrak­cyjna. Ale teraz…
Pierw­sza zoba­czyła ją matka. Pac­nęła ojca, zmu­sza­jąc go do pod­nie­sie­nia głowy znad „Farm Jour­nal”.
Zmarsz­czył brwi.
– Co ty masz na sobie?
– Ja… sama uszy­łam – wydu­kała, ner­wowo spla­ta­jąc dło­nie.
Ojciec ener­gicz­nie zamknął cza­so­pi­smo.
– Twoje włosy. Dobry Boże! I ta suk­nia ladacz­nicy. Wra­caj do pokoju i nie kom­pro­mi­tuj się dłu­żej.
Elsa szu­kała pomocy u matki.
– To naj­now­szy fason…
– Nie dla przy­zwo­itych kobiet, Elsi­nore. Poka­zu­jesz kolana. Nie jeste­śmy w Nowym Jorku.
– Wyjdź – wark­nął ojciec. – Natych­miast.
Już była gotowa ustą­pić. Ale szczę­śli­wie przy­szedł jej na myśl dzia­dek Walt. On powie­działby, żeby się nie pod­da­wała.
Zadarła pod­bró­dek.
– Idę do taj­nego baru posłu­chać muzyki.
– Nie ma mowy. – Ojciec pod­niósł się z kanapy. – Zaka­zuję ci.
Elsa puściła się bie­giem do fron­to­wych drzwi, prze­stra­szona, że jeśli zwolni, nogi odmó­wią jej posłu­szeń­stwa. Wypa­dła na dwór i bie­gła przed sie­bie, nie zwra­ca­jąc uwagi na woła­jące za nią głosy. Zatrzy­mała się, dopiero gdy zabra­kło jej tchu.
Dzia­ła­jący w mie­ście tajny bar stał wci­śnięty mię­dzy staj­nię dla koni, teraz, w erze auto­mo­bili, nie­czynną, oraz pie­kar­nię. Odkąd po pod­pi­sa­niu Osiem­na­stej Poprawki wpro­wa­dzono pro­hi­bi­cję, nie­raz widziała kobiety i męż­czyzn zni­ka­ją­cych za drew­nia­nymi drzwiami tego przy­bytku. I w prze­ci­wień­stwie do opi­nii matki, wiele z tych mło­dych kobiet przy­cho­dziło ubra­nych jak Elsa.
Zeszła na dół po drew­nia­nych schod­kach i zapu­kała do drzwi. Gdy się uchy­liły, zoba­czyła w szpa­rze parę zmru­żo­nych oczu. Z wnę­trza buch­nęła jaz­zowa muzyka grana na pia­ni­nie i zapach dymu z cygar.
– Hasło.
– Hasło?
– Panna Wol­cott? Zgu­biła się panienka?
– Nie, Frank. Mam ochotę posłu­chać muzyki – oznaj­miła, dumna z sie­bie, że nie zawiódł jej głos.
– Ojciec panienki wygar­bo­wałby mi skórę, gdy­bym panienkę tu wpu­ścił. Pro­szę wró­cić do domu. Panienka nie powinna para­do­wać po uli­cach w takim stroju. Z tego mogą być tylko kło­poty.
Drzwi się zatrza­snęły. Sły­szała docho­dzącą zza nich melo­dię Ain’t We Got Fun. W powie­trzu jesz­cze wisiał zapach cygar.
Przez moment stała zagu­biona. Nie mogła tam wejść? Dla­czego? Oczy­wi­ście alko­hol był nie­le­galny z powodu pro­hi­bi­cji, ale wszy­scy w mie­ście popi­jali w takich miej­scach, a poli­cja przy­my­kała oczy.
Ruszyła bez­myśl­nie ulicą w kie­runku budynku, w któ­rym mie­ścił się sąd hrab­stwa.
I wtedy zoba­czyła idą­cego z naprze­ciwka męż­czy­znę.
Był wysoki i smu­kły, z czar­nymi wło­sami nieco okieł­zna­nymi bry­lan­tyną. Czarne spodnie przy­le­gały do jego wąskich bio­der, spod beżo­wego swe­tra wysta­wała biała koszula zapięta pod szyję i węzeł kra­wata w kratkę. Na gło­wie miał skó­rzany kasz­kiet zało­żony na bakier.
Z bli­ska wyglą­dał bar­dzo młodo, może na osiem­na­ście lat. Miał śniadą twarz i brą­zowe oczy. Uwo­dzi­ciel­skie oczy, jak okre­ślano je w roman­sach, które czy­tała.
– Dzień dobry pani. – Przy­sta­nął, uśmiech­nął się i zdjął kasz­kiet.
– P-pan mówi do mnie?
– Nikogo wię­cej tutaj nie widzę. Jestem Raf­fa­ello Mar­ti­nelli. Pani mieszka w Dal­hart?
Włoch. Dobry Boże! Ojciec nie życzyłby sobie, żeby choćby spoj­rzała na tego chło­paka, a co dopiero myśleć o roz­mo­wie.
– Tak.
– Ja nie. Jestem z tęt­nią­cej życiem metro­po­lii Lone­some Tree przy gra­nicy z Okla­homą. Jeśli jadąc, na moment przy­mknie się powieki, można ją prze­ga­pić. Jak się pani nazywa?
– Elsa Wol­cott – przed­sta­wiła się.
– Tak jak ta firma, która sprze­daje trak­tory? Hej, ja znam pani tatę. – Uśmiech­nął się. – Elso Wol­cott, co robisz tutaj sama w tej ład­nej sukni?
Bądź Fanny Hill. Odwagi. Może to jej jedyna szansa. Kiedy wróci do domu, papa na pewno uwięzi ją w pokoju.
– Chyba… doku­cza mi samot­ność.
Raf­fa­ello otwo­rzył sze­roko ciemne oczy. Może prze­łknął ślinę, bo zadrgała mu grdyka. Miała wra­że­nie, że minęły wieki, zanim znowu się ode­zwał.
– Ja też czuję się samotny.
Wziął ją za rękę.
Zasko­czona, o mało jej nie wyrwała.
Kiedy ostat­nio ktoś ją doty­kał?
To tylko dotyk, Elso. Nie bądź dzie­cinna.
Ależ on przy­stojny! Z wra­że­nia tro­chę wiro­wało jej w gło­wie. Czy on przy­po­mina tam­tych chłop­ców w szkole, któ­rzy jej doku­czali i za ple­cami nazy­wali Panną Nikt? Księ­ży­cowa poświata rzeź­biła jego twarz – miał wyso­kie, gład­kie czoło, wąski, pro­sty nos i pełne usta, zupeł­nie jak męż­czyźni w tych grzesz­nych książ­kach, w któ­rych się zaczy­ty­wała.
– Chodź ze mną, Els.
Nazwał ją po swo­jemu i zmie­nił w inną kobietę. To zdrob­nie­nie imie­nia spra­wiło, że prze­biegł ją dreszcz.
Popro­wa­dził ją pustą, mroczną aleją i prze­ciął ciemną ulicę. Z otwar­tego okna taj­nego baru popły­nęły słowa prze­boju: Toot, Toot Toot­sie.
Za nową sta­cją kole­jową skrę­cili na obrzeża mia­sta, gdzie stał zapar­ko­wany nowiutki ford pick-up z dużą drew­nianą paką.
– Ładny wóz – pochwa­liła.
– Dobry rok dla psze­nicy – odparł. – Lubisz jeź­dzić nocą?
– Jasne. – Wspięła się na miej­sce dla pasa­żera, a on uru­cho­mił sil­nik i skie­ro­wał się na pół­noc.
Nie­całą milę dalej, cią­gle z Dal­hart widocz­nym we wstecz­nym lusterku, wyje­chał na pła­skie pust­ko­wie bez śladu pagór­ków, zagłę­bień, drzew czy rzeki, z wiszą­cym nisko, roz­gwież­dżo­nym nie­bem, które zda­wało się pochła­niać świat.
Z wybo­istej drogi, pokry­tej kępami darni, skrę­cił na starą farmę Ste­warda. Kie­dyś słynna w całym hrab­stwie z wiel­kiej sto­doły, od ostat­niej suszy stała opusz­czona. Z tyłu ukryta była mała chata z oknami zabi­tymi deskami.
Raf­fa­ello zatrzy­mał się przed sto­dołą, zga­sił sil­nik i sie­dział przez chwilę wpa­trzony w przed­nią szybę. Ciszę mąciły jedy­nie ich odde­chy i tyka­nie sty­gną­cego sil­nika.
Zga­sił świa­tła, wysiadł z kabiny, obszedł maskę i otwo­rzył drzwi po jej stro­nie.
Nie spusz­czała z niego wzroku, kiedy wycią­gnął rękę i pomógł jej wysiąść.
Mógł się cof­nąć o krok, ale tego nie zro­bił. Czuła zapach whi­skey w jego odde­chu oraz lawendy, którą jego matka zapewne doda­wała do pra­nia i pra­so­wa­nia koszul.
Uśmiech­nął się do niej. Odpo­wie­działa mu ufnym uśmie­chem.
Roz­ło­żył derki na drew­nia­nej pace i oboje wspięli się na górę.
Leżeli obok sie­bie zapa­trzeni w bez­kres nieba pozna­czo­nego gwiaz­dami.
– Ile masz lat? – zapy­tała.
– Osiem­na­ście, ale matka trak­tuje mnie jak smar­ka­cza. Musia­łem ukrad­kiem wymknąć się z domu, żeby tu przy­je­chać. Ona za bar­dzo przej­muje się tym, co myślą ludzie. Ty masz szczę­ście.
– Szczę­ście?
– Możesz cho­dzić po nocy w takiej sukni, sama, bez przy­zwo­itki.
– Uwierz mi, mój ojciec nie jest z tego zado­wo­lony.
– Ale zro­bi­łaś to. Wyrwa­łaś się. Els, czy kie­dy­kol­wiek myśla­łaś o tym, że świat musi być dużo więk­szy od tego, co widzimy?
– Tak – przy­znała.
– Wiesz… gdzieś tam ludzie w naszym wieku piją gin i tań­czą przy jaz­zo­wej muzyce. Kobiety otwar­cie palą papie­rosy. – Wes­tchnął. – A my tkwimy tutaj.
– Obcię­łam włosy – pochwa­liła się. – Ojciec tak zare­ago­wał, jak­bym co naj­mniej kogoś zabiła.
– Sta­rzy już tacy są. Moi rodzice przy­je­chali tutaj z Sycy­lii z kil­koma dola­rami w kie­szeni. Bez końca opo­wia­dają mi tę histo­rię i poka­zują tam­tego centa, który przy­niósł im szczę­ście. Jakby szczę­ściem było tu utknąć.
– Jesteś męż­czy­zną, Raf­fa­ellu. Możesz robić, co ci się podoba, jechać tam, gdzie chcesz.
– Mów mi Raf. Mama twier­dzi, że to brzmi bar­dziej z ame­ry­kań­ska, ale gdyby rodzice naprawdę chcieli zro­bić ze mnie Ame­ry­ka­nina, powinni zmie­nić mi imię na Geo­rge. Albo Lin­coln. – Wes­tchnął. – Miło jest choć raz móc mówić gło­śno takie rze­czy. Jesteś dobrą słu­chaczką, Els.
– Dzię­kuję… Raf.
Prze­wró­cił się na bok. Czuła jego spoj­rze­nie na twa­rzy. Sta­rała się spo­koj­nie oddy­chać.
– Elso, mogę cię poca­ło­wać?
Ledwo ski­nęła głową.
Nachy­lił się i poca­ło­wał ją w poli­czek. Dotyk ust na skó­rze był taki miękki. Poczuła, jak coś w niej się budzi.
Zszedł poca­łun­kami na szyję, chciała go dotknąć, ale zabra­kło jej odwagi. Porządne kobiety pra­wie na pewno nie posu­wają się do takich rze­czy.
– Elso, mogę… wię­cej?
– Czyli…?
– Kochać się z tobą?
Ona marzyła o takiej chwili, modliła się o nią, skła­dała ją z frag­men­tów prze­czy­ta­nych ksią­żek, a teraz to działo się naprawdę. Męż­czy­zna chciał się z nią kochać.
– Tak – wyszep­tała.
– Jesteś pewna?
Ski­nęła głową.
Odsu­nął się, mani­pu­lu­jąc przy pasku, roz­piął go i odrzu­cił. Klamra ude­rzyła o burtę, kiedy ścią­gał spodnie.
Wyłu­skał ją z sukienki, jedwab, sunąc po skó­rze, łasko­tał i pod­nie­cał. Kiedy zdjął jej majtki, w poświa­cie księ­życa zoba­czyła swoje gołe nogi. Cie­płe nocne powie­trze wpra­wiło jej ciało w drże­nie. Zaci­skała nogi, dopóki ich nie roz­su­nął, kła­dąc się na niej.
Słodki Boże.
Zamknęła oczy, kiedy w nią wszedł. Krzyk­nęła z bólu.
Zaci­snęła usta, żeby leżeć cicho.
On jęk­nął, zadrżał i opadł na nią. Czuła, jak sapie jej w szyję.
Sto­czył się z niej, ale został tuż obok.
– Rany – wymru­czał.
Chyba w jego gło­sie był uśmiech, ale jak to moż­liwe? Musiała coś źle zro­bić. Prze­cież to nie może być… to.
– Elso, jesteś nie­sa­mo­wita – powie­dział.
– Było… dobrze? – odwa­żyła się spy­tać.
– Było cudow­nie – zapew­nił ją.
Chciała prze­wró­cić się na bok, żeby patrzeć na jego twarz. Cało­wać go. Gwiazdy widziała z milion razy. A on był nowy i pra­gnął jej. To wra­że­nie zatrzę­sło jej świa­tem. Otwo­rzyła się szansa, jakiej sobie nie wyobra­żała. Mogę kochać się z tobą? – zapy­tał. Może teraz zasną razem i…
– Hm, Els, chyba lepiej odwiozę cię do domu. Mój tata wygar­buje mi skórę, jeśli o świ­cie nie siądę na trak­tor. Musimy jutro zaorać kolej­nych sto dwa­dzie­ścia akrów pod psze­nicę.
– Och – zasmu­ciła się. – Tak. Oczy­wi­ście.

 
Wesprzyj nas