“Antarktyka miłości” to wstrząsająca opowieść o całkowitym wyobcowaniu: okrucieństwie, samotności i miłości macierzyńskiej.


Antarktyka miłościPrzez chwilę żyła w świecie pełnym pożądania, tęsknoty i strachu. W końcu ktoś zgasił światło jej istnienia, a szczątki rozrzucił po okolicy.

Zostali tylko Valle i Solveig – kiedyś jej dzieci – umieszczeni w rodzinach zastępczych na terenie Szwecji. Jej rodzice, Ivan i Raksha, nadal żyją. Błądzą po Sztokholmie i zagubionej krainie zmarłych. Śmierć czeka, a chwila, w której się zjawi, trwa nieustannie.

Sara Stridsberg stworzyła sugestywny portret bezbronnej kobiety, po raz kolejny udowadniając, że po mistrzowsku balansuje między przystępną a oryginalną i wymagającą prozą. W Antarktyce miłości – historii o nieoczekiwanym uczuciu, czułości i świetle w opanowanym przez ciemność świecie – splatają się strach i piękno, tęsknota i rozpacz, dając niezwykle brutalny i niepokojący obraz.

***

Powieść, którą się odrzuca i której zarazem nie można się oprzeć. Brutalna i dziwnie pełna światła, dzika i gwałtowna, a przy tym pełna miłości i czułości.
Aftenposten

Sara Stridsberg (ur. 29 sierpnia 1972 roku w Solna) – szwedzka pisarka, dramaturżka i tłumaczka. Studiowała socjologię, historię idei i prawo na Uniwersytecie w Uppsali oraz w Strasburgu. Debiutowała powieścią Happy Sally, ale światową sławę przyniósł jej Fakultet marzeń, za który w 2007 roku otrzymała Nagrodę literacką Rady Nordyckiej, a w 2019 została nominowana do Man Booker Prize. Beckomberga to jej czwarta powieść, za którą po raz czwarty otrzymała nominację do Augustpriset.

Sara Stridsberg
Antarktyka miłości
Przekład: Wojciech Łygaś
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 17 lutego 2021
 
 

Antarktyka miłości

Stworzenie

Tak więc byliśmy w lesie, panował w nim półmrok, a drzewa przesłaniały słońce. Wszystko wokół spowijało brązowawe, deszczowe światło. Czy mogłam wcześniej do kogoś zadzwonić? Nie, bo nawet gdybym miała do kogo, zabrakłoby mi czasu. Zostały tylko zapadające się, podwodne światło, potężne drzewa i wielkie krople deszczu kapiące z gałęzi jak łzy z ogromnych, groteskowych stworzeń. Byliśmy tam tylko my, a świadomość, że jesteśmy na tym świecie sami, wydawała się tak dojmująca, że nic nie mogło tego zmienić: ani mijane przez nas samochody, ani oświetlone budki telefoniczne, obok których przejeżdżaliśmy, ani audycja radiowa z wygłaszanym łagodnym głosem kazaniem. Brzmiała jak msza święta. Dźwięki tworzyły małe obrazki… jak na zakładkach do książek… i uderzały we mnie. Na jednym z nich była Maria z wielkim, groźnym aniołem, na innym Maria z małym, tłuściutkim dzieciątkiem Jezus, które na wszystkich pozostałych obrazach latało w kółko przy jej piersi. Nie miało skrzydeł, jakby nie działało na nie przyciąganie ziemskie. Na końcu zobaczyłam obraz samotnej Marii bez dzieciątka, którego nie było już pośród ludzi.
Leżałam na ziemi wpatrzona w ciemne korzenie drzew, które systematycznie przedzierały się do wód jeziora. Wszystko jakby stanęło w miejscu, dzięki czemu mogłam dostrzec każdy, nawet najpowolniejszy ruch. Korony drzew poruszały się w zwolnionym tempie, owady pełzały we wnętrzach kwiatków, krople wody spadały z gałęzi na ziemię i pękały, a gleba wchłaniała je błyskawicznie. Miniaturowe wodne perełki odrywały się nieskończenie wolno od lustra jeziora i ulatywały w powietrze. Było zimno, po nogach ściekały mi mocz, kał i krew. Wydawało mi się, że drzewa wiszą między człowiekiem a Bogiem, że wyciągają do nieba gałęzie, a ich korzenie wczepiają się w ziemię jak pazury smoka. W ziemi mieszkali zmarli, do których i ja miałam wkrótce dołączyć.
Było za późno na modlitwy i za późno, żeby prosić o pomoc. Mój czas nieubłaganie dobiegał końca.
– Na kolana – rozkazał myśliwy, więc klęknęłam w czarnej trawie. – Zawiążę ci oczy, tak będzie łatwiej.
– Jak chcesz – odparłam, choć nie bardzo wiedziałam, dla kogo miało to być łatwiejsze.
– Teraz cię uduszę, potem nie będziesz już mogła nic powiedzieć.
– Zrób to – odparłam. – I tak nie mam nic do powiedzenia.
To, co zostało z mojego ciała, myśliwy ćwiartuje na siedem kawałków, które wkłada do dwóch białych walizek. Głowę wrzuca do dołu na śmieci – jego powierzchnia ma taki sam różowawy kolor jak wymiociny. Dół znajduje się niedaleko jeziora, prowadzi do niego biegnąca przez las wąska ścieżka. Myśliwy zaznaczył to wszystko na starej mapie orientacyjnej. Stoi przez chwilę i rozgląda się po pulsującej, grząskiej powierzchni wysypiska, a potem wrzuca do tej mazi moją głowę. Nad wysypiskiem latają czarnozielone muchy i lśniące ważki. Moja głowa opada powoli na dno dołu, który nie jest zbyt głęboki. Ma najwyżej metr. Dopóki głowa się porusza, moje ciemne włosy sterczą nad nią jak spadochron. Nikt jej tu nie znajdzie, szybko zostanie strawiona przez kwasy. Przez cały czas wraca do mnie ten sam obraz. Widzę moje włosy zanurzone w wodzie. W momencie gdy głowa trafia na dno, unoszą się w górę, a po chwili układają we właściwy sposób.
Co potem? Myśliwy wraca ścieżką do samochodu. Po drugiej stronie jeziora zachodzi słońce. Zaczyna padać. Zawsze kochałam deszcz. Zawsze, to znaczy przez całe moje życie. Krótkie życie.

Myślałam, że zostawiłam świat za sobą, ale nagle do niego wróciłam i znowu zaglądam w jego wnętrze. Z daleka wygląda pięknie: delikatna błękitna atmosfera zawieszona wokół naszej planety. Trochę zużyta, ale nadal tam jest. Widzę chmury, które powoli płyną nad tym, co jest waszym niebem; widzę nagie jesienne drzewa, które wyciągają gałęzie do słonecznego światła, a jeszcze dalej czarną morską wodę wpływającą do Sztokholmu; lśni pośród szkierów jasnooleistą ciemnością, na jej powierzchni unoszą się przyklejone do niej pojedyncze jesienne liście. Świat jest nieruchomy jak na olejnych obrazach w Muzeum Narodowym. Dopiero z bliska widać, że na dole coś się porusza, że samoloty i ptaki przywiązane są do nieba, a ludzie do ziemi… Robaki pełzają w kwiatach i w oczach zmarłych.
Próbuję skupić się na tym, co nie sprawia bólu. Ulicą idzie chłopiec z balonikiem w ręku; balonik jest tak piękny, że chłopiec nie może oderwać od niego wzroku. Obserwuję zające, które nocą harcują na trawnikach przed wielkimi szpitalami. Moją uwagę przyciąga zwłaszcza światło, zmienia się jak w kalejdoskopie. Wszystkie te obrazy przynoszą mi pewne pocieszenie. Czasem podglądam jakąś parę, która namiętnie się kocha; wiem, że postępuję nieładnie, ale na szczęście nikt nie widzi, że tam jestem. Ładnie wyglądają, gdy tak leżą spleceni. Często zaglądam do szpitalnych sal, gdy z odległej wieczności przybywa dziecko, które chwilę potem zajmuje miejsce przy piersi mamy. Bardzo mi się podoba, że między matką a jej dzieckiem nadal istnieje stała więź. Niedawno obserwowałam, jak jakiś młodzieniec zatrzymał się o zmierzchu, żeby pomóc pijanej starej kobiecie, która leżała w ogrodzie Björna. Kiedy podnosił ją z ziemi, uwiesiła mu się na szyi jak śpiące dziecko. Zanim stamtąd odszedł, poczęstował ją papierosem. Na koniec oboje zaśmiali się z czegoś, czego nie usłyszałam. Zauważyłam jednak, jak wypełniający jej spękane, niebieskomatowe oczy strach ustępuje miejsca słabemu światłu; jej stara, zużyta dusza rozbłysła w blasku pierwszych promieni słońca. Pilnuję się, żeby nie za często obserwować zło. Już się na nie napatrzyłam.
Kiedyś nadchodzi dzień, gdy człowiek obojętnieje na to, co dzieje się na ziemi. Mnie też to czeka, ale do tego potrzeba czasu. Na razie nadal słyszę mnóstwo głosów, które jeszcze nie ucichły. Na przykład odległą gadaninę profesorów i kryminologów, prywatnych detektywów i dziennikarzy. Podobno człowiek umiera trzy razy. Ja umarłam pierwszy raz w lesie nad jeziorem, gdy pod naciskiem dłoni myśliwego przestało bić mi serce; drugi raz umarłam w chwili, gdy to, co ze mnie zostało, złożono w obecności Ivana i Rakshy do grobu na przykościelnym cmentarzu w Brommie. Za trzecim razem umrę, gdy ktoś ostatni raz wypowie moje imię na ziemi. Czekam więc na dzień, w którym się to stanie. Chciałabym, żeby głosy szybko ucichły. Nie lubię, gdy ktoś wypowiada moje imię… Pełza jak robaki w miejscu, gdzie kiedyś biło moje serce.
Czy jeśli powiem, kto mnie zabił, głosy umilkną? Nie sądzę, bo i tak nikt by mi nie uwierzył. Trudno jest oddzielić jasność od ciemności. Jeszcze trudniej jest wtedy, gdy ktoś został sam, skończył się czas i znikła przestrzeń. Staram się zrozumieć tę różnicę, miłość zawsze myliła mi się z obłędem, a niebo ze śmiercią. Przez długi czas myślałam, że narkotyki pochodzą od sił wyższych i są dla mnie czymś w rodzaju zadośćuczynienia za śmierć mojego młodszego brata. Teraz już tak nie uważam. Ja i mój młodszy brat poruszaliśmy się jak po ślepym torze. Kiedy byliśmy dziećmi, Eskil wszedł do rzeki i już z niej nie wyszedł. Po długim czasie zagłębiłam się w ciemność, żeby go odszukać, chociaż czasem dochodzę do wniosku, że uczyniłam to z innego powodu – bo nie miałam co ze sobą zrobić. A może wiedziałam, że nigdy go nie znajdę w tych niekończących się, krętych jak labirynt nocach? Zresztą to i tak bez znaczenia, bo ten drugi świat był już przede mną zamknięty. Tak czy inaczej, nasz ród wygasł, chociaż to też nie do końca prawda. Moim przedłużeniem są bowiem Valle i Solveig, chociaż żadne z nich nic nie wie o swoim pochodzeniu. Czasem w rysach ich twarzy widzę Rakshę, która pojawia się i znika równie szybko, jak szybko zachodzą zmiany na powierzchni wody. To dziwne, że tyle fantazjuję na temat Solveig. Przecież wcale jej nie znam i nigdy nie znałam. Zostało mi po niej tylko jedno wspomnienie: dwie godziny spędzone z nią na porodówce. Była ciepłą istotką, którą trzymałam na rękach. Łatwiej mi o niej myśleć niż o Valentinie, którego nazywaliśmy Valle, bo nigdy nie wyrządziłam jej krzywdy, ba, przez cały czas ją chroniłam i pilnowałam, żeby nie musiała ze mną przebywać. Zrobiłam dla niej jedyną rzecz, jaką byłam w stanie. Shane nigdy mi tego nie wybaczył.

Jesteśmy w lesie. Niebo nad nami przecinają czarne gałęzie drzew. Pomyślałam sobie, że to ciemne pęknięcia po błyskawicach, przejścia do innego świata, do którego wiózł mnie myśliwy.
– Tu jestem, Boże – szepnęłam. – Pomóż mi, bez względu na to, kim jesteś.
W lesie słychać było jedynie szmer wody. Płynęła ze wszystkich stron i miejsc: z jeziora, nieba i koron drzew. Czułam się trochę tak, jakbym patrzyła na to wszystko z góry albo wisiała w powietrzu jak drżący anioł. Moje zmysły przestały funkcjonować, zostały skorupy popękanych obrazów, przez które spoglądałam na świat: widziałam plecy myśliwego w wypłowiałej wiatrówce, tył jego dużej głowy i piegowate dłonie, którymi obejmował szyję dziewczyny. Leżała rozciągnięta na trawie porastającej ciemną powłokę ziemi. Wyglądało to tak, jakby ziemia zamierzała ich pochłonąć. Myśliwy wczepił się w dziewczynę jak jakiś wielki chrząszcz.
– Ja tylko chcę być blisko ciebie – szepnął. Usłyszałam go, chociaż unosiłam się nad nim. Nadal żyłam, ale już ulatywałam.
Potem straciłam słuch. Piękna sprawa, bo znalazłam się w wypełnionym ciszą świecie. Pozbawiona słuchu łatwiej dostrzegałam to, co mnie otaczało, jakby świat nagle się rozjaśnił, a kolory stały się bardziej intensywne. Pomyślałam, że być może świat wypełnił się wodą, bo od tego momentu wszystko przebiegało powoli. Czas zwolnił, bogowie wstrzymali oddech.
Z kwiatów i koron drzew płynęły piekielne obrazy, które odnosiły się do mnie. Ale wcale ich nie chciałam. Przypominały szybko podświetlane i równie szybko gasnące przybrudzone urywki filmów. Spadały z drzew jak płonące lepy na muchy. Zamknęłam oczy, ale i tak widziałam obrazy wystrzeliwane w moim kierunku jak z projektora. Cała od nich pojaśniałam. Na jednym z nich trzymałam Vallego przy piersi i patrzyłam na niego. Na drugim Nanna jechała na rowerze, gdy spadł pierwszy śnieg. Potem ten fragment się skończył i zobaczyłam las. Myśliwy wszedł w leżącą na ziemi dziewczynę… to znaczy we mnie… wbił się w ciemny otwór między jej udami i zacisnął dłonie wokół jej szyi, jakby zakładał jej gorset. Poczułam, jak przetacza się przeze mnie burza, być może to dlatego wokół mnie zrobiło się tak cicho. Ujrzałam samotnego motyla, który zataczał kręgi w czarnej trawie obok myśliwego i dziewczyny. Na pewno był to śnieżny motyl, bo miał białe ubarwienie. Czy istnieją śnieżne motyle? Czy w ogóle istnieją motyle? Czy nadal istnieje świat?
Tak, świat wciąż istniał, podobnie jak istniały moje kręgi szyjne – duże, kanciaste paciorki. Tworzyły kręgosłup, który kiedyś należał do mnie, a teraz był złamany. Nadal miałam ścięgna, ale były pozrywane. Miałam też tchawicę, przez którą przez cały czas przepływało powietrze… To zużyte wychodziło z płuc myśliwego i wpadało do moich, tworząc mieszankę dwutlenku węgla, gorąca i żądzy krwi. Moje płuca wypełniała czarna krew. Miałam na sobie ludzkie ciało, które było tak ciężkie, że wydawało mi się wprost nieludzkie. Ale było jak najbardziej ludzkie i mocno przyciskało mnie do ziemi. Wiedziałam, że już wkrótce też zamienię się w ciemną, zimną glebę, w której będzie się roić od robactwa. Bardzo chciałam, żeby coś – na przykład coś ciężkiego albo gruby sznur wokół nadgarstków i kostek – przytrzymywało mnie na ziemi, żeby nie pozwalało mi się z niej ruszyć. Ale na pewno nie chodziło mi o coś takiego – las i myśliwego. A może właśnie na to od dawna czekałam? Może tęskniłam za drogą, która wyprowadzi mnie z tego świata i doprowadzi do czarnej szczeliny, która nagle się otworzy i mnie pochłonie?
Obserwowałam, jak chmura zderza się z koroną drzew, a gałęzie rozrywają ją na strzępy; widziałam źrenicę oka, która drżała jak igła kompasu; widziałam drzewko nad strumieniem, zasadzone przez Rakshę w dniu, w którym przyszłam na świat. Kiedyś musiała tędy przejść potężna burza, bo drzewko wisiało zawieszone między niebem a ziemią. Rosło w czarnej ziemi, gałęziami w dół, podczas gdy korzenie wyciągały się ku jasnemu niebu. Gałęzie, które przytrzymywały się wnętrza ziemi, przypominały żyły w łożysku płodu albo arterie wypełnione ciemną, śmiertelną cieczą.
Zobaczyłam Vallego, który raczkował w pieluszce po placu Sergela. W górze unosił się drapieżny ptak, który czekał, aż ludzie oddalą się z tego miejsca. Widziałam też siebie: siedziałam przy stoliku w Burger Kingu i czekałam na dilera. Nagle z nieba spadł wielki ptak, pochwycił w szpony moje dziecko i poszybował z nim w górę.
Kiedy odzyskałam oddech, znowu spadłam na ziemię i zobaczyłam świat od dołu. Ujrzałam niebo, które rozciągało się od jednego filaru do drugiego, i promyki światła przebijające przez korony drzew w postaci złotych pasemek. Myśliwy zwolnił na chwilę chwyt i świat powrócił do poprzedniej wersji – z motylami, wypalonymi dmuchawcami i postrzępionym, poszatkowanym światłem. Nagle mężczyzna wyjął nóż, który zalśnił w jego dłoni jak lusterko. Nóż był rzeźnicki albo myśliwski i sam diabeł raczy wiedzieć, czy na jego widok nie padłam wtedy na kolana, żeby się pomodlić. Tuż przed śmiercią, gdy strach i ból stają się nie do wytrzymania, ścigana ofiara doświadcza nagłego znieczulenia. Ten mechanizm dotyczy podobno zarówno ludzi, jak i zwierząt. Jeśli bowiem na wszystko jest już za późno i nie ma sensu się bronić, strach i rozpacz przybierają formę łagodnej, znieczulającej cieczy, która rozchodzi się w żyłach jak mgła.
Tak samo było na początku z narkotykami. Kiedy brunatna ciecz zaczynała krążyć w moich żyłach, działo się ze mną coś, co przypominało tę ostatnią chwilę życia pod jego dłońmi, gdy wszystko nagle umilkło, a ja przestałam się bronić. W ślad za buzującą we mnie czarodziejską cieczą znikło poczucie podległości i braku godności, bycia nikim i niczym, szkodliwym robakiem, którego należy wytępić. Jeśli bowiem na świecie nie ma już żadnej nadziei, znieczulamy ciało i strach znika, jakby nigdy nie istniał… strach, który dniem i nocą ściga człowieka, gdy ten tuż przed śmiercią szybuje jak skrawek nieba.
Byłam młoda i znajdowałam się u progu czegoś nowego, ale przez cały czas miałam mocne przeświadczenie, że dotarłam do końca drogi i stoję tuż nad urwiskiem, z którego zaraz spadnę. Niepotrzebna, bezbronna, słaba, nieprzydatna… Typowy produkt miesiąca, jedna spośród całej masy kobiet urodzonych w latach pięćdziesiątych, które nikomu nie były do niczego potrzebne, więc pewnego dnia musiały zniknąć bez śladu. Nikt nie będzie za nimi tęsknił.

Szliśmy ścieżką przez las, ostatni odcinek był wąski i kamienisty. W pewnej chwili drzewa się skończyły i ujrzałam jezioro, które na tle otoczenia wyglądało jak lśniące lustro. Co wtedy pomyślałam? Że tu umrę i tu będzie mój grób?
Deszcz lał się na drzewa, które stały tam od stu lat albo dłużej. Ich własny świat był niemy i powolny. Wprawdzie widziały, co działo się w świecie ludzi, ale nie mogły zareagować. Gdybym poprosiła myśliwego, abyśmy przed dotarciem nad srebrne jezioro zatrzymali się koło przydrożnej budki telefonicznej, z której mogłabym wykonać ostatnią rozmowę, weszłabym między zaparowane szyby i zdjęła z widełek czarną słuchawkę. Potem – wstrząsana urywanym, rzężącym oddechem – stałabym z cieknącym nosem i spływającą z ust śliną, zalana łzami i pełna strachu wbijającego mi w kręgosłup zimne szpony. Gdyby w tym momencie sygnał w słuchawce nagle ucichł i gdyby się okazało, że to Raksha odebrała w swoim mieszkaniu przy Svartviksvägen, położonym według mapy zaledwie kilka kilometrów od tego miejsca, a w rzeczywistości w odległości całego świata, prawdopodobnie wypuściłabym słuchawkę z ręki i zostawiłabym ją, żeby wisiała w tej pozycji. Potem usłyszałabym, jak Raksha coś do mnie woła. Co mogłabym jej powiedzieć? „Mamo… mamo… nie wiem, gdzie jestem”?
Dawno temu, gdy w dzieciństwie dzwoniłam do Rakshy z budki przed kościołem i kurczowo ściskałam w dłoni dużą czarną słuchawkę, czułam się tak, jakby mieściło się w niej całe życie, jakbym nie mogła oddychać, gdybym nie usłyszała jej głosu. W takich chwilach bicie jej serca słychać było tylko w tamtej budce i nigdzie indziej. Raksha wyjechała do Sztokholmu, podczas gdy Ivan leżał na kuchennej kanapie i pogrążał się w coraz większej samotności. Mnie został tylko jej głos – docierał do mnie biegnącymi głęboko pod ziemią przewodami, w mieście, w którym w przyszłości miałyśmy zamieszkać same, bez Ivana. Tym razem było już jednak za późno, nie miałam odwrotu. Spływające po szybach krople deszczu były wielkie jak plwocina i nienaturalnie powoli ześlizgiwały się po prążkowanych szybach. Potem spadały na ziemię, zderzały się z nią i rozpadały.
Latem całe to zatęchłe miejsce, porośnięte prastarymi drzewami z ich ciężkimi od wody koronami, wyglądało przerażająco. Myśliwy siedział nieruchomo w samochodzie, jakby wsłuchiwał się w wewnętrzny głos, który zagłuszał muzykę z radia. Pewnie nawet nie przyszło mu do głowy, że mogłabym mu uciec do lasu i zniknąć; reflektory rozświetlały otaczający nas deszczowy świat, a pełzająca mgła pochłaniała wszystko oprócz nas: miasto, ludzi i przyszłość, która zastygła w bezruchu. W pewnym momencie myśliwy wyłączył radio, ale dalej siedzieliśmy w samochodzie. Słychać było tylko pracujące wycieraczki i ciepły szum silnika. W niektórych miejscach niebo wisiało tak nisko, że można było odnieść wrażenie, że korony drzew znikły w chmurach. Dawno temu próbowałam wyciągnąć ręce, żeby dotknąć Eskila w niebie.
Gdybym tylko nadal mogła podążać swoją drogą… Biegnij, moje serce, biegnij jak zwierzę przez las… Przecież to wciąż możliwe… W niektórych miejscach, między ciężkimi od deszczu drzewami, rozbłysło słońce. Myśliwy otworzył drzwi, spojrzał na mnie nieprzeniknionym wzrokiem, a potem zerknął w kierunku lasu. Gdybym w tym momencie pobiegła, mogłabym zniknąć między drzewami. Problem polegał jednak na tym, że nie miałam dokąd uciec. Las kiedyś by się skończył i stanęłabym na skraju drogi, a on by za mną pojechał, złapał i zawiózł z powrotem nad brzeg srebrnego jeziora koło dołu na śmieci. Zostałam więc w samochodzie, który lśnił na biało w słabym, brunatnym świetle nadciągającym nad okolicę wraz z letnimi deszczami.
– Chodź – powiedział.
Prawda była taka, że nawet gdyby czas przestał płynąć i miałabym do kogo zadzwonić, na przykład do Rakshy, Shane’a albo jakiegoś anioła, i tak nie wiedziałabym, o czym z nimi porozmawiać. Czy mogłabym im teraz powiedzieć coś, czego nie udało mi się powiedzieć wcześniej? Może znalazłam się u kresu drogi… zdecydowanie za wcześnie… na tej błotnistej ścieżce biegnącej skrajem nieznanego lasu także dlatego, że zabrakło mi słów na to, czym byłam i skąd przyszłam? Było we mnie cicho i głucho, nad sobą miałam jedynie nagie, odsłonięte niebo, a od spodu niewzruszoną i nieubłaganą siłę przyciągania, która ciągnęła mnie w dół.

Mamo… mamo… nie wiem, gdzie jestem.
– To ty?
– Tak, to ja.
– Gdzie jesteś?
– W lesie.
– Musisz mi powiedzieć, gdzie jesteś, bo inaczej nie będę mogła ci pomóc.
– Ale ja właśnie nie wiem, gdzie jestem.
– Dlaczego nie?
– Już mówiłam: bo nie wiem, gdzie jestem.
– Co widzisz wokół siebie?
– Padający deszcz i potężne, ciemne, prastare drzewa. Trochę dalej jest jezioro. I ptaki, które drą się na cały głos. Żadnych drogowskazów…
– Tylko się teraz nie rozłączaj.
– Chciałam tylko usłyszeć twój głos. Nic więcej.

 
Wesprzyj nas