Powieść, która jest zarówno wspaniałą odą na cześć zagrożonego świata przyrody, jak i zapierającą dech w piersiach historią o tym, jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć dla ludzi, których kochamy.


MigracjeFranny Stone zawsze była wędrowczynią. Kiedy jej ukochana dzika przyroda zaczyna znikać, Franny przybywa do Grenlandii z jedną misją: znaleźć ostatnie na świecie stado rybitw popielatych i wyruszyć za nimi na ich ostatnią migrację.

Przekonuje Ennisa Malone´a, kapitana statku Saghani, aby wziął ją na pokład i zjednuje sobie ekscentrycznych członków jego załogi obietnicą, że śledzone przez nią ptaki zaprowadzą ich do ryb.

W miarę jak Saghani zmierza na południe, nowi towarzysze Franny zaczynają rozumieć, że skrywa ona wiele mrocznych tajemnic: nocne lęki, niewysłane listy i obsesję, która nakazuje jej ścigać rybitwy za wszelką cenę.

Kiedy historia jej przeszłości zaczyna się odsłaniać, Ennis z załogą muszą zadać sobie pytanie, za czym tak naprawdę podąża Franny… i przed czym ucieka…

***

«Migracje» to jedna z najpiękniejszych i najbardziej przejmujących książek, jakie czytałam. To wyjątkowa fabuła napisana przez bardzo utalentowaną pisarkę.
Emily St. John Mandel

Charlotte McConaghy
Migracje
Przekład: Maciej Muszalski
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 9 grudnia 2020
 
 

Migracje


CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Zwierzęta wymierają. Wkrótce będziemy tu sami.
Jakiś czas temu mój mąż odkrył kolonię nawałników burzowych na skalistym wybrzeżu nieokiełznanego Atlantyku. Tej nocy, kiedy mnie tam zabrał, nie wiedziałam, że to jedne z ostatnich ptaków tego gatunku. Wiedziałam tylko, że potrafią być groźne w swoich nocnych jaskiniach i odważne, kiedy nurkują w spowitej światłem księżyca wodzie. Spędziliśmy z nimi trochę czasu, przez tych kilka mrocznych godzin byliśmy w stanie udawać, że jesteśmy tacy jak one – dzicy i wolni.
Jakiś czas temu zwierzęta zniknęły, w rzeczywistości, nie tylko w ostrzeżeniach przed posępną przyszłością, lecz także tu i teraz, w masowych zagładach, które mogliśmy zobaczyć i odczuć. Któregoś razu postanowiłam śledzić ptaka przelatującego nad oceanem. Może liczyłam na to, że zaprowadzi mnie tam, dokąd uciekały wszystkie ptaki tego gatunku. Ptaki, które, jak nam się wydawało, zostały przez nas całkiem wybite. Może sądziłam, że odkryję okrutny powód, dla którego zawsze porzucam ludzi i miejsca. A może tylko miałam nadzieję, że ostatnia wędrówka tego ptaka wskaże mi miejsce, które uznam za swoje.
Jakiś czas temu to właśnie ptaki dały początek dzikszej wersji mnie.

GRENLANDIA
OKRES LĘGOWY

To czysty łut szczęścia, że widzę, jak to się dzieje. Jak przecina skrzydłem cienką niczym włos żyłkę, a koszyk delikatnie się na niej zamyka.
Prostuję plecy.
Ona w pierwszej chwili nie reaguje. Jakimś sposobem wie jednak, że nie jest już wolna. Świat wokół niej uległ zmianie, lekkiej, a może ogromnej.
Podchodzę powoli, żeby jej nie wystraszyć. Wiatr wyje, szczypie mnie w nos i policzki. Inne ptaki z jej gatunku siedzą na lodowych skałach i krążą w powietrzu, ale mają dobry refleks i sprawnie mnie unikają. Śnieg chrupie mi pod butami, widzę kryzę jej piór, niepewne pierwsze machnięcie, tę chwilę, jakby się zastanawiała: „Czy uda mi się uwolnić?”. Gniazdo, które zbudowała z partnerem, jest prymitywne – to ledwie zbieranina trawy i gałązek wetkniętych w szczelinę skalną. Już go nie potrzebuje – młode same nurkują po jedzenie – ale i tak wraca do niego, jak każda matka, która nie potrafi odpuścić. Wstrzymuję oddech, wędruję ręką w kierunku koszyka, żeby go podnieść. Ona wykonuje tylko jedno machnięcie, w nagłym przypływie buntu, a zaraz potem moja zimna dłoń zamyka się na jej ciele i zatrzymuje ruch skrzydeł.
Muszę teraz działać szybko. Ćwiczyłam to, więc moje palce zręcznie zaciskają jej opaskę na nodze i przesuwają po stawie w stronę górnego odcinka poniżej piór. Z dzioba wydobywa się dźwięk, który znam aż za dobrze – sama wydaję go w snach prawie każdej nocy.
– Przepraszam, już prawie skończyłyśmy, prawie skończyłyśmy.
Zaczynam drżeć, ale nie przerywam. Za późno na to, kiedy już się jej dotknie, zaobrączkuje ją, przylgnie się do niej swoją ludzką postacią. Jakże wiele w tym wszystkim wrogości.
Plastik zaciska się na jej nodze, mocuje lokalizator. Jedno mrugnięcie świadczy o tym, że nadajnik działa. Już mam ją wypuścić, gdy nagle nieruchomieje, a wewnątrz dłoni czuję bicie jej serca.
To mnie zatrzymuje. Pat, pat, pat. Szybkie i delikatne.
Dziób ma tak czerwony, jakby zamoczyła go we krwi. W mojej głowie to nadaje jej siłę. Wkładam ją z powrotem do gniazda i odchodzę, zabierając ze sobą klatkę. Chcę, żeby eksplodowała wolnością, chcę widzieć w jej skrzydłach furię i rzeczywiście ją dostrzegam. Kiedy się unosi, wygląda cudownie. Widzę czerwone stopy harmonizujące z dziobem. Aksamitną czarną czapeczkę. Bliźniacze ostrza ogona i skrzydeł, ostrość krawędzi, ich elegancję.
Patrzę, jak krąży w powietrzu, próbując zrozumieć nową część ciała. Lokalizator nie krępuje jej ruchów – jest wielkości paznokcia mojego małego palca i bardzo lekki – ale ona go nie lubi. Nagle rzuca się na mnie z góry, wydając przeraźliwy wrzask. Podekscytowana rozciągam usta w uśmiechu i robię unik, żeby ochronić twarz. Ona jednak nie nurkuje ku mnie po raz drugi. Wraca do gniazda i mości się w nim, jakby nadal było tam jajko, które musi chronić. Dla niej ostatnie pięć minut w ogóle się nie wydarzyło.
Jestem tu sama od sześciu dni. Zeszłej nocy smagany wiatrem i deszczem namiot, w którym nocowałam, zwiało do morza. Kilkanaście razy dziobnęły mnie w głowę i dłonie ptaki nazywane największymi podniebnymi ochroniarzami. Nagrodą za moje starania było jednak zaobrączkowanie trzech rybitw popielatych. To i mnóstwo soli w żyłach.
Przystaję na szczycie wzniesienia, żeby spojrzeć raz jeszcze, a wiatr na chwilę się uspokaja. Rozciągający się wokół lód, otoczony czarno-białym oceanem i odległym szarym horyzontem, oślepia. Wielkie fragmenty błękitnego lodu leniwie przepływają obok, nawet o tej porze roku, w samym sercu lata. Biel nieba i ziemi dopełnia kilkanaście rybitw popielatych. Ostatnich, może nawet na całym świecie. Gdybym była w stanie gdziekolwiek się zatrzymać na dłużej, niewykluczone, że wybrałabym to miejsce. Ale ptaki tu nie zostaną i ja też nie zostanę.
W moim samochodzie panuje błogosławione ciepło, ogrzewanie pracuje na całego. Trzymam zmarznięte ręce nad wywietrznikiem i czuję szczypanie na skórze. Na fotelu pasażera leży teczka z papierami. Zaczynam je przerzucać w poszukiwaniu nazwiska. Ennis Malone. Kapitan statku rybackiego Saghani.
Sprawdziłam siedmiu kapitanów z ich siedmioma statkami i sądzę, że uporczywie obłąkana część mnie chciała, żeby zawiedli, gdy tylko zobaczyłam, jak się nazywa ostatni statek. Saghani – inuickie słowo oznaczające kruka.
Sprawdzam fakty, które udało mi się ustalić. Malone urodził się na Alasce czterdzieści dziewięć lat temu. Jest mężem Saoirse i ma z nią dwoje dzieci. Jego kuter jest jednym z ostatnich upoważnionych do połowu śledzia atlantyckiego. Kapitan łowi z siedmioosobową załogą. Według harmonogramu portu Saghani powinien być zacumowany w Tasiilaq przez dwie kolejne noce.
Ustawiam Tasiilaq w GPS-ie i powoli ruszam zimną szosą. Dotarcie do miasta zajmie cały dzień. Zostawiam za sobą koło podbiegunowe i ruszam na południe, zastanawiając się, czy dobrze robię. Wszyscy kapitanowie, których prosiłam, odmówili. Nie tolerują na pokładzie niewyszkolonych obcych. Nie lubią, kiedy się zakłóca ich zwyczaje, zmienia trasy – nauczyłam się, że marynarze to przesądna rasa. Stworzenia żyjące według szablonu. Zwłaszcza dziś, gdy ich styl życia jest zagrożony. Podczas gdy my nieprzerwanie zabijamy zwierzęta w powietrzu i na lądzie, rybacy niemal doszczętnie opróżnili z ryb morza i oceany.
Na myśl o tym, że mam być na pokładzie jednej z tych bezwzględnych jednostek z ludźmi, którzy pustoszą ocean, cierpnie mi skóra, ale nie mam już wyboru, kończy mi się czas.
Po mojej prawej rozciąga się zielone pole, naznaczone tysiącem białych plam – początkowo zdaje mi się, że to łodygi bawełny, ale to tylko pęd samochodu rozmazuje krajobraz. Tak naprawdę są to polne kwiaty w kolorze kości słoniowej. Po lewej widzę wzburzone ciemne morze. Zupełnie inny świat. Mogłabym zapomnieć o swojej misji, spróbować zwalczyć przymus, który odczuwam. Znaleźć sobie wiejski domek i się w nim rozgościć. Uprawiać ogródek, chodzić na spacery i przyglądać się, jak ptaki powoli znikają. Ta myśl przemyka mi przez głowę, jest niestała. Wiem, że słodycz zmieniłaby się w kwas i nawet tak wielkie niebo jak to wkrótce zaczęłoby przypominać klatkę. Nie zostanę. Nawet gdybym była w stanie, Niall nigdy by mi tego nie wybaczył.
Rezerwuję tani pokój w hotelu i rzucam dobytek na łóżko. Podłogę pokrywa brzydki żółty dywan, ale za to mam widok na wody fiordu, wzbierające u podnóża pagórka. Za nimi piętrzą się szare góry, poprzecinane żyłkami śniegu. Kiedyś było go więcej. Świat się ocieplił. Kiedy mój laptop się uruchamia, przemywam spoconą twarz i szoruję pokryte osadem zęby. Prysznic mnie przyzywa, ale najpierw muszę zanotować w dzienniku swoją aktywność.
Zapisuję informację o zaobrączkowaniu trzech rybitw i wstrzymując ze zdenerwowania oddech, uruchamiam program śledzący. Na widok mrugających czerwonych światełek rozpływam się w uczuciu ulgi. Nie miałam pojęcia, czy to zadziała, ale oto one: trzy ptaszki, które chcą odlecieć na zimę na południe i, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zabrać mnie ze sobą.
Kiedy już jestem umyta, wyszorowana i ciepło ubrana, wpycham kilka papierów do plecaka i wyruszam, po drodze przystając przy młodej recepcjonistce i pytając ją, gdzie jest najlepszy pub. Recepcjonistka myśli, prawdopodobnie nad tym, jaką rozrywkę zaproponować komuś w moim przedziale wiekowym, aż w końcu poleca mi sprawdzić bar portowy.
– Jest też Klubben, ale myślę, że tam będzie dla pani zbyt… szybko – mówi i chichocze.
Odpowiadam uśmiechem i czuję się jak skamielina.
Spacer po pagórkowatym Tasiilaq jest cudowny. Na nierównym terenie przycupnęły kolorowe domki – czerwone, niebieskie i żółte – silnie kontrastujące z zimowym światem wokół. Poznaczyły wzniesienia jak wesołe zabawki; pod okiem tych władczych gór wszystko wydaje się mniejsze. Niebo to zwykłe niebo, a jednak tutaj jest czymś więcej. Jest większe. Przez chwilę patrzę na góry lodowe płynące wodami fiordu. Nie mogę przestać myśleć o rybitwie i jej sercu bijącym w mojej dłoni. Nadal czuję postukiwanie: pat, pat, pat, a kiedy przyciskam dłoń do klatki piersiowej, wyobrażam sobie nasze tętna. Nie czuję za to własnego nosa, więc ruszam do baru. Mogłabym postawić wszystko, co mam (czyli obecnie niewiele) na to, że jeśli w mieście cumuje statek rybacki, członkowie załogi będą chcieli spędzić każdą wolną chwilę na rajdzie po barach.
Choć jest już późny wieczór, słońce nadal mocno świeci – o tej porze roku nie zajdzie do końca. Przed barem, oprócz kilkunastu drzemiących psów przywiązanych do rur, widzę również starego człowieka opierającego się o ścianę. To miejscowy, bo nie ma kurtki, a jedynie T-shirt. Od samego patrzenia robi mi się zimno. Podchodząc do niego, zauważam coś na chodniku. Kucam i podnoszę portfel.
– To pański?
Kilka psów się budzi, posyłają mi nieodgadnione spojrzenia. Mężczyzna robi to samo, a ja zdaję sobie sprawę, że jest młodszy, niż myślałam, a poza tym bardzo pijany.
– Uteqqissinnaaviuk?
– Yy… Przepraszam. Ja tylko… – Ponownie unoszę portfel.
Mężczyzna go dostrzega i rozjaśnia się w uśmiechu. Zaskakująco serdecznym.
– Czyli po angielsku?
Kiwam głową.
Mężczyzna bierze ode mnie portfel i wsuwa go do kieszeni.
– Dzięki, skarbie – mówi. To Amerykanin. Jego głos jest głęboki, stłumiony i dudniący, przybiera na sile.
– Proszę tak mnie nie nazywać – mówię cicho i ukradkiem obrzucam go uważniejszym spojrzeniem. Spod przyprószonych siwizną włosów i gęstej czarnej brody wyziera człowiek prawdopodobnie mocno po czterdziestce, ale nie około sześćdziesiątki, jak uznałam na pierwszy rzut oka. Jego jasne oczy są otoczone zmarszczkami. Jest wysoki i pochylony, jakby przez całe życie próbował nie być. Składa się z wielkich elementów. Wielkich dłoni i stóp, ramion i klatki piersiowej, nosa i brzucha.
Lekko się kiwa.
– Pomóc panu gdzieś dojść?
Na te słowa uśmiecha się ponownie. Otwiera mi drzwi, a potem zamyka je za nami.
W małym przedsionku zdejmuję płaszcz, szalik, czapkę i rękawiczki i wieszam je tak, aby były przygotowane na wyjście. W takich śnieżnych krajach jak ten zdejmowanie ciepłych rzeczy to cały rytuał. W barowym zgiełku siedzi kobieta i gra na pianinie muzykę lounge. Pośrodku znajduje się kominek z trzaskającym ogniem. Mężczyźni i kobiety siedzą przy stolikach i na sofach pod wysokim sufitem i ciężkimi drewnianymi belkami, a w rogu kilku chłopaków gra w bilard. Jest tu nowocześniej niż w większości niewątpliwie uroczych pubów, które odwiedziłam od przyjazdu na Grenlandię. Zamawiam kieliszek czerwonego wina i przechodzę do wysokich stołków przy oknie. Z tego miejsca ponownie widzę fiord, dzięki czemu łatwiej mi przebywać w pomieszczeniu. Nie jestem dobra w przebywaniu w pomieszczeniach.
Skanuję wzrokiem stałych klientów, szukam grupki mężczyzn, którzy wyglądaliby na załogę statku rybackiego Saghani. Nikt szczególnie się nie wyróżnia – w jedynej wystarczająco licznej grupie mężczyźni i kobiety grają w Trivial Pursuit i piją stouta.
Ledwo wypijam łyk zbyt drogiego wina, które kupiłam, kiedy ponownie go dostrzegam, tego człowieka, którego spotkałam przed barem. Stoi na brzegu, wiatr smaga mu brodę i nagie ramiona. Obserwuję go z zaciekawieniem, aż w końcu widzę, że wchodzi prosto do wody i znika pod powierzchnią.
Ześlizguję się ze stołka, prawie przewracając przy tym kieliszek wina. Nie ma żadnego znaku, który świadczyłby o tym, że mężczyzna wróci na powierzchnię. Teraz. Albo teraz. Albo teraz. Boże, naprawdę nie wraca. Otwieram usta do krzyku i gwałtownie je zamykam. Zamiast krzyknąć, zaczynam biec. Przez drzwi i w dół drewnianymi schodami – tak śliskimi od lodu, że prawie ląduję na tyłku na zimnej, błotnistej brei przy brzegu. W pobliżu rozlega się wysokie, paniczne ujadanie psa.
Ile czasu potrzeba, aby zamarznąć na śmierć? W takiej wodzie niewiele. A on nadal nie wypłynął z powrotem na powierzchnię.
Nurkuję w fiordzie i…
Och.
Moja dusza wylatuje, wyssana przez pory skóry.
Zimno jest znajome i bezlitosne. Na chwilę chwyta mnie i wciąga do celi, malowanej kamiennej celi, którą znam niczym kochanka, bo spędziłam w niej cztery lata, a ponieważ chłód wysyła mnie tam z powrotem, spędzam zbyt wiele cennych sekund na życzeniu sobie, żebym umarła, żeby to wszystko po prostu się skończyło, i to już, nie mogę dłużej czekać, nie ma takiej cząstki mnie, która nie byłaby skończona…
Kiedy ostrość widzenia wraca, jest jak cios w płuca. „Ruszaj się!”, rozkazuję sobie. Zawsze dobrze sobie radziłam z zimnem, pływałam w takiej temperaturze dwa razy dziennie, ale tak dawno, że zapomniałam, stałam się mało wytrzymała. Wymachując nogami, wypycham swoje przesiąknięte wodą warstwy w kierunku wielkiego ciała pode mną. Ma zamknięte oczy i siedzi na dnie fiordu w niepokojącym bezruchu.
Powoli wyciągam ku niemu ręce, żeby zacisnąć mu je wokół pach. Odbijam się od dna i trzymając go w mocnym uścisku, ciągnę na powierzchnię. Teraz się porusza, bierze wielki haust powietrza i swobodnie brodzi ze mną w ramionach, jakby to on uratował mnie, a nie odwrotnie. Jak to się, u licha, stało?
– Co ty robisz? – dyszy.
Przez chwilę brakuje słów, jest mi tak zimno, że aż czuję ból.
– Topiłeś się.
– Chciałem tylko się zanurzyć, żeby wytrzeźwieć!
– Co? Nie, ty… – Podciągam się wyżej na brzeg. Sytuacja dociera do mnie powoli. Zęby szczękają mi tak mocno, że kiedy zaczynam się śmiać, na pewno wyglądam jak wariatka. – Myślałam, że potrzebujesz pomocy.
Nie potrafię do końca przywołać rozumowania, które doprowadziło mnie do tego momentu. Jak długo czekałam, zanim zaczęłam biec? Jak długo on był pod wodą?
– Po raz drugi dzisiejszego dnia – mówi. A potem dodaje: – Przepraszam. Powinnaś się ogrzać, skarbie.
Z baru wychodzą kolejni ludzie, żeby sprawdzić, o co to zamieszanie. Tłoczą się na balkonie i wyglądają na zdezorientowanych. Ach, co za upokorzenie. Ponownie wybucham śmiechem, ale brzmi bardziej jak charkot.
– Wszystko dobrze, szefie? – krzyczy ktoś z australijskim akcentem.
– W porządku. Nieporozumienie.
Pomaga mi stanąć na nogi. Zimno jest wewnątrz mnie i… o cholera, co za ból. Czułam już kiedyś takie zimno, ale nie przez długi czas. Jakim cudem on tak dobrze je znosi?
– Gdzie się zatrzymałaś?
– Tak długo byłeś pod wodą.
– Dobre płuca.
Potykając się, wchodzę pod górę.
– Rozgrzeję się.
– Potrzebujesz…
– Nie.
– Hej!
Zatrzymuję się i zerkam przez ramię.
Ma sine ręce i usta, ale wyraźnie nic sobie z tego nie robi. Spotykamy się wzrokiem.
– Dzięki za ratunek.
Salutuję mu.
– Polecam się.
Nawet pod strumieniem wody z prysznica tak gorącym, jaki tylko można ustawić, nadal marznę. Moja skóra jest czerwona jak przy oparzeniu, ale nic nie czuję. Tylko mrowienie dwóch palców prawej stopy – jakby ciepło wróciło. To dziwne, bo kilka lat temu mi je amputowano. Często czuję te fantomowe palce. Teraz jednak nie daje mi spokoju coś innego – świadomość, że z taką łatwością wróciłam myślami do celi. Jestem przerażona tym, jak łatwo było zanurkować w wodzie, zamiast zacząć wołać o pomoc.
Mój instynkt topielca.
Kiedy mam już na sobie każdą posiadaną sztukę odzieży, znajduję kartkę i długopis, siadam przy pokrzywionym stoliku i piszę nieporadny list do męża.
Cóż, stało się. Narobiłam sobie tyle wstydu, że teraz nie ma już odwrotu. Cała wioska patrzyła, jak dziwna cudzoziemka wbiega do lodowatego fiordu i z niewyjaśnionych przyczyn napastuje człowieka, który zajmował się swoimi sprawami. Przynajmniej będzie ciekawa historia.

Nawet nie próbuj używać tego jako kolejnego pretekstu, aby kazać mi wracać do domu.
Tego ranka zaobrączkowałam trzeciego ptaka i opuściłam teren lęgowy. Straciłam namiot i prawie straciłam głowę. Ale śledzenie działa, a poza tym znalazłam człowieka z wystarczająco dużym statkiem, aby podołał podróży, więc zostanę w Tasiilaq i spróbuję go przekonać, żeby mnie zabrał. Nie jestem pewna, czy dostanę kolejną szansę, i nie wiem, jak zmusić świat do spełniania moich oczekiwań. Nigdy nie robi tego, czego bym chciała. To miejsce sprawia, że człowiek jest bardzo świadomy własnej bezbronności. Nigdy nie miałam nad Tobą żadnej władzy i z całą pewnością nie mam jej nad ptakami, a tym bardziej nad swoimi stopami.
Szkoda, że cię tu nie ma. Ty potrafisz przekonać wszystkich do wszystkiego.

Przerywam i wpatruję się w nagryzmolone słowa. Naniesione na kartkę wydają się głupie. Jakimś sposobem po dwunastu latach gorzej mi idzie wyrażanie tego, co czuję, a nie powinno tak być – przynajmniej z człowiekiem, którego kocham najbardziej ze wszystkich.

Woda była taka zimna, Niall. Myślałam, że mnie zabije. Przez chwilę pragnęłam, aby tak się stało.
W jaki sposób znaleźliśmy się w tym punkcie?
Tęsknię za Tobą. To jedno wiem. Napiszę jutro.
F x

Wkładam list do koperty i ją adresuję, a potem umieszczam z innymi, których jeszcze nie wysłałam. Wraca mi czucie w kończynach, w żyłach wyczuwam nieregularny puls – zapewne mariaż podniecenia i desperacji. Żałuję, że nie ma określenia na to uczucie. Znam je tak dobrze, że może powinnam sama wymyślić dla niego nazwę.
Tak czy inaczej, noc jest wczesna, a ja mam robotę do wykonania.
Nie jestem pewna, kiedy zaczęłam marzyć o pokonaniu tej drogi ani kiedy to marzenie stało się taką samą częścią mnie jak odruch oddychania. Już dawno, a przynajmniej mam takie poczucie. Nie podsycałam tego sama, a pochłonęło mnie w całości. Z początku jako niemożliwa, głupia fantazja, kaprys, aby załatwić sobie miejsce na łodzi rybackiej i skłonić jej kapitana do zabrania mnie tak daleko na południe, jak to tylko możliwe – pomysł, aby śledzić migrację ptaka, najdłuższą naturalną migrację żywego stworzenia. Wola to jednak potężne zjawisko, a moją ktoś w przeszłości określił mianem paskudnej.

2

Urodziłam się jako Franny Stone. Moja matka Irlandka wydała mnie na świat w małym australijskim miasteczku, była w nim porzucona, spłukana i samotna. Poza tym omal nie umarła w połogu, bo była za daleko od najbliższego szpitala. Ale przeżyła – twardzielka do samego końca. Nie wiem, jak znalazła pieniądze, ale udało jej się to wkrótce po naszej przeprowadzce do Galway. Tam właśnie, w drewnianym domu tak blisko morza, że byłam w stanie dostroić swój płynny dziecięcy puls do szumu morskich pływów – kwadraturowych i syzygijnych – spędziłam pierwszą dekadę życia. Myślałam, że nazywamy się Stone, kamień, bo mieszkamy w mieście otoczonym niskimi kamiennymi murami, które wiją się jak srebrny wąż przez pagórkowate żółte pola. Odkąd tylko umiałam chodzić, wędrowałam po tych krętych ścianach, przesuwałam palcami po ich szorstkich krawędziach i wiedziałam, że muszą prowadzić do miejsca, z którego tak naprawdę pochodzę.
Jedno bowiem było dla mnie jasne od początku: nie pasowałam do otoczenia.
Wędrowałam. Brukowanymi ulicami, padokami porośniętymi wysoką trawą, która cicho szumiała, kiedy przechodziłam. Sąsiedzi zastawali mnie badającą kwiaty w ich ogrodach albo na dalekich wzgórzach, wspinającą się na drzewa tak zgięte przez wiatr, że ich kruche gałęzie, przypominające palce, biegły równolegle do ziemi. Mówili: „pilnuj jej, Iris, bo nie potrafi usiedzieć w miejscu, to dopiero nieszczęście”. Mama nie cierpiała, kiedy mnie w ten sposób krytykowano, ale szczerze przyznawała, że mój tata ją zostawił. Nosiła tę ranę jak medal. Towarzyszyło jej to przez całe życie: ludzie od niej odchodzili i mogła to znieść tylko w jeden sposób – z dumą. Ale prawie każdego poranka mówiła mi, że jeśli kiedykolwiek ją opuszczę, będzie to koniec, ostateczna klątwa, i że wtedy się podda.
Trwałam więc u jej boku, trwałam i trwałam, aż w końcu nie mogłam dłużej zostać. Byłam ulepiona z innej gliny.
Nie miałyśmy pieniędzy, ale często chodziłyśmy do biblioteki. Zdaniem mamy na kartach powieści żyło jedyne prawdziwe piękno, jakie oferuje świat. Nakrywając do stołu, mama umieszczała na nim talerz, filiżankę i książkę. Czytałyśmy przy posiłkach, kiedy mnie kąpała, kiedy trzęsąc się, leżałyśmy w łóżkach i przez popękane okna słyszałyśmy wyjący wiatr. Czytałyśmy, utrzymując równowagę na niskich kamiennych murkach, które rozsławił w swoich wierszach Seamus Heaney. W ten sposób można wyjeżdżać, tak naprawdę nigdzie się nie ruszając.
Któregoś dnia, zaraz nieopodal Galway, gdzie zmieniające się światło wysysa błękit z wody i rozpościera go na wysokiej trawie, spotkałam chłopaka, a on opowiedział mi historię. Dawno temu żyła sobie kobieta, która przez całe życie wykasływała pióra. Pewnego razu, gdy już była siwa i powykręcana, jej ciało się wydłużyło i z kobiety zmieniła się w czarnego ptaka. Wtedy zmierzch wziął ją w niewolę, a wielkie ziewające usta nocy połknęły ją w całości.
Chłopak opowiedział mi to, a potem pocałował mnie ustami octowymi od chipsów, które jadł, a ja uznałam, że to moja ulubiona historia ze wszystkich i że kiedy osiwieję, chcę zostać ptakiem.
Jak mogłam z nim nie uciec po czymś takim? Miałam dziesięć lat; wypakowałam tornister samymi książkami, zarzuciłam go sobie na ramię i wyruszyłam, tylko na trochę, żeby poniuchać, przeżyć tycią przygodę, nic więcej. Wyruszyliśmy tego samego popołudnia równocześnie ze sztormem i podążaliśmy wzdłuż zachodniego wybrzeża Irlandii, dopóki jego wielka, rozproszona rodzina nie postanowiła skierować się samochodami i przyczepami kempingowymi w głąb kraju. Nie chciałam rozłąki z morzem, więc niezauważona przez nikogo wymknęłam się i spędziłam dwa dni na smaganym sztormem wybrzeżu. Tam było moje miejsce, to do niego prowadziły srebrne murki. Do soli, morza i podmuchów wiatru, które mogą porwać człowieka.
W nocy spałam i śniło mi się, że w płucach mam pióra, tak dużo piór, że się nimi krztusiłam. Budziłam się kaszląca i przerażona, wiedziałam, że popełniłam błąd. Jak mogłam ją zostawić?
Droga piechotą do wioski była dłuższa niż kiedykolwiek przedtem, a książki robiły się takie ciężkie. Zaczęłam je zostawiać po drodze, niczym ciągnący się za mną ślad ze słów. Miałam nadzieję, że pomogą znaleźć drogę komuś innemu. Miła gruba pani z piekarni nakarmiła mnie chlebem sodowym, potem zapłaciła za bilet i zaczekała ze mną na autobus. Zamiast rozmawiać, nuciła, a melodia utkwiła mi w głowie i nawet po tym, jak zostawiłam ją na dworcu, wciąż miałam w uszach jej niski głos.
Kiedy przyjechałam do domu, mamy nie było.
I tyle.
Może pióra przybyły po nią, tak jak zapowiedziały szeptem w moim śnie. Może wrócił po nią ojciec. Albo jej smutek był tak silny, że uczynił ją niewidzialną. Tak czy inaczej, moje wędrujące stopy ją opuściły, stało się to, przed czym mnie ostrzegała.
Zabrano mnie z domu matki i odesłano z powrotem do Australii, gdzie miałam zamieszkać z babcią od strony ojca. Po tym wszystkim pozostawanie w jednym miejscu nie miało dla mnie sensu. Spróbowałam jeszcze tylko raz, wiele lat później, kiedy poznałam Nialla Lyncha i kochaliśmy się, każde z nas odcisnęło piętno na imieniu, ciele i duszy tego drugiego. Starałam się dla Nialla, tak jak wcześniej dla matki. Naprawdę się starałam. Tylko że rytmy morskich pływów to jedyne, czego my, ludzie, jeszcze nie zniszczyliśmy.

 
Wesprzyj nas