Kontynuacja bestsellerowego thrillera „Operacja Rafael”. Marcin Faliński i Marek Kozubal po mistrzowsku konstruują szpiegowską intrygę. Bogate w historyczne i polityczne detale Wenezuela, Wiedeń, Bliski Wschód i Rumunia stają się areną międzynarodowej wywiadowczej rozgrywki…


Operacja SingeWenezuela, rok 2013. Oficerowie polskiej Agencji Wywiadu wspólnie z CIA mają zinfiltrować tajemnicze obiekty znajdujące się na Karaibach. Sytuacja komplikuje się, gdy Marcin Łodyna i Magdalena Sierpecka natykają się na wysoko postawionych funkcjonariuszy rosyjskich służb.

Amerykanie podejrzewają, że wpływy Rosjan sięgać mogą nawet samej Centrali na Miłobędzkiej.

Łodyna musi sprawdzić jeszcze jeden trop. Wszystko wskazuje na to, że na jednej z wysp ukryte zostały materiały przywiezione tam przez jednego z żołnierzy z armii Andersa. Tajne dokumenty, które zaginęły tuż po 1939 roku, w trakcie wojny stały się obiektem szpiegowskiej rozgrywki na Bliskim Wschodzie.

Zawartość paczki, w której znalazły się również ryciny Albrechta Dürera, może przechylić szalę na arenie politycznej blisko siedemdziesiąt lat po zakończeniu wojny.

Pętla wokół Łodyny zacieśnia się jeszcze bardziej – po zakończonej misji w Bagdadzie wszedł w posiadanie listy, którą zainteresowani są zarówno Rosjanie, jak i Amerykanie. Osaczony z każdej strony, niepewny, czy pogłoski o krecie w polskim wywiadzie okażą się prawdziwe, Łodyna musi zdecydować, co zrobić dalej.

Z każdym dniem niebezpieczeństwo wzrasta…

Marek Kozubal, Marcin Faliński
Operacja Singe
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 28 października 2020
 
 

Operacja Singe


Wstęp

Łodyna (Polska) – jesień 2012

Prawy bok Wiktora Fiedotowa przeszył ostry, kłujący ból. W ustach wyczuł słodki, metaliczny smak krwi. Przez chwilę był oszołomiony po tym, gdy lekki samolot – nieco wysłużony polski Gawron – zamiast na polanie osiadł na gałęziach drzew. Mężczyzna gwałtownie otworzył drzwiczki szkolno-sportowej maszyny. W dole była ciemność. W nozdrzach poczuł intensywny, charakterystyczny zapach paliwa lotniczego.
– Iwan, gdzieś ty się, kurwa, uczył latać? Job twoju mat’… Bierz sprzęt i wychodzimy – rzucił i powoli zaczął się wysuwać z kokpitu samolotu.
Zeskoczył na ziemię pokrytą gęstą warstwą zeschłych bukowych liści. Nagle poślizgnął się na śliskiej zmurszałej gałęzi i upadł na plecy, po czym zjechał kilka metrów w dół. Zatrzymał się na wystającym kamieniu. Szybko się pozbierał, otrzepał i nieco poobijany wrócił pod samolot. Zapalił wojskową latarkę i omiótł snopem światła najbliższą okolicę. Na szczęście nie zauważył nic niepokojącego. Słychać było tylko jakby przytłumiony szelest powyginanych części maszyny i rozdartych płatów płóciennych pokryć skrzydeł, balansujących na gałęziach drzew trzy metry nad ziemią. Wyłączył latarkę. Zlustrował jeszcze raz okolicę. W oddali, gdzieś na górskich stokach, dostrzegł światełka nielicznych zabudowań.
Pilot Iwan, nazywany przez kolegów Słowakiem, który nadal siedział w kokpicie samolotu, wyrzucił ze swojej strony plecak i gładkolufową strzelbę Mossberg 500, a następnie linę, po której opuścił się na ziemię. Jego buty po kostki zanurzyły się w miękkiej, błotnisto-liściastej mazi. Miał więcej szczęścia niż Wiktor. Stanął stabilnie. Założył plecak i wziął do ręki trochę zabłoconą broń. W samolocie nadal siedział Andriej i cicho stękał, próbując się uwolnić z pasów, które po gwałtownym lądowaniu oplotły jego klatkę piersiową niczym macki ośmiornicy. Nie bez trudu wyszarpał ze skórzanej, czarnej pochwy nóż bojowy Kizlyar Stalker i przeciął krępujące go więzy.
– Pomóż mu się wygrzebać z tej plątaniny – rzucił do Słowaka Fiedotow.
Następnie wyjął z kieszeni bluzy smartfona, a z małej foliowej torebeczki nieużywaną jeszcze kartę SIM. Wsunął ją delikatnie do urządzenia. Po chwili uruchomił aplikację z mapą. Przyjrzał się jej dokładnie. Ich miejscem lądowania miała być duża, płaska polana u zachodnich stóp góry Kamienna Laworta, około trzech kilometrów od celu. Tymczasem byli kilkaset metrów od niej. Fiedotow już wiedział, że popełnili fatalny błąd, co mogło skutkować dekonspiracją. Wyłączył smartfona. Z drugiej kieszeni wyszarpał telefon satelitarny systemu Inmarsat. Odchylił krótką, grubą antenę i włączył urządzenie. Po kilku minutach pojawił się sygnał o zalogowaniu do systemu. Przyłożył aparat do ucha.
– To my. Problemy przy… posadku. Tak, tak, nużna nam twoja pomoc… – Fiedotow starał się powoli dobierać słowa, tak jakby chciał mówić w języku polskim i unikać rosyjskich słów. – Tak, my w dierewni Łodyna. Wmiesto spotkania dwa jeden – dodał po chwili. – Poka – zakończył, wyłączył telefon, złożył antenę i schował go do kieszeni kurtki.
W tym czasie Andriejowi w końcu udało się opuścić rozbity samolot. Podobnie jak Fiedotow, ciężko upadł na grubą warstwę mokrych liści, które pokrywały liczne gałęzie i kamienie. Leżał chwilę i z trudem oddychał.
– Andriej, co ci? – wyszeptał Iwan, który uklęknął przy nim i zaczął go obmacywać, szukając ewentualnego złamania czy rany.
– Nic. Noga i plecy, ale chyba wszystko na miejscu… Zaraz wstanę.
– Cel jest kilkaset metrów od nas. Idziemy – rozkazał Fiedotow.
Wiktor jeszcze raz omiótł światłem latarki samolot i teren pod drzewami, w konarach których tak niefortunnie wylądowali. Nic podejrzanego nie dostrzegł. Założył na ramię karabin wyborowy Wintoriez z celownikiem optycznym, tłumikiem dźwięku i drewnianą kolbą. Fiedotow lubił tę broń. Po złożeniu kolby łatwo mógł ją przewieźć na miejsce operacji specjalnej w zwykłej walizce.
Ruszyli łagodnym zboczem w dół, zostawiwszy za sobą wrak. Jedynie zapach paliwa lotniczego towarzyszył im jeszcze przez kilkadziesiąt metrów.
W tym samym czasie, na przeciwległym wzgórzu, zza zakrętu polnej drogi wyjechał szary, kilkunastoletni jeep grand cherokee. Jego obłocone drzwi, klapa silnika i szosowo-terenowe opony świadczyły, że pokonał już po drodze kilka trudnych miejsc. Nie wyróżniał się niczym specjalnym wśród innych tego typu samochodów kręcących się po bezdrożach Gór Słonnych i Bieszczadów. Kierowca zgasił światła. Powoli podjechał do wyznaczonego miejsca. Zatrzymał się, ale nie wysiadał. Za szybą było widać tylko żar palonego przez niego papierosa.
Po przejściu kolejnych kilkudziesięciu metrów Wiktor uniósł gwałtownie rękę. Wszyscy jak na komendę zatrzymali się i zastygli w całkowitym bezruchu. Dowódca grupy uklęknął i wycelował broń w kontur drewnianego domu, przypominającego mu nieco podmoskiewskie dacze kolegów ze służby. Odniósł wrażenie, jakby obok budynku na chwilę zapaliło się czerwone światło, ale szybko zgasło. „Chyba mam zwidy” – pomyślał, następnie cicho zwrócił się szeptem do swoich ludzi:
– Ostorożno!
Trzej mężczyźni po kilku minutach intensywnego marszu podeszli pod drewniany taras domu.
– Słowak, obejdziesz go z lewej, a ja idę tutaj. – Fiedotow wskazał głową i przeładował broń. – Ty zostajesz i zabezpieczasz cały teren wokół – dodał cicho do Andrieja.
Otaczała ich niemal absolutna ciemność, ale oczy już rozróżniały elementy budynku. Wokół panowała taka cisza, jakby w najbliższej okolicy nie znajdowały się żadne żywe stworzenia. Jedynie co jakiś czas z odległego gospodarstwa dobiegało ujadanie psa.
Wiktor schylił się i przesunął w stronę okna. Spojrzał przez szybę. Nie zauważył ruchu. Cicho podszedł do drzwi, nacisnął klamkę. W drugiej ręce trzymał karabin. Szybko ocenił, że drewniane drzwi i jeden zamek nie będą stanowić specjalnej przeszkody w dostaniu się do środka. Ponownie przeszył go ból z prawej strony ciała. Złamana rura w samolocie przebiła kurtkę i weszła centymetr w ciało.
Iwan okrążył już dom i podszedł do Fiedotowa:
– Ticho – wyszeptał.
Fiedotow cofnął się, splunął i błyskawicznie wymierzył w drzwi potężny kopniak ciężkim wojskowym butem. Zamek puścił. Iwan wbiegł do środka, trzymając w ręku mossberga. Podwieszona do niego latarka rozjaśniła wnętrze snopem białego światła. Przeskoczyło ono z mebli na drewnianą podłogę, a następnie przesunęło się po ścianie. Łóżko znajdowało się w nieładzie.
– Niet, nikogo.
– Szukajcie jakiegoś schowka, dokumentów, zdjęć, komputera, telefonu – polecił Wiktor.
Nieco rozluźniony, wolno podszedł do kominka. Dotknął go dłonią.
– Jeszcze ciepły – powiedział i z całej siły uderzył pięścią w ścianę.
– Co tam mówicie, towariszcz kapitan? – zapytał Iwan.
– Do ciebie nic. Rób swoje – odpowiedział Fiedotow i wyszedł na zewnątrz.
W pobliżu domku letniskowego nic się nie zmieniło, tylko za wzgórzem na południu zaczynało się przejaśniać. Z doliny unosiła się gęsta jesienna mgła. „Bez trudu nie wyłowisz i rybki ze stawu” – przypomniał sobie przysłowie, które wiele razy słyszał od przełożonych jeszcze podczas swojej służby w GRU, w 161 Centrum Szkolenia do Realizacji Zadań Specjalnych. Uśmiechnął się do siebie. W tym momencie usłyszał trzask deski podłogowej.
– Mamy skrytkę! Ale… jest pusta – usłyszał głos dochodzący z wnętrza domku, najpierw pełen optymizmu, a po chwili zrezygnowany.
Zaraz potem na twarzy Fiedotowa pojawił się grymas. Dotknął dłonią prawego boku. Wydawało mu się, że ból jakby zelżał, ale palce w jego oliwkowej taktycznej rękawiczce były czerwone od krwi.
Wiktor, stojąc oparty o framugę wyważonych przez siebie drzwi, wciągnął głęboko w płuca ostre, poranne górskie powietrze. W pewnym momencie poczuł delikatny, charakterystyczny zapach surowej ropy, którą wciąż jeszcze wydobywano w tej okolicy. Woń ta od razu skojarzyła mu się z Baku i niedawną operacją specjalną, którą przeprowadzał, będąc już na etacie Służby Wniesznej Razwiedki.
– Na mój nos nic tu nie ma, towariszcz kapitan. Wyczyszczone, jakby ktoś się nas spodziewał czy co. Chuj znajet – powiedział z rezygnacją, ale i pewnością w głosie Iwan, podchodząc do Fiedotowa.
– Zbieramy się – rozkazał Wiktor, a latarkę, którą od kilku minut nerwowo ściskał w dłoni, skierował w miejsce, gdzie miał czekać samochód do ich podjęcia. Na miejsce oznaczone kryptonimem dwa jeden. Trzy razy ją włączył, odczekał chwilę i ponownie trzykrotnie błysnął światłem. Szary jeep powoli ruszył w kierunku drewnianego domu.
Fiedotow splunął na trawę. Był zły, bo nie wykonał zadania. Liczył, że odnajdzie w domku letniskowym oficera Agencji Wywiadu dokumenty niezmiernie ważne dla Kremla – listę terrorystów i ludzi wspierających organizacje dżihadystyczne, którzy przed laty współpracowali ze służbami bloku wschodniego, a dzisiaj zajmują eksponowane miejsca w koncernach energetycznych na Bliskim Wschodzie. W irackim Kurdystanie kilka miesięcy wcześniej polski oficer sprzątnął ją Rosjanom sprzed nosa ze skrytki. Fiedotow przed przybyciem do Polski otrzymał informację od przełożonych, że Marcin Łodyna nie poinformował o tym swoich przełożonych w AW. W Moskwie nie wiedziano jednak, jak chce ją wykorzystać.
Oficer SWR miał świadomość, że jego misja skończyła się kompromitującym fiaskiem. Zakładał, że Gawron kupiony od łotewskich przemytników niebawem zostanie odnaleziony przez polską Straż Graniczną, a wtedy jego grupa będzie ścigana.
Jak najszybciej musiał się stąd ewakuować. Na szczęście mógł liczyć na pomoc krótko ostrzyżonego mężczyzny siedzącego w jeepie.

Rozdział 1

Lesko, Cisna (Polska) – lato 1939

Pies jak oszalały biegał wokół czarnego fiata 508, który objechawszy klomb, zatrzymał się przed frontowym wejściem do leskiego zamku Krasickich.
– Przepraszam za to nagłe przybycie, ale obowiązki służbowe, sam pan rozumie. Mam nadzieję, że telefonogram dotarł do pana hrabiego – powiedział głośno major Czakucki, gdy już wysiadł z samochodu i regulaminowo zasalutował gospodarzowi zamku.
Ten wyglądał, jakby właśnie zakończył jazdę konną. Ubrany był w ciemną, elegancką marynarkę w delikatną szkocką kratę, brązowe bryczesy i oficerki. Lekko uchylił maciejówkę, którą miał na głowie.
– Trottel! Zostaw! Spokój! – krzyknął do psa hrabia August Krasicki, a potem wyciągnął rękę na powitanie. – Zapraszam w nasze progi. Zakładam, że pan major spędzi z nami dzisiejszy wieczór. Poprosiłem już o przygotowanie pokoju z najładniejszym widokiem. Zapraszam na posiłek. – Uśmiechnął się. – Kuchnia zaserwuje dziczyznę z ostatniego polowania.
– Jak zawsze miło mi będzie spędzić u pana hrabiego kilka spokojnych chwil.
Mężczyźni weszli na ukwiecony ganek. Po kolumnach i podcieniach otaczających zamek wił się bluszcz, a na zewnętrznych ścianach budynku, obok wielkich donic z monsterą dziurawą i czerwonymi pelargoniami, wisiały myśliwskie trofea. Hrabia był zapalonym myśliwym, ale też miłośnikiem roślin, dlatego zamek otaczała zieleń. Prowadził badania botaniczne i wyhodował nawet unikatową odmianę świerku leskiego, który nazwano jego nazwiskiem. W czasie wielkiej wojny hrabia Krasicki służył w armii austriackiej, a potem w Legionach Polskich. Wykonywał zadania specjalne jako kurier. Rezydent szesnastowiecznego zamku, usadowionego na wzgórzu nad Sanem, był też rotmistrzem rezerwy przypisanym do dowódcy Okręgu Korpusu w Przemyślu.
Major Romuald Czakucki – oficer II Oddziału Sztabu Generalnego Wojska Polskiego – oraz hrabia Krasicki weszli do salonu poprzedzani przez służącego. Oficer ciężko usiadł na rokokowym krześle. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Na ścianach wisiały liczne portrety członków rodu Krasickich. Jego wzrok na moment przyciągnął obraz z charakterystyczną postacią Ignacego – biskupa, poety i bajkopisarza. Obok stał biały piec kaflowy przypominający grecką kolumnę oraz sekretarzyk, przy którym gospodarz pisał listy. Na stoliczku umieszczono oprawione zdjęcia uśmiechniętej Mai Sobańskiej z Guzowa w gustownym cylindrze i Jana Krasickiego, syna hrabiego, w kontuszu.
– Oryginalne. – Oficer wskazał palcem na zdjęcie.
– Fotografie zostały wykonane tutaj, w Lesku, przed trzema laty – wyjaśnił hrabia.
Tymczasem służba wniosła porcelanową zastawę na herbatę od Rosenthala i kieliszki na nalewkę.
– Co pana majora sprowadza?
– Wojna, a w zasadzie wojna na progu, panie hrabio. Jadę z Dynowa, ale wcześniej odwiedziłem też Ołykę. W majątku Radziwiłłów ustalałem szczegóły związane z ewentualnym wykorzystaniem zamku jako punktu etapowego dla pewnego przedsięwzięcia. Być może, gdyby – odpukać w niemalowane drewno – Hitler nas zaatakował, będą tam rezydować, oczywiście tymczasowo, prezydent albo premier i jego ministrowie. Może to być również punkt etapowy ewakuacji na przedmoście rumuńskie. Ale, panie hrabio, na razie to jest tajemnica państwowa – powoli cedził słowa Czakucki. Po chwili wyjął z kieszeni srebrną papierośnicę, uchylił ją i zaproponował papierosa gospodarzowi. – Równie ważna pod tym względem może być rezydencja pana hrabiego. Chciałbym przekazać, że gdyby jednak wojna wybuchła, może tutaj zagościć przedstawiciel najwyższych władz…
– Wszystko mi pan, majorze, opowie później. Widzę, że jest pan zmęczony. Trzeba się posilić – przerwał mu hrabia, a służba zaczęła nakrywać do obiadu.
Po prawie godzinnym posiłku obaj wstali i skierowali się do zamkowego parku. Lato 1939 roku było wyjątkowo słoneczne i suche. W ogrodzie wokół posiadłości unosił się zapach kwitnących róż i egzotycznych roślin sprowadzonych przez Krasickich z różnych regionów świata.
– Proszę usiąść, panie majorze – powiedział hrabia i wskazał na wiklinowe krzesła. Po chwili obaj patrzyli na powolny zachód słońca. Wokół wielkiej donicy z palmą zaczęły krążyć ćmy. Ich taniec przerwał służący, który przyniósł dwa kieliszki napełnione aromatyczną słodką wiśniówką.
– A pan, hrabio, niczego się nie obawia? Kraj już szykuje się na najgorszy scenariusz.
– A czego ja mam się bać, majorze? Cóż Niemcy mogą zrobić mnie, staremu oficerowi cesarsko-królewskiej armii? Mówi pan, majorze, że wojna tuż-tuż. Wie pan, skoro tak, to ja też miałbym do pana prośbę. Wcześniej o tym nie myślałem, ale gdy dostałem od pana telefonogram i po tym, co mi pan tu opowiedział o Ołyce, ewakuacji, przedmościu, o Rumunii…
– Jak mogę panu pomóc?
– Czy zabrałby pan ze sobą nasze rodzinne dokumenty, między innymi potwierdzone notarialnie kopie nadań królewskich i aktów własności naszych majątków i przedsiębiorstw oraz pieczęcie herbowe?
– Naturalnie!
– I dołożyłbym spis naszych najcenniejszych dzieł sztuki. Wszystko zmieści się w pakiecie plombowanym sznurkiem i lakiem. Jak w przesyłkach dyplomatycznych.
– Panie hrabio, obiecuję, że zabezpieczę cały pakiet – odparł major i opróżnił kieliszek wiśniówki.
– Świetnie, przygotuję wszystko na rano. A teraz niech mi pan opowie, co tam w polityce światowej. Jak ten Hitler? Jak Mussolini? A nasi sojusznicy?

* * *

Następnego dnia po śniadaniu major Czakucki ruszył w dalszą podróż. Od Leska do Baligrodu droga była jeszcze przyzwoita jak na podkarpackie warunki, ale z Baligrodu do Cisnej zrobiła się wyboista i kręta. Nieubłaganie nadwerężała zawieszenie jego czarnego fiata. Ale major przyzwyczajony był do takich bezdroży. Od czasu gdy z ramienia Oddziału II SG WP prowadził szkolenie żydowskich bojowników w okolicach Andrychowa w Beskidach, a potem przerzucał ich wraz z uzbrojeniem do Palestyny przez Karpaty i Rumunię, miał doświadczenie w jeździe samochodem w takim terenie.
Droga nieco go nużyła. Czakucki cały czas się zastanawiał, czy wybór kościoła Świętego Wawrzyńca w Dynowie na miejsce tajnego schowka był właściwym rozwiązaniem. Ale nie miał wyjścia. Czas naglił. Musiał gdzieś ukryć dokumenty dotyczące całego przedsięwzięcia, które teraz wchodziło w fazę realizacji. Zawierały one opisy przygotowań do działań na Zakarpaciu, w Rumunii, na Węgrzech, a nawet w Ameryce Południowej i na Bliskim Wschodzie. Znajdował się w nich wykaz polskich obywateli i cudzoziemców, a nawet firm spedycyjnych, które pomagały w organizacji działań wywiadowczych na tych obszarach. Standardowo w dwóch specjalnych walizkach ukryto po jednej rolce dolarów amerykańskich różnych nominałów oraz po kilkanaście złotych dwudziestodolarówek.
Wracał także myślami do rozmowy z Augustem, do swojej rodzinnej Nowogródczyzny, do Lidy, do synka. Przy desce rozdzielczej miał przyklejoną fotografię kobiety i kilkuletniego chłopca. Obok stał on sam, w galowym mundurze i rogatywce z granatowym otokiem korpusu piechoty.
Minął Jabłonki, a droga wzdłuż potoku zaczęła biec między wysokimi zboczami. Nagle z zamyślenia wyrwał go huk strzału karabinowego, potem drugi i trzeci. Kule przeszyły boczne drzwi i przednią szybę fiata. Oszołomiony major nie wiedział, co się dzieje.
– Co jest, do kurwy nędzy! – krzyknął zaskoczony.
Odruchowo schylił głowę poniżej bocznej linii szyby, mocniej naciskając pedał gazu. Auto gwałtownie przyspieszyło. To, co jeszcze do niedawna sprawiało mu udrękę, teraz ratowało mu życie. Samochód podskakiwał niekontrolowanie na boki, gdy mknął wyboistą drogą. Strzelec nie miał łatwego zadania i pociski chybiły, tylko jeden zrykoszetował o dach. Major co chwila spoglądał nerwowo przez przednią szybę, aby nie wpaść do rowu. „Na to zapewne liczą. Tam mnie dorwą i rozwalą. Ale kto? Rusini, Niemcy, zwyczajni bandyci?” – przelatywało mu przez głowę. Wilgotnymi dłońmi coraz mocniej ściskał kierownicę. Pierwszy raz od wielu lat poczuł strach.
Po kilkunastu minutach oddalił się od napastników. Zwolnił nieco, bo obawiał się, że jego fiat nie wytrzyma dłużej takiej jazdy. Dotknął kabury z visem przywieszonej do wojskowego skórzanego pasa. W schowku miał dodatkowe magazynki. Włożył je do kieszeni spodni.
Wyjechał zza zakrętu na otwartą przestrzeń. Las miał za sobą. Postanowił na chwilę się zatrzymać. Wysiadł z samochodu, nie gasząc silnika. Nadal był jednak zdenerwowany, z czego zdał sobie sprawę, gdy zobaczył, jak mu się ręce trzęsą, kiedy otwierał papierośnicę. Stojąc w otwartych drzwiach, zapalił papierosa i mocno się zaciągnął. Zorientował się, że jest przed Habkowcami, a więc niedaleko Cisnej.
Wziął z siedzenia pasażera lornetkę i przyłożył ją do oczu. Dostrzegł stojącą na wzgórzu trójdzielną cerkiew, a poniżej, wzdłuż Habkowskiego Potoku, wiejskie zabudowania. Przesunął nieco lornetkę w lewo i ujrzał murowany prostokątny budynek na skrzyżowaniu dróg prowadzących do Cisnej i w głąb wioski. Wyglądał na karczmę. Nie zauważył przy nim żadnego ruchu. Skierował lornetkę na polany nad wioską. Dostrzegł kilkanaście koni gnanych w dolinę od strony Jabłonek. Wokół nich krążyło trzech jeźdźców. Jeden z nich trzymał w ręku karabin Mauser w skróconej wersji, a reszta miała taką samą broń na plecach. Mężczyźni ubrani byli w brązowe rusińskie kurtki i szare koszule z samodziału. Jeden z nich miał na głowie zimową skórzaną czapkę z opuszczanym na kark kołnierzem.
I w tym momencie Czakucki zauważył, że wszyscy jeźdźcy mają charakterystyczne wojskowe obuwie z opinaczami.
„Przecież to Schnurschuhe M37! Buty żołnierzy Wehrmachtu! I te mauzery”. Po chwili grupa „pastuchów” przecięła dolinę potoku za ostatnimi domostwami i zaczęła szybko wspinać się polami w kierunku lasu. Nie odrywając oczu od lornetki, zgasił papierosa i przydeptał tak silnie, jakby chciał go wbić podeszwą buta w nawierzchnię dziurawej drogi. Konie i jeźdźcy zniknęli między drzewami przed szczytem wzniesienia. „Pewnie jadą w kierunku granicy” – pomyślał.
Po kilku minutach fiat majora wjechał do Cisnej. Gdy minął podłużne chyże kryte grubą strzechą, Czakucki zobaczył kotlinę z polami dochodzącymi prawie pod same wierzchołki otaczających ją gór. Zwolnił. Przejechał obok wiejskich zagród, przy których po klepisku i resztkach trawy chodziły kury i gęsi. Zostawił za sobą niewielki kościółek w stylu neogotyckim, potem zaś stojące w równym szeregu domy. Z lewej strony, nad dachami dworskich zabudowań, otworzył się widok na podszczytowe polany tajemniczej góry Łopiennik.
Czakucki, gdy ostatni raz był w Cisnej, podjął decyzję o zorganizowaniu zapasowego schowka ewakuacyjnego zawierającego broń, amunicję, pieniądze, dokumenty, mapy, a nawet konserwy i ubrania. Jego lokalizację wyznaczył w sąsiedztwie majątku we wsi Żubracze u Jadwigi Kociatkiewiczowej, córki księcia Giedroycia. Przemawiała za tym bliskość granicy, filii posterunku polskich pograniczników i spore zabudowania dworskie. A poza tym majątek, a także samą rodzinę Kociatkiewiczów, polecił mu August Krasicki, który z ojcem Jadwigi, Władysławem, robił na Podkarpaciu i Galicji interesy na drewnie.
Na rozstaju dróg dostrzegł podłużny drewniany dom. Nieraz kupował tam wódkę u żydowskiego właściciela. Następnie skierował się na zachodni kraniec wsi. Poczuł zapach wypiekanego chleba. Minął dom sołtysa, a po chwili, z lewej strony, na niewielkim wypiętrzeniu nad doliną Solinki dostrzegł duży, trzypiętrowy drewniany budynek z poddaszem. Zaparkował przed nim samochód. Na jego dwóch rogach wzniesiono rodzaj wieżyc, a spadzisty dach przypominał architekturę zakopiańskich willi. Nad bramą widniała spora, podłużna tablica z napisem Pensjonat. Na werandzie w skrzynkach rosły wielobarwne kwiaty.
Czakucki zatrzymał się Pod Beskidem, który mieścił stację Towarzystwa Krzewienia Narciarstwa. Prowadzony był przez przemysłowca drzewnego Hugona Herczko i jego żonę.
Jak przystało na górskiego turystę, major zabrał ze sobą z samochodu płócienny plecak ze skórzanymi paskami i anorak – wysłużoną na niejednej wyprawie ulubioną kurtkę.
Poprawił przy pasie visa i wbiegł po pięciu stopniach szerokich schodów. Nacisnął klamkę i wszedł do obszernego holu pełniącego jednocześnie funkcję jadłodajni.
– Melduję się w Bieszczadach, panie Władysławie. Serwus – rzucił do siedzącego przy stole wąsatego policjanta, komendanta miejscowego posterunku, a jednocześnie funkcjonariusza Defensywy Policyjnej. Podszedł do niego i uścisnął jego wielką dłoń.
– Nareszcie, panie majorze. Już się niepokoiliśmy. Zaraz wszystkich zwołam na dół – powiedział Fijałkowski, wstając od stołu.
– Panie Władysławie! Strzelano do mnie! Za Jabłonkami, przed Habkowcami, w tym ciemnym lesie przy drodze – zaczął major, a następnie zrelacjonował, co go spotkało. – Jakby wiedzieli, kim jestem. Ja w przypadek nie wierzę. Psiakrew, jeszcze mi się ręce trzęsą.
– To nie pierwsza strzelanina w okolicy w ostatnim czasie. Ukraińcy, Słowacy, Rusini, Cyganie, koniokrady i cholera wie kto jeszcze. Ale powiem panu, obstawiałbym Madziarów. Chodzimy na przełęcz przy granicy i trochę z nimi czasami gawędzimy. Poza tym ludzie mi mówią, że oni się interesują różnymi sprawami. Kto jest bogaty, kto ma gdzie rodzinę, czy może w Ameryce, jaki ma majątek i takie tam. Jakby coś wisiało w powietrzu. Ale ja tu pana zagaduję, a pan jest pewnie zmęczony drogą i głodny. Nasz Hugo przygotował porządną kolację.

 
Wesprzyj nas