Czy wystarczy 10 minut i 38 sekund, aby opowiedzieć całe ludzkie życie? Książka uznana za najlepszą powieść Elif Shafak.


10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecieLeila nie żyje. Jej ciało jest martwe, ale mózg jeszcze pracuje. Każda kolejna minuta przynosi ze sobą wspomnienie innych wydarzeń, smaków i zapachów.

Obrazy pozornie wyrwane z kontekstu łączą się w zmysłową opowieść o życiu w świecie, w którym wielu ludziom nadal odbiera się prawo do bycia sobą.

Elif Shafak jest jedną z najważniejszych współczesnych pisarek, a 10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie zostało uznane za jej najlepszą powieść i znalazło się na krótkiej liście tytułów nominowanych do Nagrody Bookera.

***

Historia kilkorga przyjaciół, których połączyła lojalność silniejsza niż śmierć. Opowiedziana z taką czułością i ciepłem, że trudno się od niej oderwać.
Joanna Bator

To piękna i odważna opowieść, która wychodzi daleko poza baśń i sięga tam, gdzie sięga tylko najlepsza proza – w najprawdziwsze życie.
Dominika Słowik

Elif Shafak jest nagradzaną na całym świecie brytyjsko-turecką powieściopisarką i jednocześnie najbardziej poczytną autorką o tureckich korzeniach. Tworzy zarówno w języku angielskim, jak i tureckim. Do tej pory opublikowała siedemnaście książek, w tym jedenaście powieści, takich jak bestsellerowe Bękart ze Stambułu czy Czterdzieści zasad miłości. Jej książki przetłumaczono na pięćdziesiąt języków, a powieść 10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie znalazła się na krótkiej liście tytułów nominowanych do Nagrody Bookera, otrzymała także nominację do nagrody RSL Ondaatje Prize, a „The Independent” umieścił ją wśród 40 najlepszych książek dekady.
Z wykształcenia jest politolożką. Ukończyła stosunki międzynarodowe i studia genderowe. Wykładała na różnych uniwersytetach w Turcji, Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, w tym na Uniwersytecie Oksfordzkim, którego jest członkinią honorową.

Elif Shafak
10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie
Przekład: Natalia Wiśniewska
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 14 października 2020
 
 

10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie


Koniec

Nazywała się Leila.
Tequila Leila, jak nazywali ją przyjaciele i klienci. Tequila Leila, jak wołano na nią w domu i w pracy, mieszczących się w budynku w kolorze palisandru przycupniętym w wybrukowanym zaułku przy nabrzeżu, między kościołem a synagogą, wśród sklepików z lampami i sklepików z kebabami – w tej przystani najstarszych licencjonowanych domów publicznych w Stambule.
Gdyby jednak usłyszała, że tak o niej mówisz, mogłaby poczuć się urażona i psotnie cisnąć butem – jedną ze swoich niebotycznych szpilek.
– Nie nazywałam, kochanie, ale nazywam… Nazywam się Tequila Leila.
Za nic w świecie nie pozwoliłaby, żeby mówiono o niej w czasie przeszłym. Na samą myśl o takiej ewentualności poczułaby się mała i pokonana, a to była ostatnia rzecz na świecie, której by sobie życzyła. O tak, nalegałaby na używanie czasu teraźniejszego – nawet jeśli dręczące ją złe przeczucie podpowiadało, że jej serce przestało bić, oddech gwałtownie ustał, i jakkolwiek spojrzałaby na swoją sytuację, nie dałoby się zaprzeczyć, że umarła.
Nie wiedział jeszcze o tym żaden z jej przyjaciół. O tak wczesnej porze wszyscy zapewne wciąż spali, szukając wyjścia z własnego labiryntu snów. Leila też pragnęła być teraz w domu, otulona ciepłą pościelą, z kotem zwiniętym w kłębek u jej stóp, mruczącym w sennym zadowoleniu. Jej kot był głuchy jak pień i cały czarny, jeśli nie liczyć jednej białej plamki na łapie. Nazwała go Pan Chaplin, na cześć Charliego Chaplina, ponieważ podobnie jak bohaterowie wczesnych produkcji kinematograficznych żył w świecie odartym z dźwięku.
Tequila Leila oddałaby wszystko, żeby wrócić do swojego mieszkania. Zamiast tego znajdowała się tutaj, gdzieś na przedmieściach Stambułu, naprzeciwko ciemnego, mokrego boiska do piłki nożnej, w metalowym pojemniku na śmieci z zardzewiałymi rączkami i odpryskującą farbą. Ten kontener na kółkach był wysoki na co najmniej metr i o połowę węższy na szerokość. Tymczasem Leila mierzyła sto siedemdziesiąt centymetrów – do tego dochodziły dwudziestocentymetrowe obcasy jej fioletowych sandałków bez pięt, które wciąż jeszcze miała na nogach.
Chciała poznać odpowiedzi na wiele pytań. We wspomnieniach wciąż odgrywała ostatnie chwile swojego życia, zastanawiając się, w którym momencie coś poszło nie tak – próżny trud, skoro czasu nie dało się rozplątać niczym kłębka włóczki. Jej skóra zaczęła już nabierać szarawobiałego odcienia, mimo że w komórkach ciała wrzało jak w ulu. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że zarówno w jej organach, jak i w kończynach wciąż jeszcze dużo się dzieje. Ludzie zawsze zakładali, że zwłoki są równie martwe jak zwalone drzewo albo pusty pień, całkowicie pozbawione świadomości. Ale przy pierwszej nadarzającej się okazji Leila oświadczyłaby, że dzieje się dokładnie na odwrót, ponieważ trup tętni życiem.
Nie mogła uwierzyć, że raz na zawsze pożegnała się ze swoją śmiertelnością. Ledwie dzień wcześniej przemierzała dzielnicę Pera w towarzystwie swojego cienia sunącego ulicami nazwanymi na cześć dowódców wojskowych i tureckich bohaterów, ulicami sławiącymi mężczyzn. Jeszcze w tym tygodniu jej śmiech niósł się echem w niskich pomieszczeniach tawern Galaty i Kurtulush oraz w małych, dusznych spelunkach Tophane, które bez wyjątku nie pojawiały się w przewodnikach albo na mapach dla turystów. Stambuł, który znała Leila, nie był tym samym Stambułem, który Ministerstwo Turystyki chciało pokazywać obcokrajowcom.
Zeszłej nocy zostawiła odciski palców na szklance po whisky i zapach perfum – Palomy Picasso, prezentu urodzinowego od jej przyjaciół – na jedwabnej apaszce, którą rzuciła na łóżko nieznajomego w apartamencie na ostatnim piętrze luksusowego hotelu. Wysoko na niebie srebrzył się wczorajszy księżyc, jasny i nieosiągalny, niczym resztki szczęśliwego wspomnienia. Wciąż należała do tego świata i nadal buzowało w niej życie; jak więc mogła być martwa? Jak mogła przestać istnieć, niczym sen, który bladnie w pierwszych promieniach słońca? Ledwie kilka godzin temu śpiewała, paliła, przeklinała, myślała… właściwie wciąż jeszcze myślała. To niesamowite, że jej umysł pracował na pełnych obrotach, nawet jeśli nikt nie mógł wiedzieć, jak długo jeszcze. Żałowała, że nie może wrócić i uświadomić wszystkich, że nieboszczyk nie umiera od razu, że tak naprawdę nie przestaje rozpamiętywać różnych spraw, wliczając własny koniec. Uznała, że ludzie byliby przerażeni, gdyby się o tym dowiedzieli. Ona z pewnością byłaby przerażona, gdyby jeszcze żyła. Czuła jednak, że to ważne, aby ich uświadomić.
Leili zdawało się, że istoty ludzkie z ogromnym zniecierpliwieniem traktowały kamienie milowe własnej egzystencji. Zakładały na przykład, że automatycznie zostajesz żoną albo mężem w chwili, gdy powiesz sakramentalne „tak”. W rzeczywistości potrzeba było lat, aby nauczyć się funkcjonowania w małżeństwie. Podobnie społeczeństwo oczekiwało, że instynkt macierzyński – albo ojcowski – ujawni się w chwili, gdy człowiekowi urodzi się dziecko. Lecz w istocie ustalenie, jak być rodzicem – albo dajmy na to dziadkiem – mogło trochę potrwać. Tak samo sprawa wyglądała z emeryturą albo starością. Jak można było tak po prostu zmienić bieg w chwili, gdy wyszło się z biura, w którym spędziło się połowę życia i zmarnowało większość swoich marzeń? To nie takie proste. Leila znała emerytowanych nauczycieli, którzy budzili się o siódmej rano, brali prysznic i ubierali schludnie tylko po to, aby potem pogrążać się w depresji przy śniadaniu, kiedy to przypominali sobie, że nie mają już pracy. Nie odnaleźli się jeszcze w nowych okolicznościach.
Być może ze śmiercią było podobnie. Ludzie sądzili, że stajesz się trupem w chwili, gdy wydasz ostatnie tchnienie. Ale wykonanie czystego cięcia było w tym przypadku zwyczajnie niemożliwe. Tak jak atramentową czerń od śnieżnej bieli dzieliły niezliczone odcienie, tak samo istniały miriady etapów tego stanu nazywanego wiecznym odpoczynkiem. Leila uznała, że jeśli między królestwami żywych i umarłych przebiegała granica, musiała być równie przepuszczalna jak piaskowiec.
Czekała na wschód słońca. Wtedy z pewnością ktoś ją znajdzie i wyciągnie z tego obrzydliwego kubła. Zakładała, że ustalenie jej tożsamości nie zajmie władzom wiele czasu. Wystarczy, że zlokalizują jej akta. Przez lata przeszukiwali ją, fotografowali, zdejmowali jej odciski palców i zamykali w areszcie częściej, niż ośmielała się przyznać. Na każdym z tych ukrytych w bocznych uliczkach posterunków panował charakterystyczny zapach: popielniczek pełnych petów z poprzedniego dnia, kawowych fusów zalegających na dnie wyszczerbionych kubków, kwaśnych oddechów, mokrych szmat oraz przejmujący smród pisuarów, którego nie usunęłaby żadna ilość wybielacza. Policjanci i przestępcy współdzielili ciasne pomieszczenia. Leilę zawsze fascynowało, że martwy naskórek gliniarzy i kryminalistów poniewierał się na tej samej podłodze, gdzie pochłaniały go te same roztocza, bez faworyzowania czy stronniczości. Na poziomie niewidocznym dla ludzkiego oka przeciwności mieszały się ze sobą w najbardziej zaskakujący sposób.
Zakładała, że kiedy władze ją zidentyfikują, zawiadomią jej rodzinę. Rodzice Leili mieszkali w historycznym mieście Van, tysiące kilometrów stąd. Nie spodziewała się, że przyjadą odebrać jej zwłoki, zważywszy na fakt, że odtrącili ją dawno temu.
„Przynosisz nam wstyd. Wszyscy obmawiają nas za plecami”.
Dlatego też policja będzie musiała zwrócić się do jej przyjaciół. Było ich pięcioro: Sabotaż Sinan, Nostalgia Nalan, Jameelah, Zaynab122 i Hollywood Humeyra.
Tequila Leila nie miała wątpliwości, że przyjaciele popędzą do niej tak szybko, jak tylko zdołają. Potrafiła sobie wyobrazić, jak spieszą ku niej – ich szybkie, lecz niepewne kroki, szeroko otwarte oczy pełne dopiero co kiełkującego przerażenia i smutku, świeży żal, którym jeszcze nie zdążyli przesiąknąć. Czuła się okropnie na myśl, że naraża ich na tę bez wątpienia bolesną przeprawę. Ulgę przynosiła jednak świadomość, że wyprawią jej przepiękny pogrzeb. Kamfora i olibanum. Muzyka i kwiaty – głównie róże. Płomiennie czerwone, intensywnie żółte i głęboko burgundowe… Klasyczne, ponadczasowe, bezkonkurencyjne. Tulipany były zbyt majestatyczne, żonkile zbyt delikatne, a od lilii kręciło ją w nosie. Natomiast róże były idealne, łączyły zmysłowy blichtr z ostrymi kolcami.
Powoli zaczynało świtać. Smugi w różnych kolorach – brzoskwiniowego Bellini, pomarańczowego Martini, truskawkowej Margarity i zmrożonego Negroni – rozciągały się na horyzoncie ze wschodu na zachód. W ciągu kilku sekund z otaczających ją meczetów poniosły się wezwania do modlitwy, całkowicie asynchronicznie. W oddali potężnie ziewnął Bosfor, wybudzający się z turkusowego snu. Do portu wracał kuter rybacki, którego silnik dławił się dymem. Wysoka fala przetoczyła się leniwie w stronę nabrzeża. Dawniej teren ten zdobiły gaje oliwne i sady figowe, które ostatecznie buldożery zrównały z ziemią, aby zrobić miejsce dla kolejnych budynków i miejsc parkingowych. Gdzieś w półmroku szczekał pies, bardziej z poczucia obowiązku niż z ekscytacji. Nieopodal ćwierkał ptak, śmiało i głośno, a inny odpowiadał mu trelami, choć znacznie mniej pogodnymi. Chór świtu. Leila słyszała teraz ciężarówkę dostawczą turkoczącą na wyboistej drodze, gdzie wpadała w kolejne dziury. Wkrótce szum wczesnoporannego ruchu ulicznego stanie się ogłuszający. Życie pełną parą.
Zanim umarła, Tequilę Leilę zawsze zdumiewali, a nawet niepokoili ludzie, którzy czerpali satysfakcję z obsesyjnego spekulowania na temat końca świata. Bo jak pozornie zdrowe umysły mogły pogrążać się we wszystkich tych szalonych scenariuszach uwzględniających asteroidy, kule ogniste i komety zwiastujące klęskę planety? W jej mniemaniu apokalipsa nie była najgorszą rzeczą, jaka mogła się wydarzyć. Możliwość natychmiastowego i absolutnego unicestwienia cywilizacji nie przerażała nawet w połowie tak bardzo, jak zwyczajne uświadomienie sobie, że odejście jednej osoby nie ma wpływu na porządek rzeczy, a życie toczy się swoim torem z jej udziałem czy bez niej. I właśnie to niezmiennie napawało ją strachem.

Smagający boisko do gry w piłkę nożną wiatr zmienił kierunek. Wtedy ich ujrzała. Czterech nastolatków. Hieny wyruszające o świcie na śmietnikowe łowy. Dwóch chłopaków pchało wózek pełen plastikowych butelek i zgniecionych puszek. Kolejny ciągnął się z tyłu, zgarbiony, na ugiętych kolanach, taszcząc brudny wór z czymś bardzo ciężkim. Czwarty, wyglądający na przywódcę grupy, kroczył na czele charakterystycznym dla tego stanowiska dumnym krokiem, wypinając mizerną pierś niczym kogucik podczas walki. Zmierzali w jej stronę, żartując między sobą.
„No dalej”.
Zatrzymali się przy koszu na śmieci po drugiej stronie ulicy i zaczęli przeglądać jego zawartość. Butelki po szamponie, kartony po soku, tubki po jogurcie, pudełka po jajkach… każdy wydobyty skarb lądował na stercie w wózku. Poruszali się zręcznie, z wprawą. Jeden z nich znalazł stary, skórzany kapelusz. Śmiejąc się, założył go na głowę i ruszył dalej z przesadną, arogancką butą, z rękami w tylnych kieszeniach spodni, udając gangstera, którego musiał widzieć w filmie. Przywódca natychmiast porwał kapelusz i wsunął go sobie na głowę. Nikt nie zaprotestował. Po opróżnieniu kosza zaczęli szykować się do odwrotu. Leila patrzyła ze zgrozą, jak zawracają, kierując się w przeciwną stronę.
„Hej, tu jestem!”
Wolno, jakby usłyszał błagalne słowa Leili, przywódca uniósł głowę i zmrużył oczy, gdy oślepiło go wschodzące słońce. W zmieniającym się świetle powiódł wzrokiem po horyzoncie. Nagle ją zauważył. Wysoko uniósł brwi, a jego usta zadrżały delikatnie.
„Nie uciekaj, proszę”.
Nie zrobił tego. Powiedział do innych coś, czego nie słyszała, i teraz oni także wlepiali w nią wzrok, równie zszokowani jak ich przywódca. Uderzył ją ich młody wiek. To były jeszcze dzieci, ledwie chłystki, chłopcy udający mężczyzn.
Przywódca zrobił niewielki krok naprzód. I jeszcze jeden. Podszedł do niej tak, jak mysz zbliża się do leżącego na ziemi jabłka – równie nieśmiało i nerwowo, co zdecydowanie i pospiesznie. Jego twarz sposępniała na widok jej stanu, kiedy się do niej przysunął.
„Nie bój się”.
Stał teraz tuż obok, tak blisko, że widziała białka jego oczu, przekrwione i cętkowane żółcią. Poznała, że wąchał klej, ten chłopak, który miał nie więcej niż piętnaście lat i którego Stambuł będzie mamił obietnicą ciepłego przyjęcia aż do chwili, gdy w najmniej spodziewanym momencie pozbędzie się go jak starej, szmacianej lalki.
„Zadzwoń na policję, synu. Zadzwoń na policję, żeby poinformowali moich przyjaciół”.
Zerknął w lewo i w prawo, upewniając się, że w pobliżu nie ma świadków ani kamer przemysłowych. Gwałtownie pochylił się nad Leilą, sięgając po jej naszyjnik – złoty medalion z maleńkim szmaragdem na środku. Ostrożnie, jakby się bał, że medalion eksploduje mu w dłoni, dotknął go i poczuł przyjemny chłód metalu. Otworzył sekretnik. W środku znalazł zdjęcie. Wyjął je i przyglądał mu się przez moment. Rozpoznał kobietę, młodszą wersję jej samej – u boku mężczyzny o zielonych oczach, łagodnym uśmiechu i długich włosach, ułożonych w niemodnym już stylu. Wydawali się szczęśliwi, zakochani.
Na odwrocie zdjęcia widniał napis: „D/Ali i ja… wiosna 1976”.
Przywódca czym prędzej zerwał naszyjnik i wsunął sobie tę zdobycz do kieszeni. Jeśli pozostali, stojący w milczeniu tuż za nim, zdawali sobie sprawę, co zrobił, postanowili to zignorować. Może i byli młodzi, ale zdobyli wystarczające doświadczenie w tym mieście, aby wiedzieć, kiedy zgrywać cwaniaków, a kiedy udawać durniów.
Tylko jeden zrobił krok naprzód i odważył się zapytać ledwie słyszalnym szeptem:
– Czy ona… czy ona żyje?
– Nie bądź śmieszny – odparł przywódca. – Jest martwa jak ugotowana kaczka.
– Biedna. Kim może być?
Przechylając głowę, przywódca przyjrzał się Leili, jakby patrzył na nią po raz pierwszy. Zmierzył ją wzrokiem od stóp po czubek głowy, a uśmiech rozlał się po jego twarzy niczym atrament po papierze.
– Nie widzisz, idioto? To dziwka.
– Tak myślisz? – zapytał z powagą ten drugi chłopiec, zbyt nieśmiały, zbyt niewinny, aby powtórzyć to słowo.
– Ja to wiem, idioto. – Przywódca stanął bokiem do grupy, po czym oznajmił głośno i dobitnie: – Poinformują o tym we wszystkich gazetach. I w telewizji! Będziemy sławni! Kiedy dotrą tu dziennikarze, dacie mi mówić. Jasne?
W oddali silnik jakiegoś auta zwiększył obroty i z rykiem wjechał na drogę prowadzącą na autostradę. Zarzuciło nim na zakręcie. Zapach spalin zmieszał się ze słoną nutą niesioną wiatrem. Mimo wczesnej pory światło słoneczne zaczęło malować minarety, dachy i górne gałęzie judaszowców południowych, a ludzie spieszyli już do miasta, spóźnieni w różne miejsca.

CZĘŚĆ PIERWSZA
UMYSŁ

Jedna minuta

W pierwszej minucie po jej śmierci świadomość Tequili Leili zaczęła tkać sieć, wolno i miarowo, niczym woda cofająca się od brzegu w porze odpływu. Komórki jej mózgu, odcięte od dostaw krwi, zostały całkowicie pozbawione tlenu. Ale nie przestały pracować. Nie od razu. Ostatni zapas energii aktywował niezliczone neurony, łącząc je ze sobą jakby po raz pierwszy. Chociaż serce przestało bić, mózg się opierał, walcząc do samego końca. Wszedł w stan wzmożonej świadomości, obserwując śmierć ciała, wciąż niegotowy, aby zaakceptować własny zgon. Wspomnienia Leili wezbrały, niecierpliwe i skrupulatne, gromadząc fragmenty finiszującego życia. Przypomniała sobie o sprawach, które wydawały się poza jej zasięgiem, o których myślała, że przepadły na zawsze. Czas zaczął płynąć niczym rwący potok przenikających się reminiscencji, w których nie dało się odróżnić przeszłości od teraźniejszości.
Pierwsze powracające wspomnienie dotyczyło soli – jej dotyku na skórze i smaku na języku.
Ujrzała siebie jako noworodka – nagiego, gładkiego i czerwonego. Ledwie kilka sekund wcześniej opuściła łono matki, przecisnęła się przez wilgotne, śliskie przejście prosto w objęcia nieznanego jej dotąd strachu i znalazła się w sali pełnej obcych dźwięków, kolorów i przedmiotów. Mimo że był chłodny styczniowy dzień, przez brudne okna wpadało do środka światło słoneczne, znacząc w cętki kołdrę na łóżku i odbijając się w wodzie stojącej w porcelanowej misce. Właśnie w tej wodzie leciwa akuszerka ubrana w barwy jesiennych liści zanurzyła ręcznik. Kiedy go wycisnęła, krew spłynęła po jej przedramieniu.
– Mashallah, mashallah. To dziewczynka.
Akuszerka wzięła kawałek krzemienia, który wcześniej trzymała w staniku, i przecięła nim pępowinę. Nigdy nie używała do tego celu noża ani nożyczek, których zimna skuteczność wydawała jej się niestosowna do realizacji tego powikłanego zadania, jakim było przyjęcie dziecka na świat. Staruszka cieszyła się powszechnym szacunkiem w okolicy i mimo wszystkich jej dziwactw i alienacji była uważana za jedną z tych niezrównanych – tych, które miały dwa oblicza, jedno ziemskie i jedno nieziemskie, i które niczym rzucona w górę moneta mogły w dowolnej chwili ujawnić jedną ze swoich dwóch stron.
– Dziewczynka – powtórzyła młoda matka leżąca na wykonanym z kutego żelaza łóżku z baldachimem. Jej jasnobrązowe włosy sklejał pot, a usta wyschły na wiór.
Urzeczywistniły się jej obawy. Niedawno, jeszcze w tym miesiącu, spacerowała po ogrodzie w poszukiwaniu pajęczych sieci wśród pnących się wysoko gałęzi, a kiedy znalazła jedną, delikatnie wsunęła palec w jej środek. Kilka dni później wróciła w to samo miejsce. Gdyby pająk naprawił sieć, oznaczałoby to, że urodzi syna. Ale sieć była dziurawa.
Młoda kobieta nazywała się Binnaz, czyli „tysiąc pochlebstw”. Choć ledwie dziewiętnastoletnia tego roku, czuła się znacznie starsza. Miała pełne, wydatne usta, drobny, zadarty nos, uważany za rzadkość w tej części kraju, podłużną twarz ze szpiczastym podbródkiem i duże, ciemne oczy, nakrapiane niebieskimi drobinkami niczym szpacze jaja. W płowej, lnianej koszuli nocnej, w którą była ubrana, jej ciało wydawało się jeszcze szczuplejsze i delikatniejsze niż zazwyczaj. Na jej policzkach było kilka ledwie widocznych blizn po ospie; dawniej jej matka mawiała, że te ślady zostawiło światło księżyca, które pieściło ją we śnie. Tęskniła za matką, ojcem i dziewięciorgiem rodzeństwa, którzy mieszkali we wsi oddalonej stąd o kilka godzin drogi. Jej rodzina była bardzo biedna – o czym często jej przypominano, odkąd przekroczyła próg tego domu jako nowa panna młoda.
„Bądź wdzięczna. Kiedy tu przyszłaś, nie miałaś nic”.

 
Wesprzyj nas