Jedna z najbardziej kontrowersyjnych powieści ostatnich lat, finalistka PEN Hemingway Award oraz jedna z najlepszych książek roku wg „New Yorkera”, „Entertainment Weekly” i „Vogue’a”.


ŚwieżyMłody mężczyzna na pierwszym roku nauki w college’u poznaje Emily. Połączeni pasją do twórczości Edwarda Albeego i ecstasy szaleńczo się w sobie zakochują. Wkrótce jednak Emily musi wrócić do domu w Elbie, w stanie Nowy Jork, wobec czego chłopak rzuca szkołę i zaciąga się do wojska jako sanitariusz.

Życie nie przygotowało go na koszmarną rzeczywistość, którą zastaje w Iraku. Koledzy z jego oddziału na zmianę palą, grają w karty, wdychają sprężone powietrze, nadużywają środków przeciwbólowych i oglądają porno. Oprócz tego giną jeden po drugim podczas kolejnych misji.

Przez cały ten czas chłopak stara się podtrzymać na odległość swój związek z Emily. Gdy w końcu wraca do kraju, zespół stresu pourazowego nie pozwala mu normalnie funkcjonować. Uzależnia się od heroiny, a kiedy kończą mu się pieniądze, postanawia zarobić je w jedyny sposób, jaki zna – poprzez przemoc.

Zaczyna więc napadać na banki.

***

Ktoś kiedyś powiedział, że warto pisać tylko o dwóch rzeczach: miłości i śmierci. Nico Walker zna się na obydwu tych sprawach znacznie lepiej niż 99,9 proc. współczesnych powieściopisarzy. Przeczytajcie tę książkę, bo być może już nigdy więcej nie będziecie mieli okazji poczuć się, jakby ktoś odsłaniał przed wami własną duszę.
Donald Ray Pollock

Literackie cudo. Walker używa języka niezwykle wulgarnego, a przy tym wyzutego z wściekłości. Świeży powstał bez krzty rozczulania się nad sobą.
„The Washington Post”

Niebywale świeża i prawdziwa proza, rytmiczna i pulsująca, żywa i nawinięta. Nico Walker zaprasza do piekieł wojny i heroiny bez zbędnego patosu, za to z cierpkością i humorem, którego można nabrać tylko na życiowym dnie.
Jakub Żulczyk

Nico Walker
Świeży
Przekład: Krzysztof Cieślik
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 16 września 2020
 
 

Świeży


OD AUTORA
Ta książka jest utworem literackim.
Te rzeczy się nie wydarzyły.
Ci ludzie nie istnieli.

WSTĘP

Emily poszła wziąć prysznic. W pokoju panuje półmrok, ja się ubieram, szukam niezakrwawionej koszuli, ale bez skutku. Spodnie też się do chuja nadają – w kroku mają wypalone dziury. Heroinowa stylówka po całości, jakbym już był sławny.
Schodzę na dół. Livinia nasikała w salonie. Jezioro szczyn.
– Livinia, do cholery – mówię, ale na tyle cicho, żeby mnie nie usłyszała. To dobra psina, tylko my daliśmy dupy z nauką załatwiania się, gdzie trzeba.
Biorę papierowe ręczniki i sprej do czyszczenia. Na blacie kuchennym leży paczka pall malli. Wytrząsam jednego i odpalam od kuchenki. Sprawdzam sprzęt w szafce. Cały jest we krwi, powykrzywiany jak narzędzia tortur. Są też dwa paski nylonu, patyczki higieniczne, waga cyfrowa i dwie łyżki ze starą watą. Igły na sprzęcie są tępe, ale będą musiały wystarczyć. Emily musi być na zajęciach przed dziesiątą, wszystko tak na styk. Dopiero potem będzie czas, żeby kupić nowy sprzęt. Jest za dwadzieścia dziewiąta, ale myślę, że damy radę. Czarny powinien dzisiaj być na czas i będzie coś dla nas miał, więc się nie martwię. Ręczniki papierowe wchłaniają szczyny. Wycieram to miejsce środkiem dezynfekującym i wyrzucam zużyte ręczniki.
Czarny zatrzymuje się na podjeździe, wpuszczam go bocznymi drzwiami. Podaje mi pistolet, kaliber 11,43 milimetra, zawinięty w niebieską szmatkę, a ja na to:
– Daj mi jeszcze grama.
Mówi, że luz.
– To będzie razem siedemset dwadzieścia.
– W porządku.
Podaję mu wagę, a on zabiera się do odważania.
– Wczoraj było o trzy za mało.
Wie. Ale nic nie mówi. Tak właśnie działają: przycinają cię, wiedzą, że przycięli, a potem zachowują się, jakbyś to ty był pojebany.
– Pamiętasz, że z tym dzwoniłem?
Pamięta. Ale musi się powydurniać, bo ćpuny tak mają.
– No weź – mówię. – Nie bądź zjebem. Powiedziałeś, że wiszę ci za to hajs, jakby to było w porządku. Przecież niedługo ci oddam.
Mówi, że spoko.
Idę do schodów i wołam Emily.
– Hej, kochanie, Czarny tu jest. Zejdź i przyładuj ze mną trochę hery.
Mówi, że będzie za chwilę.
Dzielę heroinę i wykładam jakieś czyste łyżki: jedną dla mnie, jedną dla mojej dziewczyny. Nalewam wody do szklanki i nabieram jej trochę. Mocno naciskam tłok, żeby strumień rozerwał wszystkie skrzepliny w igle. Nabieram jeszcze trochę wody i nalewam na łyżkę. Słyszę Emily na schodach, mieszam heroinę z wodą i podchodzę do kuchenki. Emily wita się z Czarnym. Czarny odpowiada.
– Ty masz tam, na blacie – zwracam się do Emily.
– Dziękuję, kochanie – mówi.
Ustawiam palnik na mały ogień i grzeję herę nad płomieniem, dopóki nie zaczyna trochę syczeć; potem zdejmuje ją znad palnika. Emily zwinęła mi kawałek waty. Wie, że się spieszę. Nadal ma mokre włosy. Biorę watę i upuszczam ją na łyżkę. Ciemnieje i pęcznieje. Nabieram strzała przez watę i wypuszczam powietrze ze sprzętu. Płyn, który zostaje, jest dość ciemny.
– Ładujesz teraz wszystko sam? – pyta Emily.
– Ehe.
– To na pewno rozsądne, kochanie?
– Będzie spoko. Jeśli nie będę w stanie ogarnąć niedługo więcej, to nie wydaje mi się, żeby miało to jakieś znaczenie.
Gdy igła jest taka tępa, boli trochę bardziej niż zwykle. Trudno czasem trafić wtedy w żyłę. Ale trafiam na luzie i to dobry znak. To będzie dobry dzień.
Wstrzykuję herę.
Najpierw jest smak, potem kop. I wszystko jest z grubsza git, przepływa przeze mnie ciepło. Do chwili gdy smak nie staje się wyrazistszy niż zwykle, tak ostry, że aż mdli. Rozgryzam to: zawsze byłem martwy. Dzwoni mi w uszach.

Leżę na podłodze w kuchni, mam lodowate jaja.
Emily stoi nade mną:
– No już.
Unoszę głowę. Spoglądam na Emily. Spoglądam na Czarnego. Czarny opiera się o blat. Chcę roześmiać mu się w twarz, ale nie mogę.
Emily ma lodowate ręce.
– Powiedz coś do mnie!
Mam rozpięte spodnie i kostki lodu w majtkach.
– Wsadziłaś mi lód w gacie?
– Myślałam, że zejdziesz – mówi.
– Dzień jeszcze młody.
Widzę, że zaraz się rozpłacze.
– Przepraszam – mówię. – Tylko żartowałem. Dobrze, że to zrobiłaś. Nie masz się czego wstydzić. Dobrze się spisałaś.
– Ty kurwiu zajebany!
– Cholera, paniusiu. Czego ty ode mnie chcesz?
Wstaję z podłogi, idę do zlewu i zaczynam wygrzebywać kostki lodu z majtek. Widać mojego kutasa; jest zimny, niespecjalne widowisko.
– Gdybym wiedział, że tak będzie, zgoliłbym łoniaki.
Czarny wychodzi z kuchni.
– Wszystko w porządku? – pyta Emily.
– Nic mi nie jest. Weź swoją, maleńka. Będziemy musieli podrzucić cię do szkoły, a już prawie dziewiąta.
Podnoszę z podłogi pojemniczki na lód. Trzy różne: zielony, niebieski i biały. Napełniam je w zlewie i wstawiam z powrotem do zamrażarki.

Czasem czuję się podle z powodu psa. Sprawimy sobie psa i nie będziemy już narkusami, mówiliśmy. No więc sprawiliśmy go sobie. Ale dalej ćpamy. Jesteśmy teraz narkusami z psem.

Czarny jest w salonie. Nakreślam mu sytuację:
– Tu jest Lancashire, tu Hampshire, a tu Coventry. Zaparkuję tutaj, za tym znakiem stopu, tu, gdzie jest jednokierunkowa. Zabierasz mnie i podwozisz do Lancashire. Zatrzymujesz się kilka budynków od rogu ulicy i mnie wysadzasz. Potem podjeżdżasz na parking za sklepem. Zaczekasz tam na mnie. Po prostu wejdę i wyjdę, i przejdę tutaj. Potem będziesz musiał tylko podrzucić mnie tam, gdzie zaparkowałem, i wysadzić, i to by było na tyle. Spotkamy się znowu tutaj, podzielimy kasą i te de, i te de. Dobra?
– Ta, gitówa.
– Czyli piszesz się na to?
– Ta.
– Dobra. To tylko daj mi chwilę i jedziemy. Emily prowadzi zajęcia o dziesiątej.
Emily jest w kuchni, czuje się już lepiej.
– Wychodzę – mówię. – Będę niedługo.
– Uważaj – odpowiada.
Mówię, że będę uważał.

Mieszkamy, ja z Emily, na ulicy czerwonych i białych domów, do której nie pasujemy. Ale jesteśmy całkiem szczęśliwi, choć często smutni, bo wydaje nam się, jakbyśmy wszystko tracili.
Czasem Emily zachowuje się naprawdę głośno i drze się na mnie z byle powodu, jakbym mógł coś na to wszystko poradzić. Muszę jej wtedy mówić: „Co, do kurwy, z tobą nie tak? Ochujałaś? Po co to całe darcie ryja, jakby cię kto zarzynał? Ktoś ci coś robi? Może ja? Sąsiedzi pomyślą, że chcę cię zarżnąć. I wezwą jebaną policję. I pały tu wpadną, zobaczą mnie i powiedzą: ten typ wygląda jak tamten od tych wszystkich, k u r w a, napadów. A potem trafię do zajebanego w i ę z i e n i a i będzie ci z tym okropnie”.
Czasem mnie przeprasza. A czasem po prostu nic nie mówi. Albo wali mnie w kark, a ja mówię: „Aua, cholera! Dlaczego uderzyłaś mnie w kark, kochanie?”.
Biegnie wtedy na górę i zamyka się w łazience, i nie wyłazi stamtąd godzinami, a ja na dole wypłakuję sobie przez nią oczy. Kocham ją tak bardzo, że za każdym razem, gdy tak robi, czuję, jakbym umierał. Jest prawdziwą pięknością i ciągle jej to powtarzam. Myślę, że zrobiłaby dla mnie wszystko.
Wsiadam do samochodu i cofam na ulicę. Na światłach jestem za Czarnym. Nie za bardzo go lubię, bo zawsze leci na jakimś gównie. Mimo to jest w porządku jak na dilera. Wszyscy jego bracia siedzą w więzieniu.
Wskakuje zielone i Czarny skręca w lewo. Jadę za nim i wyprzedzam go na Cedar. Poranek jest pochmurny, ale mimo to jest pogodnie – pogodny pochmurny poranek! Na przedwiośniu! I może już tak zawsze zostanie. Byłoby miło, ale życzyć sobie czegoś takiego to dziecinada.
Mijam South Taylor, aptekę, opuszczone KFC, Wendy’s, szkołę średnią, mijam kino, Lee Road, następną aptekę, kolejne domy. Mam dwadzieścia pięć lat i nie rozumiem, co takiego robią ludzie. To trochę tak, jakby wszystko zbudowano na niczym i nic tego nie trzymało do kupy. A poza tym słyszę, jak rozmawiają, co tylko pogarsza sprawę.
Nie zdążyłem na światłach przy Meadowbrook. Skręcam w prawo w Coventry, jadę nią dalej do Hampshire i skręcam w lewo. Pomazali tutejsze znaki drogowe w psychodeliczne wzorki. Mieszkałem tu wcześniej, potem już nie byłem w stanie. Człowiek czuł się z tym jak z jakimś gównem na ryju.
Jadę Hampshire, gdzie obowiązuje jednokierunkowy, a po obu stronach ulicy stoją kamienice. Część z nich ma balkony. I rosną tu ładne drzewa. Lubię je, chociaż też ich nie rozumiem. Lubię je chyba wszystkie bez wyjątku. Żebym któregoś nie lubił, musiałoby być naprawdę jakieś chujowate.
Za stopem droga jest dwukierunkowa, po obu stronach domy. Część z nich to bliźniaki, inne są wolnostojące, wszystkie wyglądają fajnie i też rosną tu drzewa, tyle że wyższe. Zawracam na ulicy i parkuję przy krawężniku. Czarny zatrzymuje się i wsiadam do jego wozu. Ścina na drugą stronę i skręca w lewo w Lancashire. Jedzie dalej i zatrzymuje się kawałek od rogu. Na razie to by było na tyle.

W którymś momencie w to wpadłem i zrobił się z tego nałóg. Jedna rzecz prowadzi do drugiej, ta do kolejnej. Raz jest lepiej, raz gorzej. Potem któregoś dnia wyrzucają cię na dobre, zanim się w ogóle zorientujesz, że to takie poważne. I możesz być szalony, możesz mieć pistolet, ale nawet wtedy to zwykle nic wielkiego.
Otwieram drzwi i samochód pika.
– Zepnę się, więc możesz już ruszać. Wiesz, gdzie jedziesz, nie?
– Ta.
– Skręć tylko trzy razy w pierwszą w lewo i nie ma opcji, żebyś źle pojechał.
– Ta.
– Na pewno chcesz to zrobić? Bo coś nie wyglądasz. Nie jest za późno na zmianę zdania.
– Wszystko gra.
– Okej. Spotkamy się na parkingu za jakieś dwie minuty. Z grubsza. Bądź tam, proszę.
– Kapuję – mówi.
– Za łatwe, nie?
– Za łatwe.
Jestem na chodniku. Mam na sobie czapeczkę Indians i czerwoną chustę, niebieską bluzę z kapturem, białą koszulę z kołnierzykiem przypinanym na guziki, jakieś dżinsy, białe adidasy, nic niezwykłego. I pistolet za pasem. Zanim minę bankomaty, naciągam chustę, zasłania mi teraz dolną część twarzy. Trochę za późno, żeby coś dała; robię to już jakiś czas i wygląd mojej twarzy nie jest żadną tajemnicą. Jakiś gość wychodzi, jestem przy drzwiach, nie czuję niepokoju. Trzymam gnata na widoku, żeby każdy zajarzył: „ŻADNYCH ALARMÓW. JESTEM POSZUKIWANY. ZABIJĄ MNIE”.
Wiadomo, że to tylko jaja. I każdy tutaj chyba to kuma. Ale tak czy owak, to napad, a ja potrzebuję trochę gotówki przed wyjazdem.
Podchodzę do kasy z opuszczoną spluwą, która jest teraz wycelowana w podłogę. Nie ma co robić z tego wielkiej historii. Z napadami na bank jest taka kwestia, że zwykle obrabia się kobiety, więc człowiek nie chce być nieprzyjemny. W osiemdziesięciu procentach przypadków kobiety nie mają nic przeciwko napadom, przynajmniej dopóki nie jesteś brutalny; pewnie przełamuje im to monotonię. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ze dwadzieścia procent źle rokuje. Była taka jedna pańcia, co wyglądała jak Janet Reno, za nic nie chciała wyskoczyć z choćby centa więcej niż tysiąc osiemset dolców; prędzej dałaby wszystkich pozabijać, niż wyskoczyłaby nawet z drobniaków. Sądziła, ni mniej, ni więcej, że słuszność jest po stronie banku. Ale to była fanatyczka. Zwykle kasjerki są całkiem spoko: podajesz im liścik albo mówisz, że to napad, a one idą do szuflad kasowych i wykładają hajs na kontuarze; bierzesz go i wychodzisz, i to tyle. Naprawdę odbywa się to bardzo kulturalnie. Trochę jakby to był kawał, którym się z nimi dzielisz. Mówię „kawał”, bo nie wyobrażam sobie, żeby w moim wypadku nawet jedna sądziła, że gdyby przyszło co do czego, zrobiłbym coś serio, choć dokładam starań, żeby wyglądać na przynajmniej trochę obłąkanego, bo nie chcę, żeby ktoś miał z mojego powodu kłopoty. Muszę jakoś zrekompensować smutek na twarzy, więc robię miny jak jakiś wariat, żeby ludzie nie pomyśleli, że ze mnie pizda. Człowiek naraża się jednak na ryzyko, że wezmą go za stukniętego piździelca. Ale robię, co mogę, bo w innym razie menedżer powie jej: „Dlaczego dałaś tej cipie kasę? Zwalniam cię!”. Kasjerka wraca do domu i mówi dzieciakom, że Gwiazdki nie będzie.
To bez znaczenia. Przede mną kasjerka.
– Nie bierz tego do siebie – mówię do niej.
I wiecie, że się rozpoznajemy! Może z miesiąc temu – dni się zlewają – na West Side w Lakewood też doszło do napadu. Obrobiłem inną kasjerkę, ale ona też tam była. W ogóle zabawna sprawa. Ta druga wyłożyła tysiąc czterysta dolarów na kontuarze i powiedziała, że więcej nie ma. Pamiętam kłamstwo w jej głosie i myśl, że ta biedna kobieta uważa, że jestem niedorobiony. Ale co mnie to wtedy obchodziło? Była ładna i przecież nie chciałem wszystkiego, zawsze chciałem tyle, ile na daną chwilę stykło.
No i teraz obrabiam tę kasjerkę, rozpoznaliśmy się i to nic takiego. Nie wydaje mi się, żeby była przeciwko mnie. Chyba jesteśmy w tym samym wieku. Jest blada jak ja. I ma ciemne włosy, a w niebieskich oczach złote plamki. Mógłbym się w niej zakochać, gdyby sprawy ułożyły się inaczej. Może zresztą w innej rzeczywistości jesteśmy zakochani.
– Przepraszam – mówię.
– To nic.
– Jak masz na imię?
– Vanessa.
– Przepraszam, Vanesso.
– A ty jak?
– Zabawna jesteś, Vanesso.
Szybko opróżnia szuflady; to dobrze, bo nie chcę zamarudzić – niecałe pół kilometra stąd jest posterunek policji. Zgarniam z kontuaru zwitki pieniędzy i wpycham je do kieszeni. Wyglądało to w porządku: nieważne, że nie ma tego za wiele. To jak wybić szybę i zwinąć towar, stuknąć kogoś i zwiać – ważne, żeby zniknąć.
Ważne, żeby szybko biec.
Walę drzwiami, wychodząc, ruszam za róg i mijam bankomaty. Ale nie biegnę z powrotem ulicą; skręcam i ruszam za bank, obok kubła na śmieci i miejsca, w którym kiedyś – na górze – mieszkałem, a potem w dół po schodkach na tyłach niemal wegetariańskiej restauracji do siatki ogrodzeniowej. Jest tam parking, ale nie widzę Czarnego. Nie zaskakuje mnie to ani trochę, bo to typowe zachowanie jebanych dilerów.
Ważne, żeby nie biec.
Mój samochód stoi przecznicę stąd i sądzę, że dam radę, więc to nie koniec świata. Parking jest zamknięty z trzech stron i spoglądają na mnie okna ze ścian. Zdejmuję czapeczkę i wkładam do niej pistolet.
Jest ciężki, bo ma pełny magazynek. Jest naprawdę za ciężki, żeby nieść go w czapeczce, ale ten układ będzie musiał zdać egzamin, bo mam kawałek do przejścia i nie chcę, żeby w trakcie ucieczki zsunęły mi się przez niego spodnie.
Schodzę jeszcze kilka stopni w stronę parkingu, niosąc czapeczkę, mam w niej spluwę, trzymam ją w lewej ręce. Nie ma nikogo innego na parkingu, gdy go przecinam. Pistolet nadal nie jest za dobrze schowany. Idąc, zdejmuję chustę i zgniatam ją w kulkę, a potem zakrywam nią pistolet i wygląda to nieco lepiej. Ale wciąż z kieszeni wystają mi pieniądze; muszę uważać, żeby nic nie wypadło. Gdy dochodzę do chodnika, skręcam w lewo i jestem już na Hampshire. Będą jechać od strony Mayfield i jeśli mnie złapią, mam przejebane.
Czasem zastanawiam się, czy nie zmarnowałem młodości. Nie chodzi o to, że jestem za głupi na piękno. Wszystko, co piękne, biorę sobie do serca i rozpieprza mnie to tak, że prawie od tego umieram. No więc to nie to. Rzecz raczej w tym, że jest we mnie coś takiego, co zawsze mnie od piękna odciągało, jakaś taka osobliwa cząstka, i nie potrafię tego wyjaśnić.
Poza mną i jeszcze jednym typem nikogo tutaj nie ma; jest na tym samym chodniku co ja, zmierza w moją stronę z przeciwnego kierunku. W końcu się spotkamy. Widzę, że jest ubrany jak staruszek, i to dobrze: jeśli jest stary, to pewnie ni chuja go nie obchodzi, co zamierzam. Ważne, żeby nie zachowywać się, jakby obrobiło się bank.
Zachowuj się tak, jakbyś miał gdzie iść i z kim się spotkać.
Zachowuj się, jakbyś uwielbiał policję.
Jakbyś nigdy nie brał narkotyków.
Jakbyś kochał Amerykę tak bardzo, że to aż chore.
Ale nie jakbyś obrobił bank.
I nie biegnij.
Ważne, żeby nie biec.
Od strony Mayfield dobiegają syreny, a trawa drży jak nastoletnia dziewczyna. I werandy – werandy są cudowne jak ja pierdolę! W chuj szpaków ruszyło do walki o wielką smakowitą torbę śmieci – spójrzcie, jak się rzuciły! Wielki, wymachujący kutasem szpak przestraszył pozostałe. To jemu przypadną najwyborniejsze śmieci!
To właśnie piękno rzeczy, które rozpierdala mi serducho. Chciałbym móc położyć się na trawie i wyluzować przez chwilę, ale to oczywiście niemożliwe, pistolet w czapeczce byłby trochę zbyt oczywisty, wystające z kieszeni pieniądze też. I syreny, które informują wszystkich, że jestem pieprzoną gnidą. Na bank mają nadzieję, że spróbuję jakichś sztuczek, tak że będą mogli skosztować mojej krwi i opowiedzieć o tym swoim kobietom.
Mówię staruszkowi „dzień dobry”. Odpowiada. I jeśli podejrzewa mnie o zły uczynek, jest na tyle spoko, żeby o tym nie wspomnieć. Każdy z nas zajmuje się swoimi sprawami.
Jestem już w trzech czwartych.
Więc może uda mi się uciec.
Zbliżają się syreny.
Nadchodzą ich jebani gangsterzy.
Syreny teraz wyją, już skręcają.
A ja czuję spokój.

 
Wesprzyj nas