Sześć opowiadań o faunie Północy. Zamieszkują je zwierzęta i ludzie, którzy tęsknią za możliwością przemiany.


Fauna PółnocyW środku nocy pociąg staje nagle na torach, wysiada z niego samotna kobieta i rusza w głąb lasu.

Niekochana przez ojca dziewczynka odnajduje poczucie bezpieczeństwa w otoczeniu wyimaginowanych zwierzątek.

Wieczorami Anna czeka na powrót Davida z pracy, ale ten się spóźnia; czy mężczyzna wróci i kim tak naprawdę jest tytułowa dziewczyna?

***

Symetria mroku i przejrzystości w «Faunie Północy» przypominają kocie widzenie nocą. A połączenie uduchowionej natury, istotnej roli zwierząt i zjawisk nadprzyrodzonych tworzy zupełnie nowy rodzaj prozy ekologicznej.
„Expressen”

W opowiadaniach Lundgren tęsknota za głębią i niezmierzony głód życia otwierają człowieka na siły spoza proporcjonalnej przestrzeni rozumu i języka.
„Svenska Dagbladet”

Autorami polskiego przekładu opowiadań Andrei Lundgren jest grupa młodych tłumaczy literatury szwedzkiej pracujących pod czujnym okiem Justyny Czechowskiej. Warsztaty przekładowe zorganizowało Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury.

Andrea Lundgren zadebiutowała w 2010 roku, od tego czasu wydała dwie powieści i zbiór opowiadań „Fauna Północy”. Dorastała na północy Szwecji, gdzie osadzone są zawarte w zbiorze teksty.

Andrea Lundgren
Fauna Północy
Przekład opracowanie zbiorowe: Karolina Ancerowicz, Natalia Dąbrowska, Diana Hasooni-Abood, Anna Kicka, Justyna Kwiatkowska, Przemysław Pożar, Agata Teperek, Martyna Wojciechowska, pod redakcją Justyny Czechowskiej
Wydawnictwo Pauza
Premiera: 20 sierpnia 2020
 
 

Fauna Północy

Spis treści

Motto
Ptak, który krzyczy nocą (przekład Anna Kicka i Agata Teperek)
Kot (przekład Diana Hasooni-Abood)
To, co się z tobą dzieje (przekład Karolina Ancerowicz)
Dziura ojca (przekład Justyna Kwiatkowska)
Jego dziewczyna (przekład Martyna Wojciechowska)
O naturze aniołów (przekład Natalia Dąbrowska i Przemysław Pożar)

Ptak, który krzyczy nocą

Gdy dochodzę do krawędzi zbocza, widzę go w dole, na wąskim brzegu tworzącym granicę rwącej głębi rzeki. Ma na sobie szaroniebieską wiatrówkę z turkusowymi paskami po bokach, tę, którą nosi od niepamiętnych czasów. Wysoko na niebie świeci słońce, odbija się w wodzie oślepiającym blaskiem. Na klonie pojawiły się już odcienie żółci i pomarańczy, a tata walczy z chaszczami. Otaczają go niemal całkowicie: gąszcz malin, czeremchy i jarzębiny. Sekator leży z boku na pękniętym pniu. Tata się pochyla, łapie kilka ostów i je wyrywa. Otrzepuje z grubszych grudek ziemi i rzuca na taczkę. Woda lśni w słońcu i na jego czole. Na mój widok tata prostuje się i wyciera pot z twarzy rękawicą ogrodową.

– Nie mogłem spać w nocy – mówi, gdy jesteśmy już w kuchni.
Robi kawę, a ja siadam na wyściełanej ławie. Obicie jest już zniszczone. Gdy byłem mały, leżałem tu często na brzuchu i odrabiałem lekcje, bezwiednie gładząc ręką wzór w drobne kwiatki. Materiał się trochę wytarł, w niektórych miejscach widać gąbkę.
– Dlaczego?
Siada naprzeciw mnie. Blat stołu wokół jego prawej ręki pokryty jest śladami po kubkach z wrzątkiem.
– Jakiś ptak krzyczał nad rzeką. Koło czwartej. Głośno.
– Co za ptak?
Sięga po złożoną gazetę, która leży na stole. Zaczyna ją przeglądać, chociaż wiem, że już zdążył przeczytać całą. Narysował coś w rogu strony z krzyżówkami. W kształcie ptaka, jak na totemie. Żeby lepiej widzieć, przechylam głowę nieco w bok, uśmiechając się przy tym lekko, ale on już przewraca stronę.
– Pierwszy raz takiego słyszałem – mówi. – Dwa dźwięki, jeden po drugim. Wiiip. Wiiip. Raz za razem, niczym syrena. Nie mogłem już usnąć, dlatego wyszedłem na dwór.
– Widziałeś go?
– Nie… pewnie był gdzieś niżej, od strony mostu.
Wstaje i przynosi dzbanek z kawą. Napełnia najpierw moją filiżankę, później swoją. Mówię coś o mleku i wstaję, by zajrzeć do lodówki. Kilka włosów zastygło w lepkich plamach na szklanych półkach. Ale jedzenie też jest: kilka otwartych konserw, cebula i kupny ryż na mleku. Wracam do stołu. Oczy ojca są jasnoniebieskie i kryją w sobie zmęczoną pustkę, jak u starego psa husky. Trzęsie mu się trochę ręka, gdy podnosi do ust delikatną filiżankę. Zastawa babci. Wyciąga ją tylko na moje wizyty. W pozostałe dni używa większego kubka ze swojej starej pracy. Minęły dwa lata, odkąd musiał odejść. Mówił, że to przez plecy, że już jest lepiej, ale przecież teraz nie ma sensu wracać. „Za dużo zachodu. Skończyłem z tym”.
– To pewnie żuraw – odpowiadam, patrząc, jak pół łyżeczki cukru zsypuje się powoli do filiżanki.
Nie wiem, dlaczego to robię. Zawsze piję bez cukru, zawsze czarną, co najmniej cztery kubki dziennie, bez kropli mleka, odkąd przypadkiem zobaczyłem film dokumentalny, w którym cielak przez wiele dni beczał za matką. To mi wystarczyło, zrezygnowałem od razu. Było to na długo, zanim zacząłem pić kawę – miałem wtedy szesnaście lat – w szkolnym barku, przy jednym z tych dużych okien. Przesiadywałem tam samotnie i gapiłem się na umierającą na zewnątrz zieleń.
– To nie żuraw – mówi ojciec, nie odrywając wzroku od gazety. – Może bielik.
Przesuwa palcem po kolumnach w gazecie, czasami drgnie mu policzek. Ojciec jest trochę zarośnięty, wygląda przez to starzej. Dawniej był zawsze taki schludny, golił się wcześnie rano, przed pracą. Pianka do golenia wyglądała jak bita śmietana.
Pyta, jak się mam, jak tam w pracy. Odpowiadam, że wszystko w porządku. Od czasu do czasu przełykam posłodzoną kawę, spoglądając na niego, gdy nie patrzy. Jego twarz jest bardziej pociągła od mojej, po mamie mam wystające kości policzkowe i szare oczy. Ale plecy odziedziczyłem po nim: skulone w czterech ścianach, proste i silne na zewnątrz. Długo nie mogłem nosić koszul, bo ciągle przypominały mi ojca. Jakbym wchodził w jego skórę. Teraz nie noszę niczego innego. Na dodatek dziwnie tak tu przyjeżdżać, to jak podróż w przeszłość – każdy metr drogi to kilka tygodni życia, człowiek się kurczy. I tak tu cicho. Mówienie tylko to pogarsza.
– Słyszałem, że można dostać raka od pracy po nocach – dodaje. – Pisali o tym w gazetach.
Biały brzeg filiżanki prześwituje przez kawę, na dnie zebrały się fusy. Tata rzuca okiem na program radiowy. Dawniej słuchał Klasycznego poranka – wstawał wcześnie, przede mną i przed mamą. Kiedyś zastałem go w połowie jakiejś arii, miałem może osiem lat, była zima, a na zewnątrz panowała jeszcze zupełna ciemność. Szedłem pewnie do toalety, w samych slipkach, na wpół śpiący, gdy zobaczyłem go w kuchni, pochylonego nad zlewem, z łopatkami ściągniętymi na plecach niczym skrzydła. Stał tam po prostu pośród tej niebiańskiej pieśni.

Nie pozwala mi zostać zbyt długo. Dopijamy kawę, później chce wrócić do pracy nad rzeką.
– Nigdy wcześniej nie przejmowałeś się specjalnie tym zboczem – zauważam, stojąc na kamiennych płytach wiodących w górę, do drogi, i szukam po kieszeniach kluczyków do samochodu.
– Widzisz, jak się te chaszcze rozrastają – mówi. – Nie dają mi spokoju.
Rozglądam się wokół, czuję jednocześnie pod palcami zimny metal kluczyków. Samotny klon króluje na zboczu nad rzeką. Nie wystaje nawet źdźbło. Kilka liści powoli opada na starannie skoszony trawnik.
– Tylko się nie przemęczaj – mówię spokojnie.
Ale on myślami jest już tam, na dole, przy na wpół wypełnionej taczce, okrągłych kamieniach u brzegu rzeki i chlupiącej o nie wodzie, już zaciska dłonie wokół łodyg ostów, przy samej ziemi, gdzie najlepiej uchwycić.
W drodze do samochodu oglądam się za siebie i widzę, jak znika. Idzie szybko, jakby się bał, że nie zdąży.
Wsiadam do małej mazdy z szarą tapicerką i zepsutym schowkiem. Odchylam się do tyłu, ale nie jest to najlepsza pozycja. Widzę tylko połowę obrazu we wstecznym lusterku, a stopy nie sięgają do pedałów. Poprawiam fotel. Ustawiam lusterka. Przednia szyba wydaje się lepka, tak jakby ktoś przez cały czas przyciskał do niej palce, próbował wydostać się na zewnątrz.
Wracam do miasta.

– Wiem, że trochę późno na sadzonki – mówi mama, szybko kończy podlewać kwiaty, po czym wychodzi do przedpokoju i obejmuje mnie, nadal z białą konewką w dłoni.
Zostawiam buty na wycieraczce, kurtkę wieszam przy jej płaszczu.
– Jak było u Arona? – pyta mnie z kuchni.
Słyszę, jak hałasuje kubkami.
– Dziękuję, nie będę pić kawy – mówię, wchodząc do kuchni.
Zatrzymuje się w pół ruchu i wyciąga dwie szklanki.
– Mam trochę soku malinowego – dodaje. – Będzie w sam raz, nie?
– Idealnie – odpowiadam. – Zastałem go przy wycinaniu chaszczy nad rzeką. Był strasznie zajęty.
Mama wyciąga butelkę z sokiem i rozcieńcza go w dzbanku wodą. Znów ufarbowała włosy na rudo, ładnie wyglądają przy białej bluzce. Jej stopy poruszają się tam i z powrotem po dywanie.
– Nadal robi się takie gałgankowe dywany? – pytam. – Czy to ten od babci?
– Pewnie, że się robi – mówi, wyciągając plastikowe pudełko z zamrażarki. – Tak długo, jak będą w domu stare szmaty, będzie się je robić. Zawsze się znajdzie coś starego, co można przerobić na szmaty. A ten jest od babci. Pamiętasz go?
– Nie bardzo – odpowiadam.
– Chodźmy do salonu – proponuje.
Idę za nią przez łukowate drzwi. W oknie wiszą firanki, parapet jest zastawiony doniczkami, kwietnikami. Mnóstwo książek, których pewno nie przeczytała, ale zabrała je z sobą, przecież regały ma się tak czy siak. Mały telewizor. Serwantka i zgrabny stary sekretarzyk. Tuż przy jednym z okien stoi stół pełen zaszczepek w szklankach z wodą. Stół pośrodku kompletu wypoczynkowego jest z brązowego drewna i szkła. Do niego są dwa pasujące krzesła, na których nie można siedzieć, bo się zepsują. Dlatego nie ma ich w pokoju. Nie można ich jednak wyrzucić, bo przecież to komplet ze stołem.
– Podobno przeszkadza mu jakiś ptak – mówię, siadając na kanapie.
Biorę szklanki z tacy i nalewam nam soku. Jego kolor jest cudowny, rubinowoczerwony.
– Proszę – mówi mama, podając mi pudełko z ciastkami – zaraz się rozmrożą.
Biorę jedno i kładę je na stole. Sok jest idealny, chociaż mama lubi go rozrzedzać jeszcze bardziej. Bierze kęs ciastka i wyłapuje okruszki ręką.
– Ptak, mówisz – odpowiada.
– Obstawiał, że to orzeł bielik.
– Ha! Prędzej jakiś żuraw. A tak w ogóle to czytałam, że można dostać raka od pracy po nocach.
Nic nie mówię, przejeżdżam tylko palcem wskazującym po kostkach drugiej ręki. Są suche, jak papier ścierny.
– Wiesz, czasem, gdy nie mogę zasnąć, myślę o tobie, jak siedzisz sam w świetle jarzeniówki.
– Nie wiedziałem, że masz problemy ze snem – mówię.
– E tam, raz czy dwa, od czasu do czasu – odpowiada. – Wiesz, jak człowiek się starzeje, to leży i rozmyśla.
Ciastko smakuje dokładnie tak jak wtedy, gdy byłem mały. Ulubione ciastka taty, mama wolała większe, najchętniej z kremem. Ale tych nie mieliśmy w domu nigdy. A ciastka z dżemem były prawie zawsze. I migdałowe, bo nikt ich nie lubił. Za każdym razem, gdy odwiedzał nas ktoś obcy, na stół wjeżdżały wszystkie rodzaje – uwielbiałem układać je na trzypiętrowej paterze. Ładnie, jak w cukierni. Przeważnie przychodziły dwie siostry mamy, Melker nie zjawiał się prawie nigdy, pokłócił się z tatą kilka lat wcześniej. Tata nigdy nie pił soku, tylko kawę. Pewnego razu znalazł w szafce starego papierosa i natychmiast go zapalił, tak po prostu. Jakby nagle stał się kimś innym. Nawet nie wiedziałem, że wcześniej palił. Mama powiedziała później: „O Boże, jak tu śmierdzi” – a on nawet nie drgnął. Szepnąłem jej do ucha, że to tata palił, myśląc, że strasznie się wkurzy, ale ona zaśmiała się tylko głośno, a on razem z nią, nowym, gromkim śmiechem, później usiedli i śmiali się dalej. To był jedyny raz, gdy widziałem ojca z papierosem.
– Jak się poznaliście z tatą? – pytam.
– Przecież wiesz – odpowiada – na potańcówce w hotelu, poprosiłam go do tańca, bo moje przyjaciółki założyły się, że się nie odważę.
– I wybrałaś go, bo wydawał się taki zagubiony.
– Dokładnie tak.
Nalewa mi więcej soku.
– Naprawdę nie mogę sobie wyobrazić taty na potańcówce – mówię i widzę, że mam plamę z kawy na spodniach, kształtem przypomina głowę niedźwiedzia.
– W tamtych czasach wszyscy tańczyli.
– Niby tak.
Podnosi się i idzie ze szklanką do kuchni. Słyszę, jak puszcza wodę z kranu.
– A co tam u Rogera? – pytam, gdy znów siada w fotelu.
– Już się z nim nie spotykam – odpowiada.
– Dlaczego?
– Nie wypaliło. Nie lubi wychodzić do ludzi. A wiesz, jaka ja jestem. Wiedziałeś, że zapisałam się na lekcje tańca?
– Co?
– Tango, argentyńskie, chociaż większość chce tańczyć fińskie.
– Nawet nie wiedziałem, że są dwa.
– No, są. Brakuje nam facetów, tańczyłam z twoim pedagogiem szkolnym, pamiętasz go? Bengt-Erik.
– Że też się nie boisz!
Mama się śmieje.
– Przecież chyba nie jest taki straszny.
– Nie o to chodzi. Mam na myśli kurs, nie boisz się, że…
– Że co?
– No, nie wiem.
– Nie ma się czego bać. Tyle jest innych rzeczy, o które można się martwić, jeśli już koniecznie trzeba. Emerytura. Rasiści w parlamencie. Tę nieśmiałość masz po ojcu.
Uśmiecham się krzywo.
– Pewnie tak.

Stoi cicho i przygląda mi się, gdy sznuruję buty. Podnoszę się i biorę siatkę z mrożonym musem jabłkowym, który mi dała.
Zjedz go z owsianką – mówi, jakbym zwykł jadać owsiankę na śniadanie, jakbym w ogóle jadał śniadania.
Obejmujemy się, po czym odwracam się, żeby już iść.
– Miał posprzątane w domu? – pyta, a ja zatrzymuję się w pół kroku. – Dobrze się czuł?
Przytakuję.
– I z tobą też wszystko w porządku? Prawda?
Jest w niej coś wyczekującego.
– Tak – mówię. Odnoszę wrażenie, że powie coś więcej, ale kiwa tylko głową, więc się żegnamy.

Tej nocy śni mi się tata. Jesteśmy w szopie, gałęzie uderzają w okno, na cyplu jest burza i noc. Stoi na wpół obrócony, pomarańczowe światło spływa z lampy na ścianie naprzeciw niego. Dźwięki z zewnątrz są donośne. „Słyszysz, jak uderza?” – głos taty jest głuchy i odległy.
Patrzę na niego, ale jego twarz jest niewyraźna. Tak jakby wciąż próbował odwrócić się tyłem do mnie, dokładnie w tym momencie, gdy można uchwycić jego twarz. Próbuję coś powiedzieć, ale wiatr wyje tak mocno, że nie słyszę własnego głosu. Krzyczę. „Co tak stuka? Tato, co tak stuka?”. Z trudem ruszam w jego stronę, nie udaje mi się jednak podejść bliżej. Widzę, że trzyma coś w złożonych dłoniach, coś złotego. Pochyla się nad tym. Światło błyska nagle, później zaczyna migotać. Przecieram oczy, kręci mi się w głowie – widzę go, jak podnosi się w drgającym świetle. Przyciska swój sekret do piersi i rzuca się prosto w burzę.

 
Wesprzyj nas