Krótka, ale niesamowicie intensywna powieść autora, którego zbiór opowiadań „Czym jest człowiek” znalazł się na liście nominowanych do Nagrody Bookera. Utkana z kilku historii książka o globalizacji, przyjaźni i miłości.


TurbulencjeBohaterów „Turbulencji” łączą podróże międzynarodowe i międzykontynentalne: nie znają się nawzajem, ale wszyscy spotykają się w samolotach. To powieść układanka, której kompozycja, rozpoznawalna po przeczytaniu kilku rozdziałów, wciąga bez reszty.

Jak potoczą się dalsze losy postaci napotkanych przez czytelnika tylko na chwilę? Czy będą dalej żyły w naszej wyobraźni?

Ta opowieść o globalizacji, przyjaźni i miłości mocno zapada w pamięć.

***

David Szalay pędzi z prędkością dźwięku, by w krótkiej jak międzymiastowy lot książce zabrać nas w podróż dookoła świata. Turbulencje są o strachach tak absurdalnych, jak ten, że podmuch wiatru może doprowadzić do katastrofy samolotu, i o tych lękach, do których boimy się przyznać, jak choćby myśli, że w końcu będziemy musieli zwolnić i rozejrzeć się wokół. To wirtuozersko poprowadzona opowieść o nas samych, ludziach ciągle w drodze, niepozwalających sobie na chwilę zatrzymania, nigdy tu i teraz, zawsze między tym, co już było, i tym, co będzie.
Aleksander Hudzik, „Newsweek”.

Nieoczekiwanie poruszająca. Szalay ma dar zamieszkiwania życia zupełnie różnych ludzi, dar niezwykły i jednocześnie przerażający.
„The Times”.

Światowej klasy majstersztyk, fikcyjne przedstawienie hipotezy sześciu stopni oddalenia… Subtelny, mądry – triumf.
„Kirkus Reviews”.

David Szalay
Turbulencje
Przekład: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo Pauza
Premiera: 8 lipca 2020
 
 

Turbulencje


1
LGW – MAD

Po drodze ze szpitala do domu zapytała go, czy chce, by została.
– Nie – odparł. – Poradzę sobie.
Po południu tego samego dnia zapytała ponownie.
– P o r a d z ę sobie – powtórzył. – Powinnaś wracać do domu. Sprawdzę loty.
– Jesteś pewien, Jamie?
– Tak, jestem pewien. Sprawdzę loty – powtórzył i zdążył już otworzyć laptop.
Stała przy oknie, ze smutkiem spoglądając na ulicę. Przyzwyczaiła się już na dobre do widoku willowych bliźniaków Notting Hill i pozbawionych liści drzewek. Była tu od ponad miesiąca, mieszkała u syna, gdy on przebywał w szpitalu. W styczniu dowiedział się, że ma raka prostaty – dlatego trafił na radioterapię do St Mary’s. Lekarz twierdził, że teraz muszą odczekać miesiąc i zrobić badania, by sprawdzić, czy leczenie przyniosło spodziewane rezultaty.
– Jest jeden jutro po południu, koło piątej – powiedział Jamie. – Iberia. Z Gatwick na Barajas. Może być?
Po cichu się zastanawiała, czyby jednak nie pojechać pociągiem, a następnie przesiąść się na prom. Nie bądź głupia – powtarzała w myślach. Wiedziała, że ten strach przed lataniem jest niedorzeczny. Statystyki mówiły same za siebie.
– Tak – odparła. – Może być.
Odwróciła się w stronę salonu. Jamie siedział na kanapie, bokiem do laptopa, i uderzał w klawiaturę. Mieszkał tutaj od kilku dekad, całe swoje dorosłe życie, odkąd ledwo co skończył dwadzieścia lat. Jest coś neurotycznego – myślała matka – w tej niechęci do przeprowadzki. Teraz ma pięćdziesiąt parę lat, to dziwne. Wciąż traktowała go jak młodego mężczyznę.
– No dobra – rzucił, zamykając laptop. – Załatwione.
A ona pomyślała: Jakie to teraz proste – kupić bilet lotniczy, podróżować po świecie.

Nalegał, że odwiezie ją na lotnisko. Pojechali pociągiem Gatwick Express, nie rozmawiali zbyt wiele i rozstali się przy kontroli bagażu. Ona była bliska łez, co rzadko się jej zdarzało. Chwilę później, stojąc w wijącej się kolejce, odwróciła się z nadzieją, że Jamie wciąż tam jest. Ale go nie było, a ona – jakby przewidywała przyszłość – poczuła, że syn umrze na tę swoją chorobę, że w ciągu roku już go nie będzie. Wciąż drżała od tego przeczucia, mocując się z dużą plastikową kuwetą na drobiazgi osobiste i zdejmując buty.
Przeszła przez kontrolę, od razu skierowała się prosto do jednego z lotniskowych pubów w hali odlotów i zamówiła krwawą mary.
Zdążyła wypić drugiego drinka, gdy zapowiedziano lot, ruszyła więc do wskazanej bramki. Okazało się, że znajduje się ona dość daleko. Doszła na miejsce, ale w kolejce stało już bardzo dużo ludzi – chyba więcej, niż mogło zmieścić się w samolocie. Zastanawiała się, czy poproszą ochotników o przejście na późniejszy rejs. Nie prosili. Miała miejsce przy oknie. Wyjrzała na słońce zachodzące nad szarym asfaltem. Samolot zaczął kołować.
A potem się zatrzymał.
Chyba również stał w jakiejś kolejce – huk silników odrzutowych w regularnych odstępach dobiegał jej uszu z miejsca, którego nie było widać.
Przez tę monotonię odlotów niemalże zasnęła, kiedy w kabinie rozległ się nagle niewyraźny głos pilota:
– Załoga, przygotować się do startu.
I wtedy poczuła strach – wódka nie pomogła – narastający niczym dźwięk silników w serii jasno określonych etapów: najpierw jeden rodzaj huku, później drugi, następnie wcisnęło ją w siedzenie i bezpieczny świat zaczął przelatywać za oknem. W tym momencie właściwie nigdy nie dowierzała, że samolot naprawdę uniesie się w powietrze. Zawsze wtedy myślała: Powinniśmy już przecież wystartować, coś najwyraźniej poszło nie tak – dlatego to była niespodzianka, zupełnie zaskakująca chwila, kiedy nos maszyny się unosił, kiedy samolot uwalniał się od ziemi – czy raczej ziemia odpadała od samolotu.
Sussex znajdowało się już daleko w dole, niebieskawy patchwork pól o zmierzchu.
W kabinie rozlegało się ciche pikanie.
Nie wiedziała, czy to pikanie ją uspokaja, czy nie. Zastanawiała się, co oznacza. Choć chyba mówiło, że wszystko jest w porządku, pewnie nic nie oznaczało.
Rozejrzała się, jakby zdziwiona, że wciąż żyje, i po raz pierwszy zwróciła uwagę na mężczyznę obok.
Siedział nieruchomo, z dłońmi luźno splecionymi na kolanach, patrzył przed siebie. Być może również próbował opanować strach.
W pewnym momencie będzie musiała go przeprosić, by wyjść.

Gdy tylko zgasł sygnał zapięcia pasów, obróciła się i powiedziała: „Przepraszam”. Uprzejmie i głośno – zaskakujące, jak głośno trzeba mówić, żeby przekrzyczeć taki hałas.
Mężczyzna oczywiście spojrzał na nią, jakby nie rozumiał, czego właściwie od niego chce.
– Przepraszam – powtórzyła.
Niezgrabnie przesunął się obok pustego miejsca przy przejściu, by ją przepuścić. Kiedy robiła to samo, zastanawiała się, dlaczego po prostu nie usiadł na zewnętrznym fotelu, skoro nikt inny go nie zajął – oboje mieliby więcej przestrzeni.
Kiedy mężczyzna w końcu usiadł z powrotem na swoim miejscu, poczuła irytację z powodu takiej bezmyślności. Miała nawet ochotę mu zasugerować, żeby się przeniósł, i w głowie pojawiło się całe zdanie: „Może nam obojgu byłoby wygodniej, gdyby pan usiadł z brzegu?”. W normalnej sytuacji powiedziałaby to z zachęcającym uśmiechem. W tym przypadku jednak nie chciała, by mężczyzna wyczuł w tej propozycji jakieś uprzedzenia – na przykład rasowe – i to wystarczyło, by się powstrzymała. Nie uważała się za rasistkę, ale być może nie była obiektywna, przez co w takich chwilach bardzo zważała na słowa. Rozmyślała, czy się do niego odezwać. Chyba nie był Anglikiem. Tych kilka słów, które z nią zamienił, gdy się mijali w przejściu między rzędami foteli, wypowiedział raczej z francuskim akcentem.
Zresztą wydawał się czymś zafrasowany, zaabsorbowany własnymi rozważaniami, o czymkolwiek myślał.
Podzwaniając cicho, jakby robił drobne zadrapania na rozbrzmiewającym nieustannie huku silników, zbliżał się do nich wózek z napojami.

Małym plastikowym patyczkiem zamieszała samolotową krwawą mary. Silniki mruczały powolnymi, rytmicznymi falami. Czuła, jak wódka zaczyna działać. Ciasno upchana tkanina świata zdawała się rozluźniać. Umysł miał jednak nad nią przewagę – myśli zaczęły przypominać rzeczy, które naprawdę się działy. Na przykład śmierć syna pojawiła się w serii obrazów tak rzeczywistych, że wywołały łzy. Obróciła się do okna, ale w ciemnej szybie zobaczyła już tylko własną twarz, zacienioną mocno jak krajobraz o zachodzie słońca. Wyobrażała sobie, że po śmierci syna opróżnia jego mieszkanie – zdejmuje wszystko z półek, wszystko, czego tak bardzo trzymał się przez lata. Wtedy właśnie samolotem zatrzęsło po raz pierwszy. W nawet łagodnych turbulencjach nienawidziła tego, że niszczą iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa i człowiek nie może już udawać, że znajduje się w jakimś spokojnym miejscu. Dzięki wódce udało jej się niemal zignorować pierwszą turbulencję. Następnej już zignorować się nie dało, a kolejna była tak gwałtowna, że pasażerowi obok cola wylała się na kolana.
Później znów rozległ się nagle głos pilota, który przerażająco poważnym tonem powiedział:
– Załoga, zająć miejsca.

W upiornym tymczasowym spokoju po turbulencjach otworzyła oczy i napotkała spojrzenie siedzącego obok mężczyzny. Również był wstrząśnięty. Teraz, gdy minęło najgorsze, mógł w końcu zająć się colą rozlaną na spodniach od garnituru. Ona podała mu chusteczki higieniczne, podziękował i chwilę rozmawiali o tym, dlaczego w ogóle znaleźli się w tym samolocie. Mężczyzna przebywał w Londynie służbowo. Zapytała, czym się zajmuje. Nie czuła się dobrze. Wrażenie niepewności, które pojawiło się po strachu, zmieniało się w coś gorszego, chyba zawroty głowy. Poczuła, jak wszystko wokół nieprzyjemnie się kręci, i z miny współpasażera wywnioskowała, że musi wyglądać okropnie. Zrobiło się jej niedobrze. Mężczyzna pytał o coś, ale nie zrozumiała. Powtórzył to kilka razy, a chwilę później wstał i gdzieś poszedł.
Kiedy ponownie otworzyła oczy, leżała z głową na fotelu obok i spoglądała na jakąś ciemnowłosą kobietę, która zadawała jej pytania po angielsku z mocnym hiszpańskim akcentem. Jedno z nich brzmiało: „Czy choruje pani na cukrzycę?” – z trudem więc skinęła głową, gdy je usłyszała. Kobieta powiedziała:
– Jestem lekarką, pomogę pani.
– Dziękuję – odparła, nie wiedząc, czy wydaje w ogóle z siebie jakiś dźwięk, i to było ostatnie, co pamiętała, do momentu wymiotowania na podłogę samolotu.
Zrobiło się bardzo głośno i pomyślała, z głową wiszącą przy wykładzinie, że samolot najwyraźniej właśnie się rozbija. Później zrozumiała, że lądują.

Znajdowali się w karetce, ona i hiszpańska lekarka. Sanitariusze dali jej jakiś zastrzyk i poczuła się lepiej. Chciała jechać do domu, nie do szpitala, ale to najwyraźniej nie wchodziło w grę. Gdy karetka na sygnale pędziła ulicami, ona opowiadała lekarce o turbulencjach, zapominając może, że kobieta leciała tym samym rejsem.
– Nigdy tak się nie bałam – wyznała. – Zamknęłam oczy i powtarzałam sobie: muszę pogodzić się z faktem, że umrę. Nie miałam wątpliwości, że zaraz umrę. Siedziałam tam z zamkniętymi oczami i myślałam: „Jeśli umrę, proszę, pozwól Jamiemu żyć. Pozwól mu żyć. Proszę, proszę, pozwól mu żyć”. Urwała na moment i ciągnęła: – Zwykle nie robię takich rzeczy. Nie wiem, do kogo w ogóle mówiłam.
– Może do Boga? – zasugerowała lekarka z uśmiechem.
– Nie wierzę w Boga. Właśnie o to chodzi. – Świadoma, że zrobiła się dziwnie otwarta i gadatliwa, zastanawiała się, co przed chwilą jej wstrzyknięto, i mówiła dalej: – Najdziwniejsze jest to, że poczułam jakąś nadzieję, jeśli chodzi o całą tę sytuację. Byłam bardzo przygnębiona, a teraz mam przeczucie, że wszystko będzie dobrze, że Jamie wyzdrowieje.
Lekarka znów się uśmiechnęła. Karetka stanęła.
– Jesteśmy na miejscu – rzekła.

 
Wesprzyj nas